Testimonium / antologia opowiadań – 2013 próbka
Milczenie gapia
Science Fiction – Horror-Bizzaro „Testimonium” 2013. Oto dwa teksty, które najbardziej lubię. I to samo mogę powiedzieć o artystce, kóra swoimi pracami je uświetnia.
1.
W mieszkaniu pachniało czosnkiem, bazylią, oregano i pieprzem. Najbardziej pieprzem, może świeżo zmielonym i roztrzęsionym w pośpiechu po kuchni. Ryba smażyła się na patelni, bulgotał sos, a w nim zraziki. Jakaś pieczeń dochodziła w piekarniku. Czerwieniał ułomek ciasta wystający z formy za szybą.
– Tato! – Chłopczyk miał umorusaną czekoladą buzię. Sam urabiał masę na zwieńczenie ciasta.
– Mówiłem ci tyle razy… – westchnął Rick. – Mów mi Ricky! – Odwrócił się do Jamiego, opierając ubrudzone mąką dłonie o blat stołu. – „Tato” bardzo mnie postarza. Przecież za niedługo możemy zostać partnerami.
– Ricku? – Pasma uśmiechu czaiły się gdzieś pod miękką skórą twarzy dziecka.
– Po prostu Ricky! Tommy, ile razy mam ci powtarzać. Schrupię ci tę małą dupkę, jak się nie poprawisz.
Próbował złapać malucha, ale ten uciekał ze śmiechem. Poprzestał na groźbach. Wyłączył piekarnik. Uchylił rozgrzane drzwiczki. Buchnęło gorącem i natychmiast zapachniało ciastem. Chłopczyk patrzył w rozmarzeniu na chrupiące krawędzie wypiętrzone z formy jak fale.
– Ricky! – zaczął. – A wiesz, że wczoraj na podwórku Steve chciał mnie pocałować?
– Naprawdę? Ten piegus? – Ricky mrugnął okiem do Jamiego. Ten wolno sączył drinka, oparty plecami o zimną futrynę drzwi. Uśmiechał się swoim zwyczajem. – I co? Skończyło się na jakiejś ostrej kraksie z pięściami?
– Nie. Sprawa była grubsza. – Tommy przysunął taboret do stołu, na którym ojciec z pietyzmem umieścił parujące ciasto. Ono i chłopczyk byli teraz w centrum zainteresowania całego otoczenia. Dzieciaki lubią takie słodkie sytuacje. – On przedtem zaskoczył dwóch chłopaków na trzepaku – opowiadał. – Byli nadzy. Starsi. Napatrzył się i przybiegł do mnie. – Oderwał kawałek spalonej krawędzi. Trzasnęła jak deska, rozsypując czarne drobiny. – Powiedziałem mu prosto z mostu. Nie jestem łatwy. Najpierw więź uczuciowa. Wspólne rozmowy do północy. Zbliżone hobby, tematy, wiesz, te sprawy. Powoli, mówię. Do adopcji dzieci nam się chyba nie śpieszy?
– No, zachowałeś się jak dorosły. Brawo! – Ricky wilgotną od pary dłonią zmierzwił mu włosy w nagrodę.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Chłopczyk zerwał się i pobiegł otworzyć. Wrócił ze swoim rówieśnikiem, Adamem.
– Ho, ho, Adam, kto ci zrobił takie śliczne kolorowe pompony na pasku od spodni? – spytał Ricky, składając ręce z podziwu. Stał wypięty w swoim kuchennym fartuszku. Miał dość podstarzałą twarz, na której czas rozrzucił nici zmarszczek, kilka blizn, znamion czy niekomfortowych przebarwień skóry. Tak, czas… Czas się nie pierdoli. Jeszcze zmroził mu włosy siwizną, zasuszył i zwęził usta, ozłocił zęby, i zrobił ciału mnóstwo innych brzydkich rzeczy, o których długo by mówić. Czas.
Prędko nałożył błyszczyk w łazience. Wyszło trochę krzywo i jego uśmiech pozostał ciut fałszywy do końca wieczoru.
