Szlachcic na Marsie

„Nie, tylko nie to” – pomyślałem w rozpaczy, ujrzawszy przed
sobą ogromnych skaczących po śniegu Putydów. Sięgnąłem po

broń. I nic. Byłem bezbronny. Colt pozostał w schowku lokomo-
tywy. Okazało się, że szybko nas na stromiźnie otoczyli. Niespodzie-
wanie otrzymałem potężne uderzenie w głowę. Po chwili poczu-
łem, jak jestem wleczony po śniegu. Dyszałem. Szparką rozwartego

oka ujrzałem jak jeden z nich wziął dziewczynę na ręce. Była nie-
prawdopodobnie ciężka. „To były niemal same cudownie skompo-
nowane złote kamienie!” – jakiś senny obraz wyłonił się w omdla-
łej jaźni. Powiedziałbym, że nieludzko masywną dysponowała wagą,

bo potwór sapał i dyszał, i uginał od niesionego ciężaru nogi. Sam
się pociłem, mdlałem, mój oddech świszczał, kończył się i z każdą
chwilą bardziej spłycał. Spróbowałem zmusić się do pośpiechu, do

powstania, do powrotu do przytomności. Ciągnięty za ręce prze-
wracałem się, miotałem, to znów dusiłem, ślizgałem, próbując się

za wszelką cenę wyrwać. Znowu do nieprzytomnej, odległej już ode
mnie o setkę metrów, wysyłałem krzyki, przemawiałem i prosiłem.

Goniłem resztkami sił. Na nic się zdała ta walka. Ona nie odpowia-
dała. Wreszcie już całkowicie pozbawiony tchu dałem za wygraną.

Szlachcic na Marsie | 277
Drugie uderzenie w czaszkę było jeszcze potężniejsze niż pierwsze.
Porzucono me ścierwo, wierząc że jest martwe.
Nachodziły mnie dreszcze, krwawienie pojawiło się na ustach,
w uszach, w gardle, należało za wszelką cenę powstać, potem gdzieś
przycupnąć, odpocząć, znaleźć sobie jakieś schronienie dla biednej,
obolałej głowy. Brzuch promieniował jakimś zimnym bólem.
Kamienie w nim wcale nie chciały się ułożyć. Jątrzyły i paliły coraz
bardziej.
Przypomniałem sobie. Racja. To ja sam ich nawtykałem bez liku
podczas eksperymentów z kremem i wnikaniem dłoni w ciało.

Może to nadmiar powietrza z implantowanych gastrolitów spo-
wodował, iż ujrzałem otaczające mnie zewsząd światła i poczytałem

je za ruchome zjawy? Widziałem jakieś dziwaczne, pokręcone cienie,
ruchome wysokie postacie, dosłyszałem odgłosy płynącej wody…
No przecież… Odczuwałem pragnienie podobne do męki. A leżący

w zwałach wielkich do nieba śnieg pełen był niepokojących szme-
rów dochodzących z każdej widocznej i niewidocznej nory, wes-
tchnień i profanujących dobry obyczaj zwierzęcych ekscesów proli-
feracji gatunkowej. Ale myliłby się ten, kto przypuszczałby, że śnieg

ten łatwy był do roztopienia w ustach i skonsumowania.
Już traciłem nadzieję, gdy wtem coś sobie przypomniałem

Moja ręka powędrowała do bocznej kieszeni surduta. Wydo-
byłem ukryte tam niewielkie pojemniki z kremem. Przetrwały.

Otworzyłem tubę. Wycisnąłem odrobinę na palce. Posmarowałem
w odpowiedniej kolejności dłonie i doszedłem w tym smarowaniu

prawie aż do zmrożonych łokci. Potem z całą wymaganą delikatnoś-
cią wsunąłem jedną z dłoni do wnętrza mych trzewi. Przymknąłem

oczy. Wzrok był mi potrzebny gdzieś środku, przy lokalizacji dotyku.
Wydobyłem to, co mnie uwierało.

Resztę pozostawiłem, uruchamiając całkiem przypadkiem minia-
turowy rozdrabniacz.

Poczułem się lepiej, sprawniej oddychałem i nie tracąc chwili,
wolno i niezgrabnie znów zacząłem zsuwać się w dół zbocza.

