Dira Necessitas – antologia SF – 1986


SPOKÓJ PRZEKLĘTYCH MYŚLI

Science Fiction – „Dira Necesitas” 1988

Zwirowa droga zwijała ciasną pętlę wokół ła¬godnie wypiętego wzgórza Hendsonów. Zwieńczał je równie bogaty co okazały dom, którego białe ściany tonęły w ciemnej zieleni drzew rosnących poniżej, a czer¬wona dachówka roztrząsała leniwe promienie słońca. Dom otaczał ozdob¬ny parkan, a u stóp masywnej bramy rozciągał spękaną wstęgą omszały chodnik.
Rozgrzany, rozfalowany obraz przesytu światła zalegało to – popołud-niowe zmęczenie – nazywane przez niektórych sjestą, a przez innych odbierane jako żarliwa modlitwa niespokojnego słońca do martwej ziemi. Białe, oszalałe z nadmiaru światło tłoczyło się poprzez warstwy drgającego powietrza wprost w koślawy chodnik i sczepiony z nim parą zabłoconych kół granatowy banchan.
Samochód stał tak, jak pozostawił go stary Orson Ray Hendson, to znaczy z rozwartymi na oścież drzwiami, spomiędzy których opadały, łącząc ziemię z beżowym siedzeniem, jego bezwładne stare ręce. Twarz obrzmiała ciemnym szkarłatem, zmierzwione włosy spinające ją z chodnikową płytą i rzecz jasna stanowiące środek wyrazu, nie domknięte a przysnute bielmem oczy były dostatecznym dowodem na to, że prawa do skromnego majątku państwa Hendsonów odziedziczyli ich syn bądź ewentualnie córka. Żona Elizabeth leżała nie opodal. Śmierć wydobyła z niej ból, czego dobitnym aczkolwiek wstrząsającym dowodem było jej niewiarygodnie skręcone ciało i krzyk drzemiący pośród wyszczerzonych zębów. Umarła, zamierzając zapewne w tej ostatniej drodze towarzyszyć swym męczącym usposobieniem równie staremu jak ona mężowi.
Tylko muchy nieznośnym brzęczeniem napełniały jej milczącą prośbę. Rój iskrzył się. W powietrzu wyglądało to jak ospowata wysypka na szklanej twarzy południa. Rósł, gęstniał, rozwijał się w leniwej eksplozji.
Nagle wiatr roztrącił chwilowy gwar i włosy starszej pani, przemykając ponad plamami zadumanego cienia. Wzniósł się, zakręcił z cichym żałobnym świstem, trącił gałęzie drzew, wzburzył trawę, potem naparł przeźroczystym, pulsującym cielskiem na wspienione blaskiem słońca okienne szyby. Rozmaza¬na poza świetlnym refleksem twarz pozostawała jednak nienaturalnie nie¬ruchoma.
Biała, z zadumanym spojrzeniem pod gładkim, nieco uniesionym czołem, trwała. Usta i nos, o szlachetnych wrażliwych rysach, rzeźbą swego subtelnie zastygłego kształtu mierzyły się z okrutnym obrazem za oknem.
Jasne oczy z wprost dziecinną wiarą szukały w leżącym ciele matki odrobiny otuchy, radości jaką gdy żyła przepełniała cały dom. Widok pogłębiał tylko szok jakiego doznała w popołudnie tej upiornej środy. Nieznośna monotonia minionych trzech dni utwierdziła ją w przekonaniu swej bezradności. Świat milczał, pozbawiony ludzkiego jazgotu był pusty i jałowy, był okrutny. Arpys była wstrząśnięta. Dotąd nie odważyła się opuścić domu. Przeczuwała coś groźnego w wymowie otaczającej ciszy, jakieś rozleglejsze nieszczęście, nawet katastrofę. Zresztą czymże jest dla siedemnastoletniej dziewczyny równoczesna śmierć rodziców i szaleństwo brata, jak nie katastrofą. W blasku dnia była to śmierć beztroski i spokoju,, zagłada dzieciństwa. I jeszcze jedno, jak dotąd nikt nie zainteresował się nieobecnością państwa Hendsonów na arenie spokojnego życia miasteczka. Co gorsza nawet wideofon milczał, kiedy próbowała wezwać pomoc. Jakby cały kraj, ba – cała planeta Salkhor pogrążyła się w ponurej psychozie strachu przed nieznanym. Złowróżbna cisza, martwa, bezwzględnie pusta…
Nawet dzisiejszy dzień wzbudzał w niej nostalgiczne wspomnienia – niedzielny dzień. Dziś nie zabrzmiał zwyczajowy skromny dźwięk, a z reguły, z wielowiekowego zwyczaju o tej porze bracia galaktycznego kościoła Wiary Ratenonu zwoływali wiernych i w tym rodzinę Hendsonów na uroczystą, cotygodniową mszę oczyszczającą. Milczał dzwon. Milczała przestrzeń, zagnieżdżone w niej miasta i miasteczka, ponure dymiące kosmodromy.
Drgnęła – przestraszona upiornym jękiem dobiegającym gdzieś spoza drzwi. Drażliwy, straszny chłód tego dźwięku udzielił się jej ciału. Białą dłonią sięgnęła do czoła. Uspokoił ją ten ruch. Oderwała się od okna i cicho podeszła do drzwi.
W holu panował półmrok. Subtelny blask słońca wlewający się poprzez sito okiennic dostatecznie zdecydowanie ujawnił ciemny kształt postaci zlepionej ramionami z mroczną ścianą.
– Jervis… Wsunęła się do środka. Jej suknię, zwiewną, delikatną rozczesał gwałtowny powiew kroków.
– Jervis…
Zaszlochała przypadłszy do jego zimnych kolan. Patrzył na nią swym matowym wzrokiem, a w ustach zaczaił mu się dziki śmiech. Ale nie zabrzmiał, tylko lśnił pasmem nierównej bieli.
– Jervis, braciszku.
Przywarł jeszcze bardziej do chłodnej ściany. Wyprężył kark, skulił głowę wstrząsany falą dreszczy. Nagle krzyknął przeraźliwie i po omacku umknął przez uchylone drzwi pobliskiego pokoju. Arpys usłyszała jak ciężko upadł na łóżko, aż głuche echo wypełniło dom, a może tylko jej skołataną duszę.

Siedziała nieruchomo.
Ze smutkiem obserwowała pełznące po podłodze cienie, zanim nie znikły roztopione w krwawym zmroku. Później, zupełnie niespodziewanie przyczołgał się do jej twarzy srebrny poranek i rozwarł rozzłocone oczy. Uniosła głowę z chłodnych desek. Wsiała wpółprzytomna. Wygładziła suknię. Później cichy krok zaprowadził ją do drzwi wejściowych. Odnosiło się wrażenie zwiewności, nierealności jej rysującej się w półmroku postaci. Wyglądała jak kąpiący się w półsennym świetle miraż. Szczęknął zamek, masywna zasuwa i diamentowy jęzor poranka liznął podłogę, ściany holu, zakręcił pyłkami, zbielałym powietrzem, wreszcie znieruchomiał. Dziewczyna wsparła się zdrewniałą ręką o odrapaną framugą. Orzeźwiający oddech przywrócił jej siły.
Nagle jej ciało przybrało postawę wyczekiwania. Gdzieś daleko brzmiał dzwon. Cicho, nieśmiało, potem w porywie wiatru gniewnie i wyzywająco. Nasłuchiwała, zgłodniała lego leniwego tonu. I jeszcze len subtelny szelest sukni w pieśni wialni, rozbłysk dwudniowej pajęczyny w zacisznym rogu drewnianych listew włączyły się w tę radosną kompozycję zmartwychwstania świata ludzi.
Tylko pobliskie wzgórza, już spopielone blaskiem nieba, pęczniały od chełpliwego milczenia. Wytrwale zalegały horyzont.
W progu stanął Jervis, przywiedziony tu raczej blaskiem światła niż urokiem poranka. Jego wychudłą twarz wypełniała gorączka. Zakrzepła pod zlepioną falą włosów, kurcząc usta, pijąc wilgoć z warg, skóry, z oczu. Pokryła to oblicze ziemistą bladością. Jak wiatr pustyni obmywa z piachu czaszę skał, tak zdzierała z niego życie.
Arpys zrozpaczonym wzrokiem szukała w nim oznak świadomości, potem w nagłym porywie determinacji pociągnęła go za rękę. Nie stawił oporu. Szedł za nią jak bezwolny, ślepy cień.
Droga wiła się pośród wzgórz. Obrzeżające ją wiekowe wierzby wspinały się w niebo zlizując pędzlami roztrzęsionej zieleni jego błękit i stada roz-pędzonych ptaków.
Posuwali się nieporadnie w stronę miasteczka, które wyłoniło się nie-spodziewanie zza trawiastych grzbietów wzniesień. Ponad szczytami z dachó-wek i rozsrebrzonych lip wypełniających opuszczone miejsca w dziąśle wielkiej szczęki domów wznosiła się metalicznie lśniąca wieża świątyni. Wkrótce zbliżyli się na tyle, że można było zauważyć w metalu liczne, mister-ne ornamenty, sama wieża spotężniała, a jej spęcznioną podstawę opięły solidne, kamienne mury.
Droga niebawem zazębiła się ze smolistym nurtem szosy. W pobliżu stał porzucony samochód, obok leżał strącony w pobocze autobus. I tu, jak tam za plecami, wznosiły się w powietrze natarczywe, brzęczące ciałka. Muchy, całe tysiące much.
Arpys poczuła opór. Odwróciła się przyglądając się z niepokojem stojące-mu Jervisowi. Delikatnie położyła na jego ramieniu dłoń. Zerwał ją z siebie i z przeraźliwym rykiem, jakby natchniony sinością leżących ludzi, pobiegł wprost w ciche ulice miasta. Przepychał się przez przestrzeń, przed siebie, przed siebie,
opętany ludzki mięsień, rwący prąd człowieczy, przerażający swą pustką, prawie martwy…
– J-e-r-visss! – krzyknęła przerażona jego słabością, czy może swoją bezsilnością.
– Zaczekaj – dodała do gwałtownego biegu. W odpowiedzi
zniknął za węgłem najbliższego domu. Usłyszała tylko łoskot usypującego
się szkła.
Sztywne światło słońca upadło na okrwawioną twarz, kiedy wymykał się wraz z bezwładną głową ze stosu puszek. Arpys szybko pociągnęła jego chude nogi wystające z rozbitej witryny sklepu. Po chwili przelewał się w jej ramionach. Tuliła go, drżącymi palcami ścierając plamy krwi na jego twarzy. Tylko rozmazała je na płaskim czole, mizernych policzkach, potem w fałdach swojej osłonecznionej sukni.
– Co zrobiłeś głuptasie… – szeptała pełna niepokoju, bo pan Short…
stary, dobry pan Short, do którego należał sklep kolonialny na rogu ulicy
Tourne, dotąd się nie zjawił. A przecież obok starej żony był najcenniejszą
zdobyczą jego życia. Kosztował go czterdzieści lat piekielnej harówki na
rozlicznych okrętach floty galaktycznej. Teraz posiadł, jak słusznie się domyślała, posąg chłodu jaki zazwyczaj stawia ciału hojna śmierć.
