Czapkoń – na Ex Fabula

CZAPKOŃ

Jan Maszczyszyn

Hardboiled…

by  on 23 GRUDNIA 2013 · LEAVE A COMMENT

… czyli Jana Maszczyszyna świąteczne pulp fiction. Makabra w treści, klasyczny noir-cynizm w formie. Czego chcieć więcej? Oto przed Wami antylukier na zakalcu cudownie kontrastujący z komercyjnym obliczem nadchodzącej Gwiazdki.

Czapkoń

Zaczekałem aż samochód znieruchomieje. Stanął wreszcie i prężył się do nowego skoku. Mokry lśniący od rosy Ford. Powstrzymywały go tylko światła na skrzyżowaniu. Nie widziałem jakie.

Od czasu, jak brzeg czapki świętego Mikołaja zsunął mi się na oczy świat wszędzie wyglądał tak samo – przerażająco biały. W pierwszej chwili spanikowałem. Potem wpadłem w szał. Wiem, że pociągnąłem obrus. Brzęk tłuczonego szkła doprowadził mnie do ataku serii nieskoordynowanych ruchów. Nie poznawałem samego siebie. Jakbym próbował strząsnąć kaftan bezpieczeństwa. Rozplątać związane ręce, uwolnić płuca do swobodnego oddechu, wydobyć umysł zapadły w ciemności.

Wrzask jaki wydałem był na dłuższą metę ponad moje siły. Chyba strzeliło mi coś w przełyku, bo poczułem wypływającą ciepłymi falami krew. Usłyszałem rozpaczliwy krzyk. Dzieci?

Tak, dzieci. Szybko, dygoczącymi rękoma chwyciłem chłopców. Nie wiem jak udało mi się zebrać i zmieścić całą trójkę do wnętrza płonącego kominka. Na szczęście już się dopalali, gdy nadeszła żona. Walczyła z rezygnacją. Widać było, że nie chce jej się nikogo mordować, że siły dodaje jej tylko wybuchająca raz za razem matczyna rozpacz. Raniła mi brodę jakimś przypadkowo porwanym z kuchni szpikulcem. Ślepymi pchnięciami próbowała dosięgnąć szyi.

Nie pozostało mi nic innego, jak pochwycić dopiero co ustrojone drzewko. Mój Boże, ile było we mnie siły? Wepchnąłem tę biedną kobietę, łamiąc jej kark, razem z choinką w płomienie i docisnąłem małym stołem. Potem ociężale ruszyłem ku drzwiom. Dość miałem jej chrapliwego wrzasku i trzasku płonącego drzewka.

Na dworze panował mróz. Zimne powietrze mnie otrzeźwiło. Poczułem, że mogę biec szybciej niż zwykle. Potrącałem idących ludzi. Przewracali się z krzykiem i złorzeczyli. Krzyk mnie zdopingował do jeszcze szybszego sprintu. Gnałem, z trudem panując nad stopami. W jakimś locie, tańcu ponad powierzchnią. Prawdziwy łyżwiarski mistrz, myślałem.

Wtedy zaplątałem się w długi sznurek. Ktoś ciągnął po chodniku sanki. Upadłem z rykiem zawodu. Pochwyciłem sanki i wepchnąłem pod przypadkowo nadjeżdżającą ciężarówkę. Widziałem śnieg, wszędzie śnieg. Biel przed oczyma i mroźny całun wiążący umysł. Obojętna mściwość i złość. Nienawiść !

Czapka nie dawała za wygraną, zsuwała się z czoła niżej i niżej, jakby chciała połknąć głowę aż po brodę. Dotarła ciasną krawędzią do nozdrzy i skutecznie spłyciła oddech. Wtłaczała do mej jaźni ten wściekły smród taniej, tekstylnej chińszczyzny – jak porcję kolorowych lodów. Bałem się pomyśleć, co będzie dalej.

Zerwałem z siebie jakieś krępujące mnie ręce. Rozdałem przypadkowe kopniaki i znów biegłem. Słyszałem za sobą zbliżające się odgłosy pościgu. Ktoś wołał: Morderca ! Wrzucił moje dzieci pod ciężarówkę!

Dopiero teraz dotarł do mnie sens słów. No tak. To były jednak długie sanki. Może siedziało na nich więcej niż jedno dziecko. Należało im się. Byłem w piruecie!

Ford przede mną prężył się do skoku. Zachęcał. Właściwie nie miałem innego wyjścia. Zdecydowałem. Szybkim ruchem otworzyłem drzwi i wskoczyłem na tylne siedzenie. Chyba za mocno przyłożyłem nóż do gardła kierującej kobiety. Poczułem na palcach ciepłą, lepką substancję. To mogła być tylko krew. Nie, nic nie widziałem. Krawędź czapki skutecznie oślepiała mnie rażącą bielą.

– Dam ci pieniądze. Czego chcesz?  – łkała kobieta.

– Ruszaj na zielonym, zdziro – warknąłem jakimś grobowym tonem. Tak, w tym momencie mogłem zabić całą ludzkość. Wszystko przez to durno-rodzinne święto. Ruszyła… Na czerwonym, zielonym i pomarańczowym, kurwa jedna!

Ciąg dalszy pod poniższym linkiem

http://exfabula.thetosters.pl/?p=330