Biopunk po dżentelmeńsku – Safe warm place…with books – recenzja.

piątek, 10 lipca 2015

Biopunk po dżentelmeńsku. “Światy Solarne” Jana Maszczyszyna

 

Steampunk kojarzy się dość jednoznacznie: panowie i damy w eleganckich ubraniach, oraz świat na pograniczu dawnych, tradycyjnych metod życia i nowoczesności. To garnitur i gogle, miedź i brąz, wszechobecne trybiki z zegarków i maszyny parowe. Tyle z klasyki, uważanej zazwyczaj za tyleż piękną, co kiczowatą i przesadzoną. W literaturze z motywem steampunku zwyczajowe już jest połączenie początków technologii z magią, które stanową mieszankę specyficzną i bardzo urokliwą, bo dającą wyobraźni spore pole do popisu, co zostało wielokrotnie literacko potwierdzone. Czy można dodać w tej kwestii coś więcej, stworzyć coś, co nie będzie powieleniem schematu w ładnej oprawie? Jak się okazuje, można.

   Sir Ashley Brownhole jest osobą na stanowisku – właścicielem sporej części agencji prasowych w koloniach wenusjańskich. Jest też dżentelmenem, nie rozstaje się z cylindrem, nie przeklina, damom się zawsze kłania, a wszystkich traktuje z szacunkiem. No, prawie wszystkich…  Na Ziemię wyrusza z misją zawodową, wysłany tam przez jeszcze wyżej postawionego kuzyna, który polecił mu zbadać plotki o dziwnym zjawisku, ludziach, którzy uzależniają się od… światła. Ale nie światła słonecznego – chodzi o Blask pochodzący z wnętrza ziemi. Na Wenus dotarły też informacje o dziwnych istotach spadających z nieba, które po prostu wbiły się w ziemię i zaczęły ów Blask wypijać. Jak mus to mus… Ashley na miejscu już spotkał nietypowego towarzysza – trochę ekscentrycznego hrabiego Shankbella, który był tak miły, że pozwolił mu na obejrzenie jednego z tych zjawisk, które wylądowało na terenie jego posiadłości, dodatkowo z przypadku dołącza do nich panna Cydonia Hornsby, mieszkanka przyległego terenu, która uległa wypadkowi, najeżdżając powozem na eksplodującą roślinę w bliskim sąsiedztwie i została przez obu panów pozbierana i doprowadzona do porządku. Hrabia proponuję obojgu gościnę na noc, argumentując to faktem, że oboje są po wyczerpujących przejściach, a i on będzie się czuł lepiej w towarzystwie… jednak dopiero w nocy okazuje się, jakie motywy kierowały nim naprawdę, a była to długa noc.
   Zadziwiające, że taki wstęp do fabuły, który zdaje się opisywać już dużo, tak naprawdę obejmuje jedynie niewielką część początku… U Maszczyszyna dużo się dzieje. Wielu rzeczy rzeczy na pewno czytelnikowi nie braknie w tej książce do samego końca: akcji, jej zaskakujących zwrotów, nowych pomysłów, szczegółowości i zaskoczenia. „Światy Solarne” to kosmos – nie tylko dosłownie – są mieszanką idei, która nie daje się określić nawet jako jeden gatunek. Piszą na okładce „Steampunk po polsku”, tymczasem to, co czeka w książce nosi jedynie lekkie znamiona steampunku, będąc raczej dżentelmeńskim science-fiction z przewodnim motywem czegoś, co przedmówca określił jako biopunk – pojęcie dotąd mi nieznane, ale z całą pewnością zostało przyswojone i pokochane. Co do samej akcji jeszcze – może być problematyczna, właśnie ze względu na tę wyjątkową dynamikę, chociaż może należałoby już przyznać, że autor po prostu nie tracił czasu na przejścia, wydarzenie następuje po wydarzeniu w tak nagły sposób, że można się łatwo zgubić w tym, co się właściwie dzieje. Wracaj wtedy czytelniku na poprzednią stronę i szukaj, które to zdanie sugerowało przeniesienie bohaterów do kolejnej lokalizacji. Nadążać da się, ale trzeba uważać, i jest to jedyna jak dotąd książka, w której zaobserwowałam taki problem, co może wynikać z faktu, że w „Światach Solarnych” widziałam początkowo raczej książkę do relaksu umysłowego. A ona zupełnie nie do tego się nadaje.