Jervis ocknął się, mamrotał niezrozumiale, chwytając zesztywniałymi dłońmi obolałą głowę. Wstał, wtedy również wstała, chciał odejść, ale po-wstrzymała go, a on usłuchał. Rozejrzała się gorączkowo w pustce otaczają-cych ulic. Schwytała go pod ramię i poprowadziła w cieniu domów w stronę świątyni. Niebawem weszli na rozległy plac. Ogarnął ich przytłaczający w swej wymowie obraz chaosu, porzuconych pojazdów, stężałych w suchości słońca trupów, wiszącej ciszy głosów ludzkich… prostokątna, wybrukowana zastygłym cierpieniem platforma. Obraz przyjął ich zupełnie bezwiednie, zatknął ponad nimi rozkołysane korony wierzb w centralnym klombie, rozciągnął w polu spojrzenia kotarę na wpół ocienionych domów. Miodowe szyby rzucały uspokajające wstęgi złota, jakby pokusiły się na wieniec z bruku i światła dla tych, których twarze mieszały niegdyś swą biel z mgłą szkieł.
Arpys posadziła brata na ławce u stóp niskiego ogrodzenia osaczającego świątynię, która tu nieco górująca zzębiała się z uciszonym miasteczkiem.
– Siedź tu i czekaj… – nakazała mu nagle zdecydowanie i twardo. Milczał, w jego twarzy senność walczyła z obojętnością. Takiego go pozosta-wiła wbiegając na rozległe schody. Jej cień pełzł z wolna za nią w miarę jak zbliżała się do potężnych wrót. Wreszcie zakołatała w nie cicho i nieśmiało, potem silniej, już agresywnie, jakby warujące u jej stóp miasto czerpało z niej siły dla swego istnienia zamienione w przyczajonego potwora. Nie-bawem zaszemrały czyjeś kroki i z nagła uchylone podwoje ukazały wewnątrz melancholijne oblicze. Jednak na widok zmierzwionej czupryny, jasnych oczu, w których czaiły się jeszcze nie wypłakane łzy, twarz zakonnika wypogodziła się. Zmarszczył ją po chwili subtelny grymas, który w szczegól-nym świetle mógłby uchodzić za uśmiech.
– Rat… – zdołała wyszeptać zanim przytulił ją do siebie.
– Uspokój się – wyrzekł chroniąc jej załzawioną twarz w szorstkim materiale kombinezonu. – Najgorsze za nami. Jesteś młoda, dzielna… – próbował tchnąć w nią siłę, ale ona dotknięta tonem współczucia jęknęła tylko przeciągle w spazmie żalu. Tłumiony od szeregu dni ból, rozpacz, samotność i żal próbowały z niej się wytoczyć w dreszczach i szlochu, lecz nie dał im na to czasu.
– Kto tam siedzi na ławce? – zapytał udając poruszenie, chociaż z daleka rozpoznawał zarysy twarzy i charakterystyczną, zgarbioną sylwetkę.
– To przecież Jervis – wydarła z siebie westchnienie, jakby było to oczywiste. W jej oczach cierpienie ustąpiło miejsca trosce. – Siła obłędu zajęła jego umysł. On wkrótce będzie stracony, jeśli mu nie pomożesz… Rat?
– Pomogę mu – mówił spokojnie, – to powinność i najgłębszy sens sług kościoła Ratenonu – jego dłoń czule pogładziła jej rozgrzane plecy. – Zaufaj mi, ocalimy go… oboje.
Spojrzała na niego spod wilgotnych powiek, uśmiech żalił się jeszcze na jej ustach, ale to było już tylko epitafium dla tamtego smutku.
Wziął ją pod ramię i ruszyli w dół schodów. Po chwili wrócili z Jervisem. Rat złożył masywne skrzydła drzwi cierpkim zgrzytem zasuw. Jego wzrok z wolna spoczął na Arpys, błękitnej w świetle witraży. Uśmiechnął się, schwycił jej dłoń i zaprowadził ich do niewielkiego loszku. Tutaj z wprawą uruchomił ukryty mechanizm i w podłodze ukazał się otwór. Zeszli. Jak się okazało po chwili panował tu delikatny półmrok. Arpys stanęła bezradnie.
– R-aaat?
– Nie obawiaj się. Ja znam się na Spowiedzi. Często byłem przy niej obecny. Asystowałem swego czasu nawet wielebnemu Krochowi.
– Ja go bardzo kocham, Rat…
– Wiem o tym – rzucił pośpiesznie, bo zmieszały go te szczere oczy. – Znamy cię przecież od dzieciństwa. Twój ojciec woził mnie na kolanach, kiedy był jeszcze pilotem kosmicznym…
– Pamiętam – lekki uśmiech wywiodła z tych kilku odległych wspom-nień. – Lataliśmy do bazy galaktycznych liniowców na Ortobacie – dodała beznamiętnie. Wyblakłą dłonią pogładziła zmierzwione włosy Jervisa.
– Tak – zapalił się do wspomnień. – chodziłaś wtedy po raz pierwszy blisko mnie. Robiliśmy takie różne rzeczy…
– Przestań Rat! – rzuciła gwałtownie. Przestraszyła się tego zapału, błyszczących oczu i chrypiących cicho głosek. Od lat bała się tego człowieka. Od czasu tamtej podróży.
– Ja nie jestem szalony – posłał jej to przeciągłe spojrzenie jakiego unikała. Odgadywał jej najskrytsze myśli. Przypomniała sobie. Miała na sobie tę niebieską suknię i jego natarczywość nie miała granic. Zrobił wtedy coś, co ją przeraziło. Znalazł się w niej, tak dosłownie, z całym bagnem swego zapalczywego umysłu przeniósł się w głąb jej jestestwa. Nakłaniał ją by tego spróbowała, ale dopiero gdy krzyknęła, przestał.
– Obawiasz się mnie, chociaż na pewno nie wiesz nawet dlaczego. Musisz to stłumić w sobie jeśli mamy ze sobą żyć!
Prawie krzyczy, pomyślała szybko. – Żyć? – zabrzmiało to jak jęk.
– Tak, żyć – powiedział. – W obrębie kilku tysięcy kilometrów nie ma tu żywej duszy. Może całą planetę Salkhor objęła ta okropna zaraza.

– Zaraza?
– Objawy są zawsze podobne. Znasz poczwarki z Arrugath Thul?
– Coś słyszałam.
– Wylęgają się w umysłach ofiar, potem opuszczając je zabijają.
– Ale oni już są martwi…
Milczał, oczekując wybuchu.
– To… – rzuciła prawie z płaczem, – to nie ma nic wspólnego z zarazą księżyca Arrugath Thul!
– Chciałem, żebyś wiedziała o tym Arpys – stwierdził z ulgą. – Ale zawiadomiłem bazę na Ortobacie. Najdalej za miesiąc przybędzie tu kapitan Dromar – skłamał.
– Za miesiąc… – jej głos rozpadł się na pojedyncze dźwięki.
– Tak, Arpys. Przez ten miesiąc należymy więc do siebie – roześmiał się cicho, aż zadrżała. Przerażenie zajęło jej usta jak pożar. – Mhm. Przy tobie dokonam tej wielkiej rzeczy.
– Jakiej rzeczy? – wyrzuciła pośpiesznie, ze łzami w oczach.
– Ocalę twego brata.
Twarz dziewczyny rozpogodziła się gwałtownie, jakby echo tamtych groźnych słów zaginęło gdzieś bezpowrotnie.
– Może wtedy będziesz mi ufała.
– To będziesz raczej trudne.
– Ale gwarantuję, że przyjemne. Chodźmy.
Nie rozumiała. Zimną dłonią pociągnął ją naprzód. Korytarz rozwidlał się. W upiornym blasku ścian dostrzegała jakieś groźne, figlarne błyski. Prawie biegli ciągnąc się nawzajem w niedorzecznej papce zmrożonego powietrza, sinych, czasami krwawych iskier. Wydawało się, że stają się bladzi, podobni do cieni, jakby przestawali być raptem istotami z krwi i kości.
Skręcili, po czym zatrzymali się w niewielkiej sali.
Usadowili Jervisa na krześle obok rozległego pulpitu. Rat krzątał się pośród splątanych ze sobą kabli. Uśmiechem pokrywał swoją nieudolność, zmęczenie dwóch bezsennych nocy, kiedy koncentrował swą moc po ucieczce z ekspedytora.
– Czy będę mogła pójść z tobą?
Przyjrzał się jej z uwagą. Zmarszczył brwi, twarz stężała mu w cichym skupieniu.
– Hm… Korzyści z twojej tam obecności mogą być wymierne. Pamię-tam, że w przypadkach szczególnie nie rokujących nadziei wielebny Kroch zabierał z sobą krewnych dotkniętego obłędem.
– A czy to jest obłęd?
– Twój brat przeszedł wstrząs… – podszedł do Jervisa. Stanął tak, aby zasłonić swój szybki i wprawny ruch. Przechylił głowę swego pacjenta. Rozsunął jego zwarte powieki. Źrenica, nienaturalnie powiększona, zajmo-wała niemal całe oko. Przebiegł palcami skórę. Twardniała, dostrzegł jej stalowo wiśniowy połysk. – Tak więc symptomy nieszkodliwego szaleństwa są w tym przypadku uzasadnione – rzucił za siebie, próbując jednocześnie kciukiem wyczuć tętno ofiary. Jak przypuszczał, uderzenia następowały co dwanaście sekund.
– Uratujesz go Rat?
– Będziemy o niego walczyli, Arpys.
Odszedł w stronę pulpitu. Przełączył coś i wskazówki ruszyły w precyzyj-ne skale z przeciągłym buczeniem, zadrgały ekrany, rozbłysły kontrolne światła i zalał ich blask mdłej tęczy. Jervis siedział obojętny nawet wtedy, gdy Rat zakładał na jego głowę obciążony kiśćmi światłowodów hełm, oplatał ciało płaszczem mierników i aplikatorów substancji aktywujących.
– Teraz chodźmy do kabiny ekspedycyjnej. Tam sprawdzę resztę.
Odeszli w głąb pomieszczenia. Rat chwilę mocował się z zamkiem, nim przez na wpół otwarte drzwi dostali się do wnętrza ciasnej kabiny zawalonej po sam sufit aparaturą. W centrum tłoczyło się pięć wąskich foteli.
– Usiądź. Ja sprawdzę jeszcze sektory kontrolnych oddziaływań -rzucił nie odwracając głowy. Arpys, rozcierając zmarzłe ręce patrzyła przez
zajmującą ścianę szybę. Znieruchomiała stopiona wzrokiem z postacią Jervisa.
Poruszał wolno rękami, potem tupał nogą, jak do taktu, w głuchą podłogę,
potarł zwiotczały kark i siedział chwilę, zdaje się że zdumiony ich widokiem.
Dziewczyna rozchyliła usta zaskoczona tą niezwykle przekonującą manifestacją.