278 | Jan Maszczyszyn
Wkrótce dotarłem do pozostawionych w śniegu wyraźnych śladów
bosych stóp potężnych Putydów. Urwisko Prousta wydawało się nie

mieć końca. Zsuwałem się, ciągnąc z sobą lawinę kamieni i więk-
szych kawałków lodu. Wkrótce drogę zastąpiła mi lita ściana zmar-
zliny. Tędy nie mogła przebiegać droga motorowych sań. Musiałem

wybrać kierunek.
Obszedłem ją z obawą od strony wschodniej. Zbyt wiele było tu
otworów, pieczar i wykrotów. Nic dziwnego, że znów zabłądziłem.
Biegałem od jednego wielkiego korytarza do drugiego, beznadziejnie

docierając zawsze do ślepego końca. Poszukiwałem śladów jakiejkol-
wiek ludzkiej bytności. Nie znalazłem wgniecionego w śnieg nawet

palca. Jakby wyparowały. Ogarnęło mnie prawdziwe szaleństwo. Nie
odpuszczało przemożne zimno, zmęczenie i wreszcie dominujący
głód. Po kilku godzinach dołączył rosnący strach.
Ubranie miałem na sobie przemoczone i w strzępach.
Nic dziwnego, że przejęło mnie dotkliwe zimno. Skórę pokrył
szron.
Coraz płycej oddychałem.
Wciąż się zapadałem w roztopioną, śnieżną miazgę.

Ze zmęczenia uklęknąłem i byłbym upadł, gdyby nie nagłe ogar-
niające mnie olśnienie.

„Skąd tu do cholery wzięło się roztopione błoto? Czyżby gorące
źródło? Jakiś strumień? Może biorąca od lodowca początek rzeka?”
– myślałem coraz intensywniej i radośniej.
Zerwałem się na równe nogi i po jakiejś godzinie dotarłem do
mrocznej nory pozostawionej tu przez jakieś zwierzę. Przycupnąłem
tam, skuliłem się i od razu zasnąłem. Krótka drzemka zregenerowała
moje siły. Obudziłem się rześki i gotowy do czynu, ale natychmiast
zauważyłem, że zbocze pokryło się nową warstwą śniegu, który nadal
prószył nawiewany z odległego nieba. Zebrałem się i wziąłem głęboki

wdech, i jeszcze jeden, i jeszcze trochę mi brakowało. Nie trwało dłu-
żej niż sekundę, gdy musiałem wziąć następny. Już po chwili dysza-
łem jak kowalski miech. Starałem się posuwać w domniemanym kie-
runku zjazdu. Po chwili wzrok mój zaczął szwankować. Pojawiały

Szlachcic na Marsie | 279

się przed oczyma czerwone koła, wirujące plamy, szare sznurki śle-
poty. Ale mimo to gdzieś w oddali ujrzałem jakiś niewyraźny kształt.

Biegł na tle oślepiającej bieli z łbem nisko przychylonym do ziemi,
włochaty, niezgrabny stwór, kluczący i chrumkający. Wstrzymałem
oddech. Z ogromnym bólem w płucach zmusiłem się do szybkiego
biegu. Oto ujrzałem dla siebie nadzieję…
Nadajnik!

Ciężki, żeliwny przekaźnik wciąż dyndał na szyi duona, spo-
niewierany, zdezelowany, ale być może jeszcze działający. Jeśli będę

mógł go zerwać z potwora, miałbym szansę, że zamiast niego Peter-
fold odnalazłby właśnie mnie. Inaczej nigdy żywy nie opuszczę tych

bezdennie się wijących lodowych wnęk. Prędko nakremowałem dło-
nie. Stały się gorące i delikatne.

Dobyłem z siebie jakiejś szatańskiej energii. Z ust puściła mi

się krew, z nosa wyciekła różowa piana. Nie zważając na ból i pie-
kielne duszności, pędem puściłem się za futrzakiem. Spadłem na

jego grzbiet znienacka, gdy zlizywał ze ściany krople jakiejś skal-
nej soli. Odrzucił mnie jedną łapą tak szybko i łatwo jakbym był

zabawką. Nie zdążyłem nawet zatopić w jego miękkiej szyi dłoni.

Uderzył mnie w locie pięścią z siłą tak potężną, że niemal rozpo-
łowił. Upadłem, potoczyłem w śnieg, ale zaraz podniosłem, zamie-
rzyłem i znów oberwałem. Sięgnąłem jego brzucha. Celnie uderzy-
łem i zagrabiłem, co się dało. Dłoń przeniknęła futro potem skórę,

zatrzymała się na jakimś twardym narządzie. Wątroba, jelito? Moc-
niej zacisnąłem uchwyt. Zaskowyczał z bólu. Upadł i nie rozumie-
jąc skąd nadchodzi zniewalająca go siła, poddańczo znieruchomiał.