– Tata mi wydziergał – rzucił Adam w złości. – A to nie są spodnie tylko silikony! Nie widzisz, że są przezroczyste?
No, widział, widział. Wszyscy widzieli. Stary piernik Carl De Bonzo chciał, żeby jego nowy syn zrobił furorę na rynku. Obleśny cyrk. Trochę pokory, dystansu i sensu. Przede wszystkim sensu, myślał Jamie.
Potem zwalili się wszyscy naraz. Philly ze swoimi pięcioma chłopakami siedział cicho i jakoś drętwo. Zawsze wesoły Billy opowiadał sprośne i znane do znudzenia kawały o seksie w sklepie. Nie miał dzieci, miał za to święty spokój. Partner też wyjechał do Zelandii i w jego małym domku nad zatoką pozostały tylko pająki zapatrzone w swe ociężałe od much sieci. Noce mijały milczeniem samotności zanurzone w zimnym łoskocie fal za oknem. Kilku twarzy nie znał. Czekał. Około ósmej, kiedy towarzystwo wyglądało już na równo naprane, przyszedł Beff. Jak zwykle walnął brudnymi butami o ścianę, później wygrzebywał coś z gara równą godzinę, aż wreszcie przysiadł się do nich brudny i spocony jak, nie przymierzając, wieprz. Linia ust po spotkaniu z garem została podkreślona linią tłuszczu. Zlizywał ją potem językiem, jakby upewniając się co do jej istnienia. Potworne…
Jamie wolno sięgnął po papierosa. „Co ja w nim widziałem?” – myślał. Polał wszystkim słabego drinka, paląc krótkiego marlboro. „Krótki strzał w serducho” – mówiło się o nowych smokies na mieście. Okopcił pokój. Tolerowali to. Błękitna smuga wisiała nad stołem. Nawet nie zwolnili konwersacji. Blade światło lampy igrało z cieniami na ich twarzach. Fizjonomia Beffa była ciężka do zaakceptowania. Wory pod oczami. Wielki, zasmarkany nos i bokobrody z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Odkąd nie było kobiet, niektórzy mężczyźni wyglądali jak robaczywe jabłka.
Płeć piękna odeszła błyskawicznie. Śmierć nadeszła znienacka, coś jak wirusowy AIDS, morderczy atak wielopostaciowego raka, rozniesionego przez wirusy i rozpalonego w ciele jak olimpijski znicz. Jeśli przedtem do śmiechu było heteroseksualnym z powodu HIV-a, teraz homo pękali, gdy babeczki po prostu znikły z powierzchni planety, pozostawiając miliony głodnych samców. To, co przeżyło z kobiecego rodu, mieszkało pod kluczem w instytucjach ścisłego nadzoru, w podziemnych bunkrach i odosobnieniu. Oddawały tylko swoje sześć tysięcy jajeczek w pewnym określonym i dojrzałym wieku. I właściwie były już zbyteczne. W wolnym świecie nie przeżyłyby minuty. Podobno zabijała je grzybnia, jej miniaturowe spory, a ta porastała nawet ściany kościołów.
W automatycznych bankach spermy jedno na sto jajeczek ulegało szczęśliwemu zapłodnieniu i wkrótce potem przychodził na świat nowy, męski potomek szczepu ludzkiego. Dziewczynki nie przeżywały z reguły miesiąca, ale zdarzały się szczęściary. Szły do Departamentu Rozrodu jak ciepłe bułeczki.
– Ja uważam, że nowy sposób rozmnażania człowieka jest bardziej humanitarny. To jak reformacja w zapleśniałym systemie religijnym. Bóg poprzestał na stworzeniu Adama i ten podzielił swe ciało jak Chrystus rybę na dziesięć tysięcy części. – Bill wyglądał jak natchniony tego popołudnia. Miał już nową wersję Biblii na wszelki wypadek. Przez dobry kwadrans śmiał się do siebie z powodu żartu.