Rat odwrócił się z triumfującą miną.
– Zrobiłem wszystko na medal – parsknął wesoło. – Nie patrz tak, zupełnie mnie to nie bawi. Teraz to tylko marionetka w moich rękach. I tak naprawdę to potrzeba czasu, wysiłku i cholernego sprytu, aby zrobić z niej człowieka.
– Zrób coś, żeby przemówił – rzuciła opuszczając powieki.
Położył jej rękę na ramieniu. Drżała.
– Uda nam się. Musi się udać – powiedział stanowczo. – A on może
powtarzać wyłącznie słowa zapamiętane, zasłyszane w przeszłości. Nic więcej.
– Chcę usłyszeć jego głos…
Rozkapryszona smarkula – pomyślał.
– Mógłby przemówić. Leży w mojej mocy zmusić go do artykułowania
dźwięków. Ale to okrutne. Nie zrobię tego.
Rzuciła mu jedno z tych chłodnych spojrzeń, którym niegdyś pogrążała jego nadzieje. Usiadła.
– Nie – był stanowczy.
Zaszlochała nagle, chroniąc twarz w dłoniach. Westchnął ciężko. Po raz pierwszy odważył się jej przeciwstawić i czuł rosnący w tej glebie autorytet.
– Przesiądź się o jedno miejsce dalej. Bezpieczniej siedzieć bez kontaktu
cielesnego. To tak jak podczas koszmarnego snu, można zdrowo oberwać.
Usłuchała. Podał jej zwinięty w ciasny kłębek kombinezon. Przebrała się na tyle szybko, że nie mógł, mimo sporych chęci, żadnym dyskretnym spojrzeniem prześliznąć się po jej nagim kształcie. Podała mu splamioną sukienkę.
– Zraniłaś się?
Zaprzeczyła głową
. – To Jervis wpadł do sklepu pana Shorta. Mocowa¬ła się z zamknięciem.
– U pasa jest automatyczny stymulator termicznej tkaniny…
Odpowiedział mu cichy szelest. Arpys uśmiechnęła się kącikami ust.
Kombinezon opinał jej zgrabną figurę, dodając całej postaci dodatkowego uroku.
Rozparli się na swoich miejscach. Rat założył szary, okopcony kask, zasunął poczernioną szybkę. Kątem oka zauważył, że Arpys robi dokładnie to samo. Tkwili teraz nieruchomo w miękkich fotelach. W ich twarzach rozlało się ciche skupienie, podkreślone jeszcze pulsującą czerwienią podręcz¬nych pulpitów sterowniczych.
– Jesteś gotowa?
– Tak – wyszeptała.
Rat uśmiechnął się do swoich myśli, śmieszyła go jej nabożna powaga. – To tylko na początku jest nieprzyjemne. Ma w sobie coś z koszmaru. Chwila-mi duszne, lepkie ciepło zdaje się rozsadzać ci płuca, pozbawia cię woli, czyni cię swą igraszką. Spróbuj to opanować i proszę nie histeryzuj.
Skinęła głową w odpowiedzi.
– A teraz skup się…
Zamykał oczy słysząc jeszcze jej łagodny głos, ale słowa zatraciły już sens, splatały się z ciszą i rozkołysanym mrokiem. Westchnął ciężko, najciężej jak potrafił. Ile to już razy?… zadawał sobie to pytanie, pytanie bez odpowie¬dzi. Słyszał głuchy wiwat udręki, skomlący ton gdzieś na dnie duszy, jakby kuliła się tam w strachu jego jaźń.
Z namaszczeniem wyregulował ostrość widzenia w lornetach optomatycz-nej łączności i jednym zdecydowanym pociągnięciem włączył potężną, drżącą od pożądania maszynę. Natychmiast fala konwulsyjnego drżenia i mdłości przebiegła jego trzewia. Widział w optomacie, że zbyt szybko rozpoczął przejście. Na chwilę stracił nawet przytomność. Przeraził się… Jeśli ktoś lub coś czekało tylko na jedno jego potknięcie, miało teraz znakomitą okazję, by zrobić z niego krwawy strzęp. Szarpał zapamiętale dźwignię. Dopiero po chwili zorientował się, że strumień emisji otwarty jest do oporu. Opanował się. Chłód i przerażające gorąco na przemian tłoczyły się w jego bezwładne ciało. Potem chwyciła go przemożna chęć ucieczki, krzyknął przeciągle, kiedy zapadł w otchłań. Mknął poprzez sczerniałe twarze, zamglone wydarze¬nia, jakiś chichot, piskliwy skrzek, rozmazane, pofalowane głosy. Raptem wszystko ucichło. W optomacie zapełgała siną barwą cyfra zero. Rozwarł oczy. Wolno, z białej, lepkiej mgły wyłonił się obraz. Jeszcze nie kojarzył szczegółów, lecz mozolnie wykrystalizował się w jego umyśle określony porządek. Wreszcie ujrzał Arpys. Siedziała na żwirowej drodze z twarzą zanurzoną w dłoniach. Jej ciemne włosy były poszarpane i przykurzone.
– Wszystko w porządku? – zapytał zaniepokojony.
– Czuję się potwornie.
– Może… Wrócimy?
– Nie, nie – zaprzeczyła pośpiesznie. Miało to dla niej ogromne znaczenie.

Uśmiechnął się pod wąsem.
– Czy grozi nam tu jakieś niebezpieczeństwo? – zapytała.
– Dopóki nasze ciała znajdują się tam, niemal żadne. Oczywiście zdarzały się przypadki zaginięcia zakonnika, ale źródło błędu znajdowało się wewnątrz tej olbrzymiej aparatury. Od czasu jej unowocześnienia żadna z tych ewentualności nam nie zagraża – odetchnął z ulgą, że kłamstwo przychodzi mu tak łatwo. – Z małym buntem urządzeń zawsze sobie poradzimy.
– To dawno nie było używane – w pytaniu brzmiała jeszcze wątpliwość.
Rat skrzywił się, w oczach rozbłysły mu gniewne ognie.
– A powinno! Według słów Najwyższego Dostojnika kościoła Ratenonu urządzenie to ma olbrzymie znaczenie dla przetrwania najwyższych wartości kościelnych. Nikt nie powinien w to wątpić.
– Ja nie wątpię Rat – rzuciła pośpiesznie, jakby bojąc się jego pełgają-cego fanatyzmem oblicza. – Ja głęboko wierzę.
Rozpogodził się pod wpływem tej szczerej bojaźni.
– To świat Jervisa – rzucił swobodnie, zapominając o chwilowym
uniesieniu. – Gdyby zdawał sobie sprawę z naszej tu obecności odruchowo
modelowałby jego kształt. Teraz jest to tylko stygmat wspomnień, w którym
nasze postanowienia mają decydujące znaczenie. Następuje jednocześnie
właściwe naszej ingerencji pomieszanie.
Rozejrzała się, jej oczy niewiadomo dlaczego wilgotniały pod wpływem wiatru.
– To wszystko jest takie nierealne – podsumowała łagodnie.
– To chore obrazy. Tak chore i zmienione jak chory jest człowiek, który nosi je pod czaszką. Stare jak stary jest jego mózg i zwyrodniałe jak jego pamięć.
Obok na wzgórzu, ocieniony drzewami stał rodzinny dom. Arpys ze wzruszeniem usłyszała śpiewającą mamę, zobaczyła ojca bielącego ogromną szczotką drzewa w przyległym ogrodzie. Wiatr kołysał drzewami i te miłe odgłosy z trudem przedzierały się przez kakofonię poskrzypów i szumu.
– Pójdziemy tam zaraz – starał się pohamować jej nadmierną radość. – Najpierw pozwól, że poinstruuję cię, jak się masz zachować…
– To nieprawda Rat, oni żyją. To wszystko był sen, a ty mnie utrzymu-jesz w jakiejś straszliwej hipnozie…
Podszedł do niej. Miał przyjemny wyraz twarzy i Arpys ze zdziwieniem dostrzegła w nim to piękno.
– To pociągający świat. W pierwszej chwili niewielu ma ochotę wracać stąd do rzeczywistości, potem następuje zrozumienie. To świat osobisty, szybko to poczujesz na własnej skórze. Zresztą musimy wrócić, wiesz o tym. Chodzi o życie twojego brata. Rozumiesz? – w odpowiedzi przytuliła się do niego.
– Teraz posłuchaj. Zwracaj specjalną uwagę na szczegóły. Wiele detali uległo deformacji, ale jest to zjawisko naturalne związane z zacieraniem się pamięci. Jednak nie mogłem zanalizować dotąd psychiki twego brata, jego tak charakterystycznej konstrukcji duchowej, gdyż nie potrafię posługiwać się koniecznym w tym przypadku komputerem. Dlatego ty będziesz stanowiła główny motor mojego działania.
– Na czym będzie to polegało? – w jej oczach, gdy tak patrzyła, gnieździł się smutek.
– Jeśli chodzi o szczegóły krajobrazu, to dysponuję specjalną kopiarką świata realnego sprzężoną z odpowiednim komputerem, oczywiście sterowa¬ną moim umysłem. W innym wypadku Jervis mógłby ulec przeładowaniu informacją, co mogłoby się dla niego skończyć śmiercią. Kłopot polega więc na tym, że korekty wydarzeń dokonać nie mogę, nie znając przebiegu wydarzeń autentycznych.
– A więc ja…
– Ty będziesz szukała chorobliwych zniekształceń jego pamięci i siłą swojej woli usuwała. Ostrzegam cię przed pochopną interpretacją. Cały ten świat jest piekielnie delikatny, przesycony wyobraźnią Jervisa, jego marze-niami, wstrząsającymi mirażami, niezatartymi snami. Mogą spotkać cię niemiłe niespodzianki. Ale pamiętaj – jesteś tu silna!
– Rozumiem – stwierdziła, w jej oczach obok smutku pojawiło się zainteresowanie. – Spowiedź polegała na wymazywaniu tych nieprzyjem¬nych wrażeń, wyrzutów i niepożądanych myśli?
– Raczej na korekcie interpretacyjnej. W przeciwnym razie dokony-walibyśmy spustoszenia. Miałoby to zdecydowanie ujemny skutek. Pacjent świadomy takiej korekty popadałby wówczas we frustrację, podejrzewając, że wydarto z niego coś plugawego, coś z czym przedtem nie potrafił żyć. Dążąc więc, zupełnie mimowolnie, do przypomnienia sobie swojej zbrodni. I w ten sposób odbijało się to karygodnie na jego zdrowiu psychicznym.
Rat uniósł kopiarkę i złowrogi refleks przysiadł na jego twarzy.
– Ach tak… – rzuciła prawie z obojętnością, obserwując misterną gałkę uwieńczającą srebrną rurkę zagubioną gdzieś w ciasnym uchwycie mężczyzny. Spostrzegł jej zaciekawione spojrzenie. Milczał jednak, a i ona nie przerwała jego zaciętych ust pytaniem. Odwróciła głowę, rozsypując w obrocie włosy. Miała w tym ruchu tyle nagłej radości, że i on objął spoj-rzeniem jasny, śpiewający dom na wzgórzu.