W tym czasie drugą ręką dosięgłem paska z wiszącym przyrządem.
Naciągnąłem i błyskawicznie odpiąłem. Zerwałem się, porwałem
zasobnik nadajnika i odbiegłem na kilka kroków. On też się zerwał
i urażony na dumie wściekle na mnie zaszarżował. Widziałem te

jego parszywe, śmiertelnie ssące trąby, łapska pełne zakrzywio-
nych kolców. I wcale się nie bałem. Uciekałem co sił. Gdyby mnie

pochwycił, tym razem szyi na pewno by mnie pozbawił i głowy też.
Odwróciłem się znienacka. Zaatakowałem ponownie. Mój uścisk

280 | Jan Maszczyszyn
musiał być straszny. Dłoń wniknęła na kilka centymetrów w głąb
brzucha.
I znowu go puściłem.
Rozkasłał się, gdy ja tymczasem się cofałem. Zmienił kolor

własnego futra. Stało się olśniewająco sine. Zjeżył sierść, potrząs-
nął grzbietem raz i drugi, i jakby był sosną, wysypał na mnie tru-
jące igliwie. W powietrzu w setkach zawirowała sierść. Nigdy bym

nie przypuszczał, że kudły mogły okazać się tak efektywną bronią.

Pozlepiały mi czoło, oczy, nos, parząc do bólu cięły skórę. Odsuną-
łem się z nagłym wstrętem i rozpaczą. Od trucizny zawirowało mi

w głowie. Jeszcze odbiegłem, oburącz trzymając zdobycz. Jeszcze
chwila, moment. Straciłem przytomność, waląc głową o ścianę jak
pijany.

12

Powrót do rzeczywistości znów był trudny i bolesny. Pierwszą myślą

po przebudzeniu było pytanie o nadajnik. Odnalazłem go wzro-
kiem, porzucony na powierzchni skruszałego lodu nie dalej niż kil-
kaset metrów dalej. Najwidoczniej rozwścieczony zwierz uznał go za

przedmiot nieużyteczny i poniechał.
Gdy tak leżałem omdlony, zwały potężnych zasp uformowały
nade mną rodzaj osłoniętej od wiatru niszy. Miałem szczęście, że
nie przymarzłem do podłoża, że mogłem w miarę normalne myśleć,
patrzeć i analizować, bez towarzyszących procesowi czerwonych
kółek i mroczków, i urwanych filmów. Z wielkim wysiłkiem się

podźwignąłem i pokuśtykałem do nadajnika. Ująłem za przytrzymu-
jący pasek i bacząc na boki, porwałem go z ziemi. W drodze powrot-
nej do śnieżnej niszy udało mi się zaadaptować trzymadło przekaź-
nika tak, że zawisł na torsie i spokojnie tykał. Notował położenie.

Wykazywał dane.
Jak to u wszystkich urządzeń marsjańskich konstrukcji inżyniera
Zercowa bywało – zdawał się być zimniejszy, gdy podążałem w kie-

Szlachcic na Marsie | 281
runku przeciwnym do sań Peterfolda. Gdy zawróciłem powolnym
krokiem w dół zbocza, na południe, wyraźnie się rozgrzewał.
I tam się wybrałem. Czułem jak instrument coraz bardziej goreje
i czerpałem z tej aktywności rosnącą otuchę, i choćby wszystkie te
wrażenia miały być ułudą steranego umysłu, czułem się w tamtej
chwili zwycięzcą.

Wkrótce zauważyłem wokół siebie więcej ruchliwych zwierzą-
tek. Wszystkie gdzieś zmierzały, śpieszyły się i gnały. Kotlina prze-
szła w wąski głęboki wąwóz ze zwieszającymi się ponad odległymi

krawędziami zwałami lodu i topniejących sopli. Wszędzie spadały
z pluskiem wielkie krople. Dołem płynęły niewielkie wodne strugi,
które wkrótce połączyły nurty, tworząc leniwie ciągnący się strumyk.

Nic dziwnego, była to w końcu połowa dnia polarnego, który przy-
pomnę, jest na Marsie dwukrotnie dłuższy niż na Ziemi.

W kilka godzin później zupełnie już wyczerpany wędrówką
dotarłem pod potężne lodowe zręby, pod którymi chroniła się już
pędząca wzburzone prądy rzeka. Wkrótce odnalazłem siebie na
brzegu potężnego glacjalnego jeziora, rozciągającego nieskończone
połacie tuż pod ziemią. Jego seledynowa toń falowała i gorała od

wewnątrz niespokojnie wydobywającego się z toni światła. Wyda-
wał się być ów widok wprost magicznym nie rzeczywistym, bo roz-
błyskana jakąś wewnętrzną energią misteriów i tańca mineralnych

głębi woda, wydawała się nucić donośne pieśni. Wiem, to słuch mój
szwankował w obolałej głowie!