   Motyw biologiczny to to, co trzymało mnie przy tej pozycji pomimo wielokrotnie odczuwanego zniecierpliwienia. Rasa agresorów to istoty zdrewniałe. Tak – ich ciała zbudowane są z drewna, obdarzone są rozumem, technologią (w zastępstwie kończyn budują sobie mechaniczne protezy! Rany julek…), i bardzo potrzebują tego, co we wnętrzu Ziemi drzemie. Znamienny jest fakt, że ich organizmy oraz ludzkie mają, mimo pozornie absolutnych różnic, pewne powinowactwo: „zarażają się” wzajemnie własnymi tkankami. W drewnie przybyszy (Kloców… co za dosadne określenie, zupełnie nieeleganckie) może rozwinąć się mięsień, gdy zostanie zainfekowane ludzkimi komórkami, co powoduje jego gnicie, natomiast zdrewnienia pojawiające się w organizmach ludzi po kontakcie z drzazgami obcych wywołuje obumieranie ciała wokół, i może prowadzić do śmierci niemiłą drogą przez szaleństwo. W książce pojawia się cała gama istot i osób „zmieszanych” w ten sposób, z różnym (choć zawsze niekorzystnym) skutkiem. Ale to nie wszystko w temacie biologii: specyficznie pojęta nowoczesność objęła wśród ludzi także sferę seksu i związanej z tym obyczajowości. Ludzkość podzieliła się na dwa obozy: tradycjonalistów, którzy lubią seks takim, jaki go znamy, określanych tu jako nieokrzesańcy i brutale (kobiety też, tak), oraz właśnie dżentelmeni, którzy przeszli przemianę i rozmnażają się za pomocą… pyłków. Ot, zapylanie, zarodniki w powietrzu, te sprawy; uznano to za czyste i uprzejmiejsze podejście do rzeczy. Wielbiciele Lema na pewno kojarzą motyw. Kosmos, prawda?
   Wspomniałam, że nie brakuje w książce motywów wywołujących zdziwienie, a tym, który sprawił, że szczęka mi opadła jest prosty, staroświecki i wręcz absurdalny przez to… rasizm. Skrajna dyskryminacja ludzi rasy czarnej, których autor potraktował przewrotnie, czyniąc z nich aż dwie przeciwstawne odmiany: niewolników pozbawionych niemal ludzkich odruchów, oraz wysoko rozwiniętych (wyżej, wiele wyżej od białych ludzi) Aborygenów, którzy, mimo plemiennych tradycji obejmujących także wygląd, jakie możemy sobie swobodnie wyobrazić na podstawie znanych nam z filmów przyrodniczych obrazków, opanowali nie tylko technikę, ale także sztukę taką, jak teleportacja. Nasz zaprzysięgły rasista, sir Ashley, który niewiele na ten temat właściwie wie, będzie miał ciężki orzech do zgryzienia. I bardzo dobrze, bo od jego teorii na temat różnic rasowych czasem aż się coś czytelnikowi przewraca niemiło w środku. Są Marsjanie, inne dziwne nacje, trzeba było dyskryminować akurat czarnych?…
   Pobieżne spojrzenie na okładkę daje wrażenie czystej klasyki gatunku, ale wystarczy spojrzeć dokładniej, by zastanowić się, czy na pewno wszystko z zawartymi tam obrazami jest w porządku. Przeczytanie fragmentu książki już wiele wyjaśnia, jest to bowiem zbiór motywów z jej treści. Zaprojektowana przez panią o nazwisku takim, jak autor – zakładam, że była to żona, ale mogę się mylić – jest specyficznie ładna, stylowa i odpowiednio do zawartości tomiku niepokojąca. Sama w sobie okładka jest jednak średniej jakości, ponieważ szybko się niszczy, pokrywająca ją przezroczysta folia odkleja się i wygląda nieestetycznie. A szkoda. Jeśli ktoś przygarnie tą pozycję na własność, najlepiej od razu pokusić się o jakąś dodatkową oprawę zabezpieczającą.
   Maszczyszyn nie posługuje się językiem ciężkim czy niezrozumiałym, konfundujące jednak jest w jego stylu to, jak szybko wprowadza w życie kolejne pomysły i w jakim tempie zmieniają się u niego wydarzenia. Rzecz wymaga – i stanowczo zasługuje na to – poświęcenia jej odpowiedniego czasu  i uwagi. I nade wszystko – cierpliwości! Bo gdy zagłębić się w akcję, pozostaje już tylko trzymać łatwo tłukące się rzeczy z daleka i ostrzec wrażliwe osoby wokół, by nie zwracały uwagi, jakiekolwiek dźwięki usłyszą. Panu autorowi gratuluję tego, jak zmyślnie potrafi doprowadzać co chwila do przekonania, że już więcej nie da się tu wymyśleć, i za każdą kolejną stroną zaskakiwać – drogi czytelniku, jeszcze mało widziałeś, poczekaj. Książka jest inna, dziwna, nie dająca się ująć w jedne, określone ramy gatunkowe, mało tego: miesza co dziwniejsze podgatunki, by stworzyć z nich coś swojego. A to naprawdę spore osiągnięcie. Koniecznie pamiętać, by wziąć głęboki wdech przed czytaniem.
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję serdecznie wydawnictwu Solaris.
Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Światy Solarne
Autor: Jan Maszczyszyn
Wydawnictwo: Solaris
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 480

 

Link do oryginału zapraszam tutaj:

 

http://asafewarmplacewithbooks.blogspot.com.au/2015/07/biopunk-po-dzentelmensku-swiaty-solarne.html