Jęknęła furtka, gdy wkroczyli do ogrodu. Wspięli się po olśniewająco białych schodach wprost do uchylonych drzwi. Rat pchnął je delikatnie.
Hol był pusty. Arpys odwróciła się, w jej twarzy wahanie krzyżowało się z napięciem. On wydął usta w chłodnej zadumie, zachęcił jednak spojrze-niem.
Jej stopy zaszemrały na schodach. Wiedział, że ciągnie ją do sypialni brata. Najgorsze miejsce gdzie mogła pójść… Nie oponował. Wstrząs był i tak nie do uniknięcia.
Przeszedł do przyległego pomieszczenia. W kominku żarzyły się nie do-palone polana. Podniósł wzrok wyżej. Na marmurowej płycie trząsł się ze złośliwego rechotu bogato zdobiony dzban. Z obłego brzucha zerkały chytre oczka i usta tuż poniżej szczerzyły wykrzywione wściekłością zęby. Huśtał się na pająkowatych nogach jakby chciał uszczknąć trochę z tej zaglądają¬cej nań główki…

W rogu stał mały chłopiec. Przyciskał małe dłonie do twarzy. Dygotał z przerażenia. Szlochał. Światło w tym pokoju wydawało się przygaszone. Cienie stawały się matowe od przyczajonej tu zawiesistej mgły czy kurzu. Chłopiec szlochał, ale słuch płatał tu figle i Rat usłyszał przedziwne szeptane zaklęcia, tajemne dziecięce demonysłowa. Mógłby tak trwać w apoteozie tego szeptu, w hipnotycznym bezruchu, gdyby nie szelest rozkołysanych zasłon ocierających się z niezaspokojonym szaleństwem o ściany i sufit. Blask dnia falował w tym niezniszczalnym tańcu. Cienie tylko drżały w kątach.
Rat roześmiał się głucho. Jakże mu bliski był ten świat. Wybiegł zatrzasku-jąc drzwi. Przeskoczył kilka stopni naraz. Stanął na piętrze, obok Arpys. Jej przerażony krok zatrzymały jego twarde ramiona. Poszedł w ślad jej błędnego wzroku.
W pokoju naprzeciw rozwijało wachlarz promieni białe słońce. Przez ruchliwą firankę kładło się na drgające w szerokim łóżku ciała. W prostoką-cie rozwartych drzwi dzikie westchnienia, lubieżny ruch sprawiały wrażenie nienaturalnych. Białe powietrze aż piekło oczy. Jeszcze mieszało się z ogłu-szającym śpiewem matki, przekleństwami ojca duszącego bosą stopą ogromną gąsienicę.
Czarna czupryna zsunęła się poniżej, odkrywając sterczące piersi, rozpalo¬ną twarz. Jej usta rozchylił cichy jęk. Rozrzuciła ramiona chwytając spęcznio-ne rogi poduszki. Pod pachami zaczerniały jej kępy obrzydliwych włosów. Leżały ohydnie tłuste, długą skazą w białej pościeli. Tą kobietą…
Rat spojrzał w oczy Arpys. Zaprzeczyła gwałtownie głową mocniej pełznąc w jego ramiona, aż odpychały ją swym milczeniem.
– To nieprawda! – krzyknęła wybuchając płaczem.
Przytulił ją czule.
– Wierzę ci Arpys – mówił. – To doskonale dobrze mogła stworzyć jego wyobraźnia. W nas wszystkich tkwią jakieś niemoralne, głęboko ukryte pragnienia. Ale moralność to w dużym stopniu kwestia umowy. Nie wolno ci tego niszczyć.
Naprowadził jej oczy na swoją twarz. Nie potrafił schwycić jej spojrze¬nia. Umykała.
– On cię kochał równie mocno jak ty jego – powiedział. – Tylko może być i tak, że ta manifestacja uczucia w wyobraźni przebiegała trochę inaczej – uśmiechnął się z nieopanowaną ironią. Wyrwała się.
– Ja… Mam tego dość!
– Uspokój się – szeptał gładząc jej policzek. – Czy ty nigdy nie miałaś takich marzeń? Nigdy nie podglądałaś brata?
Chwilę milczeli. Później odepchnęła jego rękę z odrazą. Celowo uraził jej dumę.
Zręcznie zmienił temat.
– Czy stojący w pokoju gościnnym dzban na kominku wiąże się z ja¬kimś złym wspomnieniem Jervisa?
– Niegdyś, w dzieciństwie pociągnął serwetę, na której stał. Spadł wtedy dotkliwie raniąc mu głowę. Co dziwniejsze nie stłukł się.
Skinął głową w zamyśleniu.
– Chodźmy stąd rzucił przeciągle. – Tutaj nic nie znajdziemy.
Zamierzali odejść, gdy nagle ich czujność zbudził ruch w pokoju. To Jervis odepchnął się od leżącej siostry i nagi zbliżył się do drzwi. Arpys krzyknęła… nie miał twarzy. Na jej miejscu lśniła naciągnięta, szpetna skóra. Wypinała ją tylko kość nosowa, wydłużał podbródek. Zagulgotał przeraźliwie, zanim z trzaskiem zamknął drzwi. Rat patrzył w najwyższym stopniu zdumiony. Coś – zaczynało działać, działać nie całkiem tak jak chciał.
– Nie miał twarzy Rat!
– A czy ty znasz swoją twarz? – w jego głosie brzmiało zdenerwowa¬nie. Pytanie postawił zupełnie obojętnie skoncentrowany na swoim proble¬mie. Czuł coś, coś niezwykłego.
– Trochę przynajmniej.
– Raczej czasami, bo przeważnie nie znamy nawet tego. W szczegółach nie potrafimy odtworzyć niczego. Nasza powierzchowność obserwacji jest wręcz zatrważająca.
– Ale w przybliżeniu…
– Nad tym trzeba się koncentrować Arpys. Do tego trzeba czasu, a ludziom zazwyczaj go brakuje. Bądźmy ostrożni. Każdy krok w tej chwili jest nadzwyczaj ryzykowny – przyjrzał się jej z uwagą. – Nie przeraź się Arpys, ale on nie powinien był tak postąpić. Nic jeszcze nie zrobiliśmy. On przecież nie wie, że tu jesteśmy…
Zrozumiała niesamowitą wymowę tego faktu, bo chwyciła go pod ramię. W jej dłoni było coś z niepewności. Chyba drżała, ale to drżenie wydawało się rodzić z zagubienia, a nie strachu. W tym stanie była ujmująca.
Pociągnął ją w stronę schodów. Schodzili zgodnym rytmem, gdy nie-oczekiwanie Arpys potrząsnęła gwałtownie ramieniem jakby opędzając się od czegoś niewidzialnego. Na jej twarzy odmalowało się najgłębsze przeraże¬nie. W optomacie czerwone światełko alarmu drgało nerwowo, wiedział że oznacza to przybycie kogoś obcego. Może było ich kilku, bo czujnik delikat¬nym, prawie na granicy postrzegania, piskiem dawał mu znak o przekracza¬niu ram tego świata przez istoty całkowicie mu obce. Rozejrzał się, sondując każdy szczegół otoczenia. Napotykał chłodną pustkę. Tylko lampa kołysała się w holu.
– Czułam, jak dotyka mnie jakaś lodowato zimna dłoń. Czy to był Jervis? – zapytała z przestrachem.
– To mógłby być on, gdyby zanikły objawy choroby i pojawiała się…
– Świadomość… – dokończyła za niego. Tylko skinął bezwiednie głową. Wiedział doskonale, a ona przy odrobinie wyobraźni mogła podejrze¬wać, że automat bezpieczeństwa przerwałby strumień emisji i w rezultacie znaleźliby się w rzeczywistości.
W jakiś przedziwny sposób ich stopy przylegały do podłogi. Stali w holu. Powietrze stało się ciężkie, ostre prawie jak szkło. Miał wrażenie, że wdycha opiłki chłodnego metalu. Światło dnia zatańczyło w tym domu, spłowiało. Tylko szare smugi wirowały jeszcze, unosząc pyłki i raptem z niebytu wynu-rzyły się pomarszczone dłonie. Ze wszystkich możliwych stron gładziły ich
czule, zapamiętale, mocniej, mocniej wpijając się w oporny materiał kombi-nezonów i patrzyły na nich oczy, przejmujące, przedzierając się z niebytu, przez ciało na wskroś. Wreszcie porwały ich w przeraźliwym krzyku Arpys. Obraz zafalował. Rat ocknął się. Złapały go gwałtowne mdłości, ale wydalił z trzewi porażonych dziwacznym chłodem tylko bezsilne skurcze.
Z rykiem wściekłości wyrwał ją i siebie z tych upiornych objęć. Świat zdawał się przygasać. Mdłe światło ujawniło kilka tych straszliwie oszpeco-nych istot, zwierzęcych w błyskawicznej ucieczce w mroźny niebyt.
Nie zwlekając pociągnął Arpys w stronę drzwi. Przeszli zaledwie kilka kroków, kiedy nastąpił drugi atak, a drzwi pod wpływem tajemniczej siły bezlitośnie się zamknęły. Jeszcze krok, dwa. Dziewczyna krzyczała nieludzko, targana zmieszanymi rękami za włosy i ramiona. Długie szramy zadrapań na jej twarzy, teraz już sine, wytaczały zamiast krwi przeźroczysty, klejący śluz. Koszmar nie kończył się, narastał. Rat, niespodziewanie dla samego siebie, zobaczył ją w powietrzu. Nie panował nad jej pomieszanym lotem. Chciał ją schwycić i tylko na próżno szafował drapieżnymi dotknięciami. Stanął oniemiały ze zdumienia, wściekły. Wokół rozsypywał się zmieszany chichot, mdły odór ciał prześladowców.
– Arpys!… – nie wiedział, że stać go na tyle rozpaczy.
Rzuciła mu błędne spojrzenie.
Szarpnął za najbliższą oślizłą rękę. Pociągnął z całych sił. Kiedy pomarsz-czony potwór wypadł ze swojej kryjówki, silnym uderzeniem ściął go z nóg. Upadł z warczeniem. Rat dopadł jego obnażonej, popielnej szyi. Chwycił, dusząc płytki oddech. Nagle na plecach poczuł ciężar i rwący ból. Odwrócił zesztywniała w karku głowę. Gorący strumyk krwi popłynął mu w dół kręgosłupa, potem dalej, ginąc w rozwidleniu nóg. Naprzeciw szarzała mała, szydercza twarz. Zbliżyła się. Przeraźliwe kły tym razem wbiły się w jego ramię, szarpnęły. Objęła go niezwykła drętwota. Nie mógł, nie potrafił – strząsnąć z siebie tego sennego spojrzenia, czarnej mgły zstępują¬cej na świadomość.