A jednak… Zdawało się być owo podziemne morze klejno-
tem najdroższym planety zasuszonej i nietrwałej, w którym niczym

w szkatule skarbca ujrzałem miliony drobnych marsjańskich rybek

i leniwych, kolorowych małży. Czyżby należał system do legendar-
nego ciągu wodnych podziemnych kanałów Ultimi Scopuli, o któ-
rym wspominały najtęższe marsjańskie głowy?

Chociaż panował tu ogromny przeciąg, to dusiłem się od nie-
możebności podjęcia pełnego haustu. Znów spróbowałem, kaszląc

i drocząc się z płucami. Jeszcze trochę sapnąłem, jeszcze raz parskną-
łem. I znów wyzwoliłem słaby wydech. Byłem już pewny, iż egzystuję

282 | Jan Maszczyszyn
bodaj na krawędzi i nie dożyję następnej godziny. Opanowała mnie
niespożyta słabość i drżączka. Upadłem zrezygnowany na kolana.
Przez chwilę, przygięty do ziemi, przyglądałem się tafli obrzydliwego
jeziora.
Przelewała się leniwie bezkresna iluminująca seledynem tafla.
Od wody nadchodził wstrętny zaduch.
Duszące w intensywności tlenowe sole mineralne!
Czyżby to była owa legendarna bogata w tlen kraina?
Natychmiast jak tylko o tym pomyślałem podczołgałem się do
brzegu, gdzie smród tylko wzrósł na intensywności. Widziałem na

piasku dookoła setki małych tropów, miliony odciśniętych zwierzę-
cych łapek, jakieś łuski, utracone pazurki czy fragmenty drobnych

szkielecików, w żaden sposób nie przypominających muszli, a tylko
żwirek o mocno zgnitym kolorze.
I natychmiast zaświtała mi cudowna myśl. Czyżby to była owa
krynica, poszukiwane przez Peterfolda źródło tlenowej inseminacji?
Azali to stąd brały początek i tutaj kończyły wędrówki niezliczonych
marsjańskich gatunków? Po chwili długiej jak wieczność mogłem tu

normalnie oddychać. Może czyniło powietrze gęstszym nisko zawie-
szone sklepienie, a może prądy przemykających przeciągów? Spró-
bowałem odnaleźć w ziemi ślady jakiejkolwiek metalicznej masy

opisywanej mi przez hrabiego. Przecież rozpuszczone w wodzie
musiały się na powrót wytrącić i skrystalizować. Nie było nic, co by
ową sól przypominać mogło. Nic prócz wszędobylskiej czerwonawej
glinki, podobnej do gorącej, mazistej plasteliny. Nie posiadałem już
za wiele maści pozostawionej po kieszeniach, aby móc roztworzyć
sobie trzewia i zaryzykować implantację gliniastych grud do obróbki
wewnątrzżołądkowej. Pozostawało tylko zebrać jej trochę na palec,

uformować kulkę i włożyć sobie do ust. Przełknąłem bez przekona-
nia, zmuszając się ze wszelkich sił. To coś powędrowało wzdłuż prze-
łyku i ciężko zaległo dno pustego żołądka.

Odczekałem dobry kwadrans. Niestety nic się nie wydarzyło.

Może nie był to pulmolit, którego organizm z utęsknieniem oczeki-
wał, bo miast doczekać wypełnienia płuc tlenem doznałem ataków

Szlachcic na Marsie | 283
parszywych torsji. Wstrząsnęły mną dreszcze. Odsunąłem się dalej

w kierunku lądu. Z trudem walczyłem o każdy dech, o najmniej-
szy okupiony ogromnym wysiłkiem krok. Rozejrzałem się po piasku

i łatach nawianego tu śniegu. Nic nie rozumiałem z tych beznadziej-
nie rozchodzących się tropów. Czego to szczurowate paskudztwo tu

szukało? Aaa… Buty! Podeszwy od czegoś uciekały. Coś goniły?
Pobiegłem wzrokiem wzdłuż linii śladów.
I nagle…
Z radością ujrzałem w oddali widok upragniony.
Przewróconą na bok śnieżną lokomotywę pana Peterfolda.

https://youtu.be/uHn1ljrRI4w

Filmiki reklamowe

https://youtu.be/-r7RnzcULyY

https://youtu.be/uHn1ljrRI4w

https://www.youtube.com/watch?v=uHn1ljrRI4w