– Yeppp… – mruknął Carl, przeciągle bekając. Miał na sobie obcisły pulower w szpic. Lubił prezentować swoją przedziwnie obficie owłosioną klatę. – Dzisiaj mój kot wskoczył na sufit i przylepił się przednimi łapami. Nie dał się oderwać. Wisiał tak przez godzinę, a potem zarósł śmierdzącym długim sianem. Uformował kokon. Mówię wam, kokon. Nic nie zapowiadało takiego zwrotu w jego życiu.
– Znawcy tematu mówią, że stworzenia, które rodzą się ze zwierząt domowych, przypominają roboty do zabijania szkodników. Mordują śpiących ludzi. Zwykle wyżerają im gardła.
– Powiedz, że straszysz tylko!
Ralph uśmiechał się złośliwie.
– Ja nazwałbym to grzybową zarazą i tyle. Ale są i tacy, którzy każą nazywać siebie Mesjaszem. Uważają, że po erze pederastów nastąpi era splitersów – powiedział Jamie i energicznie strzepnął popiół do popielniczki. Nienawidził tych filozoficznych dyskusji przy stole z wódką. W galeriach artystycznych były specjalnie wydzielone do tego miejsca. Po co mieszać ludziom w głowach po pijaku.
Philly też kręcił się niespokojnie. Tym bardziej, że na stole leżała kryształowa popielniczka, którą ktoś w złości mógł komuś przypierdolić w czachę bez namysłu. Prawo w tych czasach posiadało klauzulę zezwalającą na użycie popielniczki w tak zwanym morderstwie w afekcie.
– Nie wiem, po co jest ta popielniczka? – mruknął Philly. – Przecież tylko ty palisz. Możesz spokojnie wyjść z tym twoim jebanym petem na balkon.
Wyraźnie się nie lubili. Może dlatego nigdy nie chodzili ze sobą do łóżka. Nawet nosili slipy w kratę, żeby nawzajem zniechęcać wzrok. Jamie wyczuwał napięcie. Dłonie Phila bezgłośnie bębniły o szklankę.
– Kochanie moje niespełnione – Jamie starał się być spokojny. – Ricky wyciągnął ten element ozdobny ze swego sejfu w jakimś określonym celu. Na pewno nie dla mnie i mojego peta.
– Nie kłóćcie się! Mogę ją zaraz schować. – Ricky był raczej zbyt pokojowo nastawiony.
– Reagujesz jak jakaś ciota. Przecież nikt z nas się nie boi Jamiego i jego krytycznego spojrzenia na temat nowego, postmodernistycznego modelu rozmnażania.
– Jamie jest ortodoksyjny. – Ralph, ten od piecyków gazowych, wybuchł dzikim śmiechem. Pozostał w nim osamotniony.
– Nie umknęło naszej uwadze, że od dłuższego czasu zbyt często się czeszesz. Coś ładnego ostatnio wyrosło ci z tyłu główki? – Jamie uśmiechnął się nieznacznie. – Może opowiesz co nieco na ten temat. Dlatego jest tutaj ta popielniczka? Aby uspokoić nastroje? Wszystkim wam coś rośnie oprócz fiuta?
– Tato! A Adaś mnie uszczypnął! – Chłopcy szarpali się przez chwilę. Winowajca chichotał. – Uszczypnął moje jądro.
– Uspokójcie się wreszcie! Albo wynieście się do drugiego pokoju. Tam możecie sobie pograć w karty na rozbieranie. Może Adam przegra te swoje silikonowe gacie. – Ricky popchnął lekko syna w kierunku drzwi.
– O, na pewno nie! – Adaś był tego pewny. Cała siódemka chłopców przeniosła się do drugiego pomieszczenia. – A co tu tyle ubrań, wujek?! Grałeś w karty z całą dzielnicą?
– Opróżniłem po prostu szafę – odpowiedział, zatrzaskując drzwi.
Zapadła kłopotliwa cisza.
– Odkąd doszło do porozumienia z obcymi, świat zmienił się diametralnie – zaczął Billy.
– No a ja wątpię w jakiekolwiek porozumienie. Nie ma obcych. A to, co się dzieje, po prostu znowu wymknęło się spod kontroli. Genetyczna rewolucja wylała się jak bagno. – Jamie był odosobniony w swoich poglądach.
– Nasze społeczeństwo było seksualnie podzielone od zarania ludzkiej historii. – Ricky usiadł za stołem. Ciągle pozostawał w swoim kuchennym fartuchu. – Trzeba mieć wizję – dorzucił.
– Wizja może być wstrząsem. Wstrząs może brzmieć jak protest i może wyryć się na materii duszy niezniszczalnym piętnem. Piętno ukształtuje na nowo charakter i personalny stosunek do rzeczywistości. Rzeczywistość to nasza skubana teraźniejszość, a teraźniejszość zmusza do refleksji i zastanowienia nad samym sobą. To zastanowienie nad otaczającym światem Dzisiaj budzi wstrząsającą wizję świata Jutra. Dewiacje duszy są ukryte, zagrzebane głęboko i skrycie istniejące jak maleńkie nowotwory ciała. Wyłażą całkiem przypadkowo i nieoczekiwanie. – Chris był pełen twórczej egzaltacji. Mówił i jednocześnie cytował samego siebie. Miał niebieską szminkę na ustach.
– Do tego właśnie przekonują antyrządowe gazety. Zrozumieć siebie to rozmawiać ze sobą. – Ricky uśmiechnął się. Bawił się łyżką na pustym talerzu. – Dzielić się sobą.
– W rozumieniu dosłownym chcesz się, kurwa, dzielić? – warknął Jamie.
– Agencje antyrządowe utrzymują, że Obcy zajmują kilka systemów gwiezdnych i są naszymi najbliższymi sąsiadami. Z tego, co mówią, nie ruszyli się ze swego świata nawet na cal. Tylko wysyłają swoje pajęczyny informacji. I lubią nas. Dlatego że sami są, podobnie jak współczesna ludzkość, społeczeństwem gejów.
– I ty, Rick, wierzysz, że geje potrafią przeprowadzić miękkiego typu inwazję? – zapytał Chris, pociągając łyk drinka.
– Oczywiście, że to robią. – Jamie zgniótł peta na dnie popielniczki. – Korzystają z okazji. Przecież w obecnej sytuacji biologicznej wkrótce rasa ludzka uległaby kompletnej zagładzie, totalnemu naturalnemu wymarciu. Do tego, przepraszam bardzo, prowadzi wasza dewiacja.
– A ty czujesz się różnym od nas? I co, do cholery, znaczy „wasza” w twoich ustach? – Billy był oburzony. – Ty, wyzwolony?!
– Na pewno nie jestem zniewieściałym samcem! Potrafię na rzeczy spojrzeć krytycznie i z boku.
– Przesłodziłeś, wiesz o tym! Mam, kurwa, migrenę od twego kłapania jadaczką. – Ricky wytarł pot z czoła. Widać, że czuł wokół jakieś napięcie, a jako gospodarzowi było mu z tym niewygodnie.
– Witajcie, zamieszkujemy pobliski system planetarny i jesteśmy też gejami. – Jamie nie ustawał w atakach. – I oto nastąpiła przemiana filozoficzna. Oj! Siku! Nie jesteśmy sami. Oj! Siku! Gej to tendencja rozwojowa Drogi Mlecznej!
– To nie jakaś tam transmisja. Obcy to żywa, namacalna rzecz! – Chris, mówiąc, uśmiechał się.
– Ty lubisz namacalne rzeczy – skomentował Philly, ciągle osowiały i jakiś nie w sosie. Błądził wzrokiem pod stołem.
– A ja uważam, że to ściema i propaganda. Są czynniki zainteresowane tego typu manipulacjami ideowymi. Nie wierzę w obcych gejów! Ktoś z tej bandy pedałów wpadł na nowy, genialny pomysł zbezczeszczenia życia na tej planecie. Tolerujecie to! W milczeniu aprobujecie zmiany! I rzygać mi się wami chce! – warknął Jamie, rzucając drugiego papierosa na podłogę.
Cios popielniczką w twarz był dla Jamiego kompletnym zaskoczeniem. Nos sprawiał wrażenie odkręconego, a kałuża krwi, w jakiej leżał pod stołem wyglądała na ostateczną. Sprawca całego zamieszania hałaśliwe ubierał buty w przedpokoju.
– Beffy, gdybym wiedział, po co chcesz tę popielniczkę, nigdy bym jej nie wyciągnął z sejfu! – Ricky był załamany. Oto sypała się w proch ich długoletnia zażyłość. Miłość, bez której we trójkę nie mogli żyć.
– Co się z wami dzieje, do cholery? – Philly był wstrząśnięty. Na chwilę obudziła go ta awantura.
– Nie zabiłem go. Rozmyśliłem się – mówił Beff, sznurując pośpiesznie buty. – Za to zajebię kogo innego! – wrzasnął ochryple. – Przytrzymaj go na kwadrans. Zaraz wracam.
Wybiegł na korytarz, z rozmachem trzaskając za sobą drzwiami. Stali ogłuszeni tym hukiem. W pokoju obok płakał Adam. Pozostali ciągnęli go za włosy i za coś, co od tygodnia rosło mu z tyłu czaszki.
2.
Mroźny powiew huczącego metra był jak cięcie brzytwy przez twarz. Nos zaledwie trzymał się w jednym kawałku. Jeszcze krwawił. Jamie zerwał się z podłogi, gdy tylko trzasnęły drzwi. Pobiegł za Beffem w dół schodów jak szalony. Zamglonym wzrokiem odliczał po cztery stopnie naraz. Niemal oderwał poręcz, pamiętającą barwnego Sylwestra 2200 roku. Przepchał się poprzez kokony u wyjścia z korytarza. Były na wpół rozpękłe. Wyglądały jak owoce nieznanego drzewa, tylko bez miąższu i ziaren. Biło z nich ciepło. Idealnie jest wieszać się w przeciągu.
Dopiero z bliska ujrzał, jak bardzo są puste. Ktoś już z nich wylazł i bawił się hałaśliwie w piaskownicy. Było ich kilku. Splitersi. Wszyscy posiadali charakterystycznie wyostrzone rysy twarzy, niczym wycięte z grubego, białego kartonu i uśmiechy wepchane w głąb głowy, błyszczące jak rozwarte ostrza scyzoryka. Wyszedł na miękki chodnik. Z nieba spadały pajęczyny. Drugi dzień z rzędu. Wirowały w porywach lekkiego wiatru. Wiły się i lepiły. Mieniły zimnym fioletem, by dotykać już ziemi oślepiającą bielą. Nie można było odnaleźć słońca. Ciężko było wyłuskać z powietrza miejsce dla czystego oddechu. Krok stawał się grząski i powolny. Trochę jak marsz w wysokiej trawie. Nie było już trawy, za to ziemia rodziła świeży grzyb. Pokrywał wszystko bielą jak śnieg. Tylko w przeciwieństwie do śniegu nie topniał, a rósł. Rósł i śmierdział. Wdzierał się tym smrodem w jaźń i irytował intensywnością. Jamie zgarniał dłonią pajęczyny z twarzy. Nie chciał się przyzwyczajać. Chciał wymiotować, uciekać i krzyczeć.
Dopadł Beffa w tunelu i zaczęli się szarpać. Miał szczęście kopnąć go w brzuch. Zaraz potem ktoś ich rozdzielił. Jakiś przechadzający się silikonowy nudysta. Wymalowana ściera. Obaj nie szczędzili mu razów, mimo że prosił o litość swoim ochrypłym, męskim tenorem. Potem upadł, miotając się w torsjach.
Kiedy z ciemności nadbiegli