Ryknął, przerażony do granic możliwości. Rozglądał się gorączkowo. Arpys zniknęła, lecz w zasięgu ręki ujrzał porzuconą w czasie walki kopiarkę. Jak nie mógł o niej pomyśleć! – przecież była to teraz najlepsza broń… Zacisnął zgrabiałe palce na srebrzystej tulei. Podniósł i skierował za siebie. Wcisnął spust. Fioletowy błysk odrzucił wroga na wątłą ścianę. Z głuchym sykiem objął go niebieski płomień. Huczał przez chwilę dziko, potem równie nagle zgasł. Osłabienie minęło i Rat przyjrzał się swemu więźniowi, tkwiące-mu nieruchomo w ciasnych kleszczach jego kolan. Leżał, a w jego oczach malowało się osłupienie.
Rat przywarł drapieżnymi palcami do jego szyi. Zdusił. Szyja pod nacis-kiem zwężyła się w płaską rurę. Pod opuszkami nie było nawet najlżejszego tętna. Zacieśnił uchwyt. Głowa odskoczyła od ciała jak gumowa piłka. Odbiła się od ściany i po chwili, kiedy uniósł bezradne ręce, przywarła na powrót do szyi. Rat ponowił atak, tym razem pełen dzikiej furii. Wtedy pysk potwora wydłużył się w niewiarygodną trąbkę i wąskie szczęki nerwowymi kłapnięciami raniły mu palce. Czuł jak kanały przeraźliwie ostrych zębów pompują truciznę.

Porcja za porcją. Już tylko spływa z bezsilnego pyska, bo Rat skoczył na równe nogi. Cofnął się z przestrachem. Wymierzył i strze¬lił. Nie trafił. Je niedoszła ofiara uniosła się w powietrze i trąciła go straszliwą siłą wyprężonego ciała. Upadł tłucząc się boleśnie o zamknięte drzwi holu. Uniósł się na łokciu. Wiele razy walczył z eksploratorami, ale, na Boga, nie tak…
Spod nadpalonych powiek spoglądały na niego oczy pełne okrucieństwa. W zestawieniu z krwiście czerwonymi źrenicami istota sprawiała wrażenie głęboko nieludzkiej. Nie miał czasu na dalsze obserwacje, bo w powolnym locie zmierzała do drzwi, tych samych, przy których stał! Nadlatywała niczym szary, nie opierzony ptak. Długie, bezwładne ręce prowadziła po wytartej walką podłodze. Wychudłe nogi zaledwie muskały powierzchnię. Rat niepewnie wycelował broń, kiedy zawisła nad nim nieruchomo. Gdy zamierzała ostrymi palcami rozszarpać mu twarz, rzucił się na ziemię, rażąc jej odkryty, siny brzuch wybuchem fioletu. Palona zawyła skrzekliwie w ohydnym fetorze ciała. W ślepej ucieczce runęła w drzwi, roztrzaskując je na drzazgi. Rat wybiegł za nią. Dobiegły go ciche przekleństwa.
Buorn! To był naprawdę Buorn – pomyślał zachłystując się swym zdumieniem. Jak ogromną musiał dysponować energią, by stać się tak myląco podobny do przybysza z obcych światów podświadomości. Nie zniósł jednak udręki rażenia promieniem kopiarki. Rat z zadowoleniem pomyślał, że go w tym przewyższał.
Buorn wył coraz słabiej, słabiej, aż zawisł bezwładnym strzępem, nabity na zwęglone gałęzie. Z domu wypełzła milcząca gromada żółtych cieni. W blasku słońca wyglądały jak dym. Obserwowały go, bo czuł głęboko w jaźni ich przejmujący, pulsujący warkot. Wzdrygnął się. Nie identyfikował tych ludzi, ale znając Jogdea doskonale wiedział, że do pilnowania swoich interesów wybiera zawsze najlepszych.
Rozejrzał się jeszcze uważnie. Nie, nikt go nie atakował. Przestawił urządzenie na powrót. Już za chwilę mocował się z kaskiem. Po chwili wstał i razem z kopiarką cisnął go w fotel.
Kabina tonęła w półmroku. Z sali za szybą sączyło się stonowane niebies-kie światło.
– A-r-p-y-s – zdołał zawołać zdławionym głosem.
Szybko pochylił się i zajrzał pod jej pusty fotel, jakby tam chciał ją odnaleźć. Chciało mu się ryczeć z rozpaczy. Rozejrzał się, zmąconym spojrzeniem utknął za szybą, na ciemnym kształcie gramoląc się z podłogi. Podszedł, oparł dłonie o pulpit i tak zastygł patrząc na przyobleczonego w światło, śliskie i zimne, okaleczonego tym wszechobecnym błękitem Jer-visa.
– Arpys, do diabła, gdzie jesteś dziewczyno? – jęknął zdumiony ruchem
tego człowieka, jego siłą, jego życiem.
Jervis wolno i dziwnie niezdarnie zbliżył twarz do szyby. Patrzyli na siebie w milczeniu, jakby spotkanie ich oczu było grą na szachownicy dzielącej ich przestrzeni. Rat ochłonął nieco. Strząsnął z siebie to spojrzenie. Wtedy Jervis warknął, tak przejmująco i niesamowicie. Jego twarz była plastyczna, zamazana,rozpływała się w dźwięku, jaki wydawał. Nie, nie była to wina szyby. Miała w sobie coś z rysów upiora. Uparcie ociosywana tylko wolą w hieratycznej geometrii ciała.
Nie całkiem tak…
Przerażała swoją sztywnością i jednocześnie irytowała niezdecydowa-niem formy, jakby wahała się w swej treści.
Znów patrzyli na siebie. Teraz ich spojrzenia miały w sobie moc niszczą¬cą. Zetknęły się falami wściekłości, które łagodziła tylko szyba. Zimne, wyrachowane i wspaniale bezlitosne.
– Coś się stało… – myślał szybko Rat. – Urządzenie zabezpieczające
eksplorator nie zadziałało. Było za słabe w zestawieniu z psychiczną siłą
tego chłopca. Jestem więc w świecie kreowanym przez jego myśli. Pomyślał
jeszcze, że jest zgubiony i… Skoczył błyskawicznie w fotel. Zakładając hełm
pociągnął gałkę zakresu emisji do oporu. Pociemniało mu w oczach. Krzyk¬
nął przerażony, bo nagle z przejmującą jasnością zdał sobie sprawę, że
przenosi się tylko w tej dziwnej przestrzeni, dokonując jakiejś piekielnie
skomplikowanej ewolucji nad miastem. To, że było to miasto wyczuwał
z nieśmiałej emanacji jego murów gdzieś pod stopami. Jervis wołał go
w złowrogim szepcie, sam jak gigantyczna nienawiść. Przez jakiś czas
prześladował go jego rudy, niekształtny cień, zanim zatonął w świetle dnia.
Rat leżał na bruku. Na jego dłoniach błyszczała krew.
– A-r-p-y-s d-z-i-e-w-c-z-y-n-o… – jęczał kuląc się z rozpaczy. –
Twój przeklęty brat mnie zabija! – krzyknął wstając z ziemi. Ulicę, na
której stał, objęła chmura jaskrawej żółci. Ze zdumieniem usłyszał dochodzą¬ce stamtąd głosy i natarczywe szepty. Raz po raz wybuchały na niebie niepowstrzymane chichoty i piski. Z boku docierało gwałtowne tupanie bosych stóp, jakby ktoś usiłował go przestraszyć albo odwrócić uwagę od rozgrywających się ponad głową wydarzeń.
Istotnie, blask słońca nieco przygasł, niebo stężało w fali rozdzierających je błysków, aby nagle splunąć na niego oślepiającym łańcuchem niebieskich płomieni. Tylko ugiął się pod ciosem. Chciał sięgnąć po broń, chciał walczyć… dłoń trafiła w próżnię kabury. Zapomniał! Oblał go zimny pot. Krzyknął i zerwał się uciekając na oślep. Byle dalej, dalej od tego przeklętego miejsca.
Pomknął przez ciche podwórka, puste bramy. Przebiegł centralny plac. Wierzby na klombach szemrały pod batem wiatru. Skręcił w pierwszą ulicę. Mijał rozmazane w zamglonym świetle słońca domy i twarze. Obserwowały go ciekawe spojrzenia, oczy, tysiące bladych, zamazanych oczu. Nie widział tego powszechnego zainteresowania, tego uporu w obserwacji, drwiących uśmiechów. Biegł, zręczny jak pantera, rozgorączkowany, rozzuchwalony w swym strachu.
Wieczna kolejka do piekarni Surwena schroniła się we wnętrzu sklepu, brzękły zamykane szklane drzwi. Rat obrócił głowę o kilka stopni w prawo. Na taborecie siedział mrużąc w blasku słońca stary Short. Drzwi do jego sklepu były otwarte. Rat myślał o strzelbie wiszącej nad kominkiem w pokoju sprzedawcy. Wpadł do środka sklepu, przeskoczył kantorek, odsłonił kraciastą zasłonę.

W pomieszczeniu panował mrok, ale on znał tu na pamięć każdy szczegół. Sięgnął po broń, założył chłodne ładunki i wyszedł na ulicę. Jak przypuszczał, krążyły już nad nią niebieskie płomienie. Ich syk był nie do wytrzymania. Przyłożył strzelbę do ramienia, pociągnął za spust mierząc w migotliwe jądro blasku.
Błysło mu w oczach albo to świat się wywrócił, kołysząc się jeszcze jak opętany. Tyle, że pękło niebo, bo z czarnej dziury w brudnym błękicie posypał się szary pył, lżejsza sadza i wreszcie wypadł jakiś jęczący kształt. Był to przedziwny, zabłocony kundel, który rzucił się na niego wprost z za-kurzonej ulicy.
Rat usiłował się bronić, uderzał kolbą, kopał. Kudłaty stwór wyrwał mu broń i powalił sięgając szczękami gardła. Rat krzyknął, walił skrwawionymi pięściami w charczącą paszczę, aż poczuł, że słabnie. Chwyciła go przejmują-ca niemoc, potem strach, gdy dłonie uwięzły w gardle stwora, ścierpły i zeszty¬wniały. Ryknął jeszcze rozpaczliwie, gdy obraz wolno się zamazał, ustępując fali niespokojnych szeptów. Stracił przytomność.
Ocknął się w samochodzie. Obok niego siedział szpetny eksplorator już w ludzkiej postaci, ale za to w źle skrojonym uniformie służby zwiadowczej.
– No, jesteśmy na miejscu – śmiał się cicho z brzmienia słów, którym
powolny jeszcze umysł Rata nie mógł przydać właściwego znaczenia.
Pojazdem zarzuciło na zakręcie. Rat poczuł na przedramieniu dotknięcie stali. Sięgnął niewidzącą, drapieżną dłonią. Chłodny kształt podziałał na niego jak uderzenie bata, pociągnął. Strumień powietrza natychmiast go orzeźwił. Wypadł w czarną noc, potoczył się w chmurze kurzu. Zerwał się i stanął chwiejnie. Przetarł obolałe czoło, szeroko otwarte oczy walczyły z ostrymi ziarnami ciemności, nim wytarł je załzawioną dłonią.
Zobaczył, jak stary samochód zatrzymuje się, usłyszał trzaskające drzwi. Potem jego spojrzenie pobiegło wyżej, na twardy, ogromny kształt wrzynający się w niebo. W świetle samochodowych reflektorów jaskrawo odcinała się niewielka część i o barwie obiektu można było powiedzieć tylko, że jest oślepiająca. W ogniu świateł Rat odczuwał zachwyt…
Nieoczekiwane uderzenie w brzuch wywróciło na chwilę jego myśli. Skulił się. Pięść zaczepiła wtedy o szczękę. Zwalił się na ziemię z przeciągłym jękiem.
– Wystarczy Kabb – powiedział ktoś stanowczym tonem. – Jodge
chce go widzieć całego!
Jakieś silne ręce podniosły go i pociągnęły w stronę szeroko otwartego włazu tajemniczego obiektu. Weszli do obszernej windy i po przejechaniu paru zatłoczonych poziomów dotarli do zawalonego jakimiś gratami koryta-rza. Zatrzymali się przed czarną taflą drzwi. Gdy się otworzyły z hałasem, brakowało mu sił, by podnieść ciążącą brodę.
– No i mamy naszego buntownika – stwierdził ktoś z ironią, prawie
sarkastycznie. Witamy panie Asternvile na pierwszym ekspedytorze galaktyki.
Jodge wstał, ciężki brzuch hamował jego kroki. Podszedł i jednym pociągnięciem za zmierzwione włosy naprowadził twarz Rata na swój złośli¬wy uśmiech.

– Och! Lyngman doprowadź go do porządku – rzucił przeciągle za
siebie. – Gotów mi zabrudzić podłogę swoją bezczelną krwią.
Lyngman skinął posłusznie głową.
– Ja na razie idę porozmawiać z dziewczyną. Wygląda na rozsądniejszą
od tego przeklętego smarkacza. Przyślij mi go do gabinetu, jak tylko zrobisz
swoje…
Jodge przeszedł ciężko do sąsiedniego pomieszczenia. W zamyśleniu zamknął drzwi. Przygotował uśmiech i odwrócił się do siedzącej w czarnym fotelu młodej kobiety. Przesunął się za rozległe biurko. Wolno pociągnął za szufladę. Otworzyła się z łoskotem. W palcach Jodgea pojawił się migotli¬wy cukierek. Podniósł go wyżej, aż zaszeleścił ponętnie. Arpys odwróciła się nieznacznie. Dopiero teraz ujrzała stojące cicho przy ścianie dziecko. Jodge nadal zachęcał. Dziewczynka usztywniona światłem patrzyła na niego bladą buzią, w której chyba tylko przypadkiem znalazły miejsce duże, wiecz¬nie zdziwione oczy. Wreszcie uśmiechnęła się. Jodge odwzajemnił uśmiech, nawet nie wiedział, że stać go na tyle ciepła.
– Chodź… – rzucił z humorem. – Dobry Jodge da ci cukierka.
Zbliżyła się. obchodząc dookoła biurko. Podniosła małą dłoń… Ścisnął ją ze złośliwym śmiechem, potem chwycił za biały nos i wykręcił z mściwą satysfakcją, póki bezbarwnego śluzu nie zastąpiła krew. Dziewczynka darła się całą mocą ochrypłego gardła. Arpys spróbowała się wyrwać z fotela, ale wtedy… dziecko wybuchło tęczowymi strzępami ciała, prysło jak nie¬realna, mydlana bańka. Jodge stał, patrząc z nieukrywanym zainteresowa¬niem w pobladłą twarz Arpys. Rozchmurzył się na widok jej przerażenia.
– Wrażliwa jesteś – wyrzekł przeciągłym basem z odrobiną uszczypli-wości. Rzucił cukierka w otwartą szufladę i zamknął ją z trzaskiem.
– Jest pan potworem!
Roześmiał się hałaśliwie.
– Każdy z nas ma w sobie trochę zwykłego gówna – rozsiadł się wygodnie w przyległym do biurka fotelu. – To była tylko zjawa, produkt mojej wyobraźni, solidnie wzmocnionej aparaturą ekspedytora – dodał tonem usprawiedliwienia.
– Gdyby była człowiekiem zrobiłby pan niewątpliwie to samo, – mówiąc kręciła się niespokojnie w fotelu.
– Widzę, że jesteś znawcą ludzkich charakterów, Arpys. Pochlebia mi, że pozwalasz mi szczycić się twoją znajomością.
– Nie na długo – spróbowała wstać.
– Ten fotel, moja droga, jest zabezpieczony paralizatorem. Działa na system nerwowy i nie opuścisz go wcześniej niż… – tu uśmiechnął się ironicz-nie – ja tego zechcę.
Znieruchomiała w brzmieniu tego złowrogiego zdania.
– Widzę, że zmądrzałaś – zasępił się na chwilę. – Właściwie to już nie masz wyboru.
Jej pytający wzrok doprowadzał go do pasji.
– Twój brat osaczył was w tym świecie. Odciął jedyną drogę powrotu.Zdana jesteś na moją łaskę – w jego oczach znów połyskiwała ironia. – myślę, że wiesz co to znaczy?
Nie wiedziała. Drzwi otworzyły się z trzaskiem.
– Oto jest nasz bohater – oznajmił Jodge, wskazując zamaszyście Rata sadowiącego się w wolnym fotelu. Młodzieniec rozglądał się gorączkowo po wnętrzu i wreszcie zobaczył siedzącą obok Arpys. Jego usta drgnęły rozcięte słowem, którego Jodgeowi nie udało się złowić. Kryjąc swoją porażkę otworzył hałaśliwie szufladę. Rat rzucił mu przeciągłe, nienawistne spojrze-nie.
– Siedzisz w fotelu paralizatoryjnym – rzucił od niechcenia Jodge.
– Wiem, wuju!
– Jednak wolę się zabezpieczyć przed napadami twojego szaleństwa – kontynuował Jodge ostrym tonem. Z szuflady wyrzucił na biurko wielki sześciostrzałowy clober, aż stęknął dębowy blat. Skrzywił usta, gdy Rat skupił całą uwagę na tym złowrogim błysku metalu.
– Dawno już powinienem był wpakować ci jeden ładunek w czoło synku. Tylko liczyłem się ze zdaniem twojego ojca, pastora Krocha…
– Mogłem się domyślić – rzucił obojętnie Rat.
– Tak – Jodge wytarł zwilgotniałe kąciki ust. – Lyngman ostrzegał mnie przed tobą. Uważał twoje poglądy i determinacje za zbyt niebezpieczne. Muszę przyznać, że cię zlekceważyłem. Dopiero później dowiedziałem się, co masz w ręku. Więź telepsychiczna, co? Przyznaję, z tą dziewczyną miałeś wielką szansę, szkoda tylko, że ją zaprzepaściłeś…
– I tak jesteście w kłopotliwej sytuacji.
Jodge roześmiał się hałaśliwie.
– Tak. He, he. Ja nie jestem taki zły Rat – przechylił głowę sięgając
ręką po zmiętą kartkę na biurku. Rozwijał ją wolno w trakcie mówienia. –
Jestem człowiekiem tolerancyjnym, ale w sprawach dotyczących dobra mojej
kolonii, bezlitosnym dla jej wrogów. Ty Rat… – tu wycelował w niego
grubym palcem, – jesteś jej wrogiem!
Rat ściągnął tylko usta, zmrużył zmęczone oczy.
– Ta śmieszna kartka – Jodge potarł spocone czoło.
Rat patrzył na niego z uwagą. W jego oczach, gdzieś głęboko, rozgorzała nadzieja… – Lyngman! – zawołał Jodge ostro i drapieżnie. – Lyngman do cholery!
Drzwi otworzyły się cicho. Wszedł niepozorny, zgarbiony człowiek.
– Skąd się to wzięło u licha?! – warknął Jodge.
Lyngman błysnął spojrzeniem, zanim jego miękkie palce nie zacisnęły się na zmiętej kartce, wtedy znieruchomiał. Patrzył długo i badawczo, potem wyszedł w pośpiechu. Oczy Jodgea napotkały wyczekujące spojrzenie Rata. Zapłonęły w nim drapieżne żądze. Mimo to wyjaśnił spokojnie.
– Jervis ośmiela się grozić.
Rat wyraźnie się odprężył.
– Cieszy cię to, co? – zapytał Jodge. – Nie wiedziałem, że mam do czynienia z wariatem. Przecież ty też będziesz w tej walce ofiarą.
– Ale nie ostatnią…
Jodge uśmiechnął się do swoich myśli.
– Nie zdążyłem ci wyjaśnić Arpys – mówiąc zagłębił spojrzenie
w niespokojnej twarzy dziewczyny, – że twój obecny tu niedoszły bohater,
s-a-m – podkreślił – brał aktywny udział w przygotowaniach do inwazji.
Abyś więcej zrozumiała z tego co mówię, sięgnę do historii. Od lat nie
mogliśmy uporać się z zarazą na Arrugath Thul. Przywlekła ją ze sobą jakaś
zapomniana wyprawa wracająca z odległej planety w jądrze galaktyki.
Choroba szybko rozpleniła się w okolicznych systemach. Zabijała szybko.
Byliśmy bezradni. Zamknęliśmy przestrzeń, co okazało się posunięciem
kosztownym i niepotrzebnym. Na planetach nie było już żywej duszy. W rejon
zarazy wysłaliśmy ekspedycję badawczą. Wyjaśnili zagadkę, płacąc życiem.
Następnych ludzi wysłaliśmy już z odpowiednią szczepionką. Na szczęście
dla nas wszystkich udało się już za pierwszym razem, była skuteczna. Chorobę
powodowały tajemnicze owady, wylęgające się w ludzkiej wyobraźni. W doj-rzałej fazie rozwoju wypełzały z ciała swego żywiciela w świat rzeczywisty.
Żywiciel umierał z wycieńczenia, a one… – Jodge nabrał powietrza. Jego
oczy błyszczały, kiedy mówił. – Dzięki Bogu atmosfera tlenowa działa na
nie zabójczo. To jedna z okoliczności, która je powstrzymała. Badania
biologicznych mechanizmów działania tych organizmów wykazały, że mogły
one w sposób zasadniczo prosty pokonać przestrzeń kosmiczną. Co gorsza,
na pewnym etapie rozwoju wykształcała się pomiędzy nimi, w szczególnie
sprzyjających okolicznościach, pewnego rodzaju więź telepatyczna. Mogły
stworzyć zaborczą i piekielnie niebezpieczną cywilizację. Z obawy przed
przyszłością rozpoczęliśmy bardziej szczegółowe badania.
Jodge splótł palce, jego łokcie ułożone na biurku wyglądały jak podpory dwóch potężnych kolumn. – Wreszcie odkryliśmy prawdę. Nasz niezapom-niany mistrz, Rotter Cambel po zbudowaniu maszyny spowiedniczej, skonstru¬ował pierwszy, prototypowy aparat ekspedytora. Było to dwadzieścia lat temu. Istniejące do tej pory były jeszcze niedoskonałe. Umożliwiały tylko bierną obecność w świecie wyobraźni. Ten najnowszy, skonstruowany nie¬dawno, jest pod tym względem doskonały, choć energochłonny… – zakaszlał. – Ten wielki pojazd, na którym się obecnie znajdujemy, potrzebował ogromnych zasobów energii psychicznej, aby wnieść swoją masę w umysł człowieka… – jego jadowity wzrok zatrzymał się na znudzonej twarzy Rata. – Długi czas wybieraliśmy odpowiedniego. Musiał być młody, zdrowy i dość bogaty w życie wewnętrzne. Wybór padł na Jervisa.
Rat spojrzał na niego z uwagą, graniczącą z wściekłością.
– Tak… – Jodge uśmiechnął się z dobrze udanym smutkiem. – Wyboru dokonał obecny tu Rat.
– Co mówisz… – głos Arpys załamał się gwałtownie. Nagle zrozumiała. Czuła się oszukana i bezsilna.
– Przeklęta stara świnio! – Rat szarpnął się w fotelu.
Jodge przekrzyczał go.
– Wysłałem eksploratorów w umysły mieszkańców Farnworth i jed¬nym z nich był obecny tu, twój sojusznik i towarzysz! Doskonale zna się na procesie przenikania. Mogłaś się o tym przekonać w dzieciństwie. Kilkakrotnie próbował na tobie eksperymentować. Te uzdolnienia nabył na drodze pewnej skomplikowanej choroby, pochodnej zarazie. Wszelkie urządzenia pomocnicze są zarówno w jego przypadku, jak i innych eksploratorów, zbędne. Oszukiwał cię od początku do końca. Ma w sobie tyle mocy, że potrafi w tym świecie mnie z całym tym złomem postawić sobie na głowie – Jodge roześmiał się ubawiony. – Tylko czekałem z Lyngmanem, aż to zrobisz, Rat…
– Bardzo chętnie, ale nie mogę…
– Ty nie możesz?! Cholerny nicponiu, ty nie możesz! Ty? – Jodge zachłysnął się. – Masz manię władzy. Uważałeś zawsze, że jesteś niedocenio-ny, pognębiony i wykorzystywany. Wymyśliłeś niezłą intrygę. Wpakowałeś nas w kabałę i jak przypuszczam chcesz dyktować warunki. Mylę się?!
– Mylisz się – Rat uśmiechnął się, – ale tylko trochę.
– Na dodatek jesteś bezczelny.
– Sam powiedziałeś, że zdobyłem niezbędne atuty,
– Nie powiedziałem tego. Nie posiadasz ich.
– Jervis pożre was tak, jak pożera mnie. Wobec jego mocy moje siły są zupełnie bez szans. Pociesza mnie fakt, że jeśli zginę to razem z wami.
Jodge przypatrywał mu się z uwagą.
– Co to, wuju, zbladłeś? – szydził Rat. – Ty i twój przeklęty Lyngman będziecie przeklinali dzień urodzin!
– Słuchaj smarkaczu, doprowadzasz mnie do pasji. Nie wytrzymam i za chwilę usmażę was tu na miejscu! – powiedział sięgając tęgą prawicą po broń. Oczy Rata błysnęły spod przymrużonych powiek jak dwa rozżarzone węgle.
– Wuju Jodge, nie zrobisz tego. Mógłbyś zrujnować te drogie fotele… Jodge parsknął cicho.
– Masz rację. Zawsze zdążę przypalić taką wesz.
– Nie masz wiele czasu.
– Przeciwnie, w tym świecie do mnie należy nawet czas. Rat nie zrozumiał. Siedział zachmurzony i ponury.
– Zdaje się, że mówisz o przeszłości – rzucił od niechcenia.
– M-o-ż-e?
Jodge rozparł się w fotelu.
– Ty jesteś moim wyrzutem sumienia, jakąś wstrętną wydzieliną moje¬
go umysłu. Ciągle wracasz. Zabicie ciebie mnie uspokoi, odciąży. Nie mam
innych pragnień. Zbrodnia jest podniesieniem wartości, tej wartości wspar-ciem. Zawsze zabijałem i zawsze sprawiało mi to satysfakcję. Nasz pojazd
zabił tysiące ludzi, ale może aż po wieczność stać się źródłem szczęścia milionów.
Jodge zapalił się cło swych wywodów. Napęczniał w rumieńcach i pocie jak worek przysmażonego tłuszczu.
– Ci wszyscy szarzy ludzie – kontynuował – nigdy nie pojęliby doniosłości naszego odkrycia. Ślęczeli tylko nad swoim życiem, zamieniając się w zakurzone strupy istnienia. Ludzkość od lat podbija przestrzeń galaktycz¬ną i wbrew swym nadziejom nie znajduje w tej czynności nic, oprócz przyjemności ekspansji.

Zawsze napotyka tę samą rzeczywistość, nigdzie nie odnajduje ujścia dla swojej potrzeby ucieczki. Ekspansja zalicza się tu w poczet mechanizmów instynktu. Jest to ślepy, beznadziejny ruch w obawie przed stagnacją, w obawie przed śmiercią.
– To nieprawda! Ci wszyscy szarzy ludzie, jak ich nazywasz, żyją w symbiozie z otaczającą ich rzeczywistością. Żyją pełniej i dojrzalej, bo ją rozumieją. Widzą zupełnie gdzie indziej możliwości swojej ekspansji, co in-nego stanowi ich cel. Nie jest nim na pewno twoja ucieczka, którą przyozda-biasz ludzkie pragnienia. Ludzkość, o której ja mówię, pragnęła żyć zawsze pełniej, dojrzalej, nie uciekać od sensów, ale je poznawać, pogłębiać i realizo¬wać swoje wizje w dynamiczny, ciągle się zmieniający sposób. Na tym polega jej głęboki artyzm. Jej symbolika zawsze próbowała objąć to niepoję-te, niezmierzalne i nieskończone. Gdzie ty jesteś wraz ze swymi szalonymi towarzyszami? Skąd bierzecie tyle siły, żeby żyć z takimi przeklętymi myśla-mi? Wasze życie tutaj będzie piekłem, bo właśnie rzeczywistość, ze swym twardym kodeksem praw jest wytchnieniem dla umysłu człowieka, a nieskoń¬czone z nim obcowanie, ewolucja z formy do formy bardziej zniekształconej i fałszywej bo oderwanej od świata.
Jodge wypiął sapiącą pierś.
– Ha! A ja myślałem, że przyszedłeś tu po władzę. Tylko skamlesz o swo¬ich śmierdzących ideałach. Ja będę żył wśród swoich ideałów. W moim świecie człowiek i jego uczucia zdominują tworzoną przez niego rzeczywistość. To będzie jedna, gigantyczna eksplozja sztuki.
– Co warta jest sztuka oderwana od wszechświata, w którym się narodziła. Zresztą w samotności człowiek wypluwa tylko przekleństwa.
– No proszę, jeszcze próbujesz mnie wyprowadzić z równowagi – Jodge wytarł wilgotne usta, przetarł czoło. Robił to zbyt często. – Tutaj przy pomocy potężnych modulatorów wyobraźni potrafimy kreować dosłow¬nie dowolny świat. Owszem, nie ma to wiele wspólnego z rzeczywistością, ale z naszymi najtajniejszymi marzeniami.
– Wtedy powstaje koszmar mój starcze. Wszystkie zachcianki przestają być zachciankami. Uzyskują patent szarego, realnego świata. – Jodge wstał nagle i… usiadł…
– Dla każdego inny wszechświat – rzucił, głośno krzycząc swoją myśl.
– Dobrze wiesz, że nie ma dwóch takich samych ludzi… – podjął skwapliwie Rat. – Wszyscy różnimy się w odbiorze tego, co nas otacza.
– Ty!… Musiałbyś stworzyć ludzkość od początku, żeby wyplenić jej święte wady. Wyrwać z człowieka jego biologizm, wyjałowić go i postawić wieczny pomnik tylko kontemplującej świadomości. Ja, zwierzę, bydlę z najgorszego rodzaju zbuduję tu monolit dla tego całego zasranego bagna, jakim jest ludzkość, bo człowiek to coś, czym bywa się tylko czasami.
Rat zamilkł zaskoczony wybuchem. Wpatrywał się ze zdumieniem w to pałające oblicze.
– Ufam, że nam się uda – już spokojnie brnął przez swe słowa Jodge.
– Światy, które będziemy kreować, będą coraz bardziej odległe od rzeczywistości, będą nierealne i jednocześnie artystycznie bogate, pełne głębokich wrażeń i niespożytego piękna…
– I chętnie będziecie wracali do tej rzeczywistości, którą tak lekkomyśl-nie utraciliście… – wtrącił Rat, ale wyraził się nieprecyzyjnie i Jodge zdawał się nie słyszeć, mówił.
– To nas zmieni, sprawi, że staniemy się względnie lepsi. Jestem szczęśliwy, ty cholerny smarkaczu, że tu, gdzie nie ma praktycznie czasu, mogę dożyć tej chwili!
Milczeli, ale każdy z nich przeżywał niewyplute przekleństwa, każdy czuł się zwycięzcą.
Arpys przypatrywała się im w zamyśleniu.
– Myślę, że możemy na tym zakończyć rozmowę – mruknął Jodge.
Rat był zaskoczony.
– I tylko po to zadawałeś sobie tyle trudu, żeby mnie tu sprowadzić?
Jodge roześmiał się cicho i chrapliwie. Wyglądało to tak, jakby zagrzmia¬ła jego dusza pod skałą mięśni i tłuszczu.
– Rozmyśliłem się chłopcze. Nie jesteś mi potrzebny jako sojusznik, nie jesteś mi potrzebny jako nikt. Możesz odejść Rat… – stwierdził bez ironii. Rat był wytrawnym słuchaczem Jodgea, zbyt wytrawnym, aby nie wyczuć podstępu. Miał nadzieję, że jest to tylko podstęp. Znał tego człowieka na wylot, pogardzał nim, ale kiedy robił coś nietypowego, był podejrzliwy i czujny.
– Nie ruszę się bez niej – próbował grać na zwłokę.
– Ależ możesz ją sobie zabrać kochany! Byle prędzej się stąd wynoś-cie… – mruczał Jodge. Sprawiał wrażenie diabelnie zadowolonego. Przy¬cisnął ukryty sygnalizator. Do gabinetu przez otwarte drzwi wsunęło się dwóch eksploratorów. Na ich twarzach połyskiwały stalowe maski, w których oczy wydawały się prawie przeźroczyste.
– Odprowadźcie ich do samochodu – rzucił sucho, gdy Arpys i Rat podnieśli się ze swych miejsc. Gdy wychodzili, pozostał sam wśród przy-ciemnionych świateł, przyciskając do biurka chłodną broń.
Drzwi zamknęły się cicho. Rat spoglądał za siebie z niepokojem. Jodge nie blefował. Jodge najspokojniej w świecie rzucał go na pożarcie…
– W-u-j-u… – jęknął cicho, ciągnięty przez drapieżne ręce eksplorato-rów. I wtedy usłyszał gromki śmiech dochodzący spoza zamkniętych drzwi.
– Wuju! – krzyknął szarpiąc się w paraliżującym uchwycie. Tyle było w jego wezwaniu żalu i przerażenia, że śmiech zawisł nagle w ciszy. Ale nikt nie zawołał go z powrotem, nawet szept nie popłynął spoza zamkniętych drzwi.
Eksploratorzy przezwyciężyli jego wściekłość. Siłą zawlekli go do windy. Arpys szła cicho z tyłu. W jej oczach błyszczały łzy, gdy widziała przed sobą wierzgające nogi.
Zjechali na najniższy poziom, później przez otwarty luk wyrzucono ich na zewnątrz.
Snop światła z zamykającego się włazu jeszcze przez chwilę topił się im na twarzach, nim nagle zgasł, pozostawiając ich samotnych w tumanie chłodnej mgły.
Rat szybko przyzwyczaił się do mroku. Wyłuskał w końcu słabo widoczne kontury zaparkowanego nie opodal samochodu. Dotarli do niego niemal biegiem. Otworzyli drzwi i znaleźli się po chwili w przytulnym wnętrzu.
– Wybacz mi Arpys – stówa tylko ją rozjuszyły. Zesztywniała, a potem z całej siły rąbnęła go w twarz.
– A masz! Ty cholerny, cwany łajdaku!! – jej palce drapały, oczy ciążyły jej od łez. Nagle przestała, zlękła się swego gniewu.
– Ja chcę wrócić, Rat! – rzuciła mu się na szyję łkając.
Pogładził jej włosy. Czuła, jak drży jego dłoń.
– Nie ma nadziei – powiedział cicho. – Jodge wydał wyrok. Jervis na pewno mnie nie oszczędzi. Zbyt jestem silny i niebezpieczny, aby mógł mnie pozostawić przy życiu.
– To uciekajmy Rat. Choćby to miało trwać całe życie, uciekajmy!
Spojrzał na nią łagodnie.
– Dokąd?
– Ty wiesz… – rzuciła z przekonaniem.
– Nie można stąd uciec. Ostatnia droga została za nami zamknięta.
Możemy tylko prosić o litość, a o to prosić nie będę.
Rat chwycił za starter i samochód zadrżał w rytm pracy silnika.
– Gdzie jedziemy?
– Jak najdalej stąd. Niech ci degeneraci nie widzą naszego strachu… – zamierzał chwycić lewarek biegów, kiedy z tylnego siedzenia dobiegło go dzikie, chrapliwe warczenie.
Odwrócili się równocześnie.
Wciśnięty pomiędzy dach i podłogę, zniekształcony, ogromny Jervis wodził po nich krwiożerczym wzrokiem. Długimi, wychudzonymi rękami próbował chwycić szyję kierowcy. Domacał się tylko w zimnej ciemności próżni, Rat błyskawicznie otworzył drzwi i wyskoczył w noc. Już za chwilę zmarzniętymi rękoma siłował się z zamkiem tylnych drzwi. Trwały z uporem, jakby ugodziło w nie przekleństwo. Naparł dłonią na szybę. Rozejrzał się gorączkowo, potem uderzył w nią z całej siły pięścią. Prysła drzazgami białego szkła. Chwycił kościste, trupio blade dłonie Jervisa i pociągnął. Zdziwił się, że poszło tak łatwo. Ujrzał, że za rękami podąża całe potworne ciało Jervisa, jakby nie było materialne albo lekkie jak dym. Warknął przeciągle, gdy ciężki but Rata przycisnął jego gardło do ziemi. Wił się rozpalony do białości, ale zimny, złowrogi, wreszcie wyglądało na to, że martwy…
Rat wskoczył do samochodu. Zatrzasnął drzwi i ruszył gwałtownie z miejsca. Arpys ocknęła się z przerażenia. Sprawiała wrażenie dotkniętej obłędem. Odwróciła się, śledząc z napięciem gramolącego się z ziemi upiora.
– On idzie za nami, Rat! – krzyknęła z przestrachem.
Rat rzucił krótkie spojrzenie w lusterko. Rzeczywiście, rozchwiany, chudy cień podążał za nimi w tumanach zaczerwienionego światłami kurzu.

– Niech to się wreszcie skończy… – powiedziała, widząc jego bezrad-ność. Zagryzł nerwowo wargi.
– Słyszysz?! – drżały jej usta, gdy pytała. – Skończ z tym!
– Nie mogę…
– Skończ!!!
– Ale ja nie mogę! Nie mogę! Słyszysz?! Nie mogę!! Jestem bezradny wobec tego świata, wobec jego wyroków tak samo, jak bezradny jest śmiertel¬nie chory człowiek. Muszę się ugiąć wobec bezlitosnego losu. Już porwał mnie prąd przeznaczenia – przerwał, rozglądając się w mroku rozświetlo¬nym tylko smugą reflektorów samochodu.
Noc z wolna wypełniał czerwony sok nadchodzącego dnia albo był to przedsmak jakiegoś odrażającego światła.
Jervis… – pomyślał. – J-e-r-v-i-s… – zawołał z trwogą.
Światło dotknęło go jak uderzenie bicza. Skulił się i zamilkł. Głęboko czerwone plamy tajemniczych błysków w atmosferze przeniosły się nagle na przednią szybę wozu, gdzie zatańczyły z sykiem. Potem krwawy wir, w rozprysku szyby uderzył w zdumione oczy Rata. Jęknął, gdy blask, dziwnie materialny i zimny, przelał się z jazgotem w jego jaźń. Westchnął ciężko, boleśnie, w miarę jak złowroga siła obejmowała jego istnienie cal po calu. Gwałtowne drgawki zmięły mu twarz. Stracił panowanie nad kierownicą, puścił ją i opadł w fotel. Samochód kierowany jakąś potężną siłą niesamowi-cie przyśpieszył. Zaraz też objęła ich ciemność, zawładnęła nimi, oślepiła…
Arpys ogarnęła mieszanina seksualnego podniecenia, wrażenia przenikli-wego zimna i nie zidentyfikowanego bólu.
– Pomóż mi… – usłyszała. Słowa wstrząsnęły nią wypowiedziane tak nagle. Były bliskie, ich źródło tkwiło na wyciągnięcie ręki. – Pomóż – oddalały się osłabłe od brzmienia. – Arpys… – tyle było w tym tonie rozpaczy, że aż drgnęła z przestrachu. – Arpysss – dźwięk zamienił się w niekończący się, falujący grzmot, na który nie potrafiła odpowiedzieć. Wtedy zgięła kolana od gwałtownego zetknięcia się z powierzchnią ziemi. W jej oczy wtłoczyło się białe światło nagle zapalonego słońca. Z bólu zamknęła powieki. Nie wiedziała nawet, że tak może boleć światło. Po chwili, długiej jak wiek, uniosła się ciężko z ziemi. Zatoczyła się w parnym powietrzu. Z wahaniem otworzyła oczy. Stała w ciasnej uliczce Farnworth, dokładnie naprzeciw sklepu pana Shorta.
Twarda dłoń ścisnęła jej ramię. Poczuła ból i ostre szarpnięcie. Jej oczy, niczym nożyce, przecięły wściekle roześmianą twarz, należącą do potężnego korpusu Jodgea.
– A mam cię bezczelna panienko – rzucił z humorem, silniej gniotąc w uścisku jej ramię. Arpys stała zdezorientowana. Spojrzenie Jodgea zapro-wadziło ją do skurczonej na ziemi postaci. Samochód zniknął. Należał do projekcji świata ekspedytora.
– Teraz jest mi posłuszny jak pies – mruknął Jodge. – Ty też będziesz mi uległa, Arpys. Mam dla ciebie szereg niespodzianek, które zapewne cię zachwycą.
Arpys roześmiała się histerycznie. Jej usta, nos i białe czoło były jednym, nieskończonym pasmem udręki. W jej oczy wstąpiło zrozumienie, gdy zobaczyła, że leżący Rat drży w agonii.
– Potwór!… – krzyknęła. Wyrwała się z jego ramion. Jej paznokcie zdążyły jeszcze rozdrapać mu czoło.
– Ech, ty suko! – ryknął sunąc na nią ciężkim krokiem. – Będziesz jeszcze lizała moją krew!
– Stary, zboczony wieprzu… – jęknęła, kiedy szarpnął jej rękę.
Nagle zwalista sylwetka Jodgea zatrzymała się. Wyczuł czyjąś drapieżną obecność. Odwrócił się. Z tyłu stał Jervis.
Zostaw ją – warknął cicho.
Jodge usłuchał. Cofnął się niezgrabnie na bok.
Arpys rzuciła się do leżącego Rata. Spróbowała go podnieść. Ciało parzyło jej ręce, było wysuszone i lekkie jak ptak. W pomarszczonej twarzy widziała wąskie usta, bardziej przypominające pęknięcie, bo powleczone jakąś szarą masą, może pyłem… i pocałowała je. Zdumiona własną odwagą patrzyła z nadzieją. Jakby ta odrobina wilgoci, jej mokry język dodały im barwy. Stały się delikatnie fioletowe z odcieniem nieśmiałego szkarłatu. Zatrząsł się na jej rękach, jakby w porywie wewnętrznego wiatru. Śmierć – pomyślała.
Ciało Rata stało się mokre, mokre i ciężkie jak namoczony chleb i jak namoczony chleb przełamało jej się i runęło pomiędzy uchwytem dłoni na ziemię, z której gorączkowo próbowała kurczące się kawałki zbierać i łą-czyć… łączyć… łączyć!
Jervis delikatnie położył jej rękę na ramieniu. To ją powstrzymało. Wstała, odwróciła się i napotkała piorunujące spojrzenie Jodgea. Nikt nie mógł tak patrzeć. Nikt nie potrafił tak patrzeć!
Z przestrachem przytuliła się do brata.
Jodge roześmiał się rubasznie, bardziej podobny do nadętego worka niż do człowieku. Jego ręka wolno powędrowała do obwisłej kieszeni, skąd wyciągnął c-u-k-i-e-r-k-a… Zaszeleścił nim wysoko ponad głową, tak, żeby zamglone oczy Jervisa mogły go zobaczyć.
Straszliwa myśl przeszyła umysł Arpys…
– Chodź tu Jerrr… Dobry Jodge da ci cukierka.
Czyżby wszystkie wydarzenia, całe jej życie było wyłącznie mieszaniną wspomnień, wyobraźni i zwykłych wyrzutów sumienia tego człowieka? – z narastającą grozą pytała samą siebie.
Z najwyższym zdumieniem ujrzała, jak jej brat odchodzi. Ze zgrozą zobaczyła, jak pękł w tęczowych strzępach, a… Tam, gdzie przed chwilą stał, ziała pusta przestrzeń, zamglona jeszcze w zawirowaniach. Przeświecał przez nią szkaradny uśmiech Jodgea.
– A może ty Arpys? – zapylał, a kiedy jeszcze nie rozumiała, zaszeleścił
głośno cukierkiem. – A może ty próbujesz?
Zrozumiała i… u-c-i-e-k-ł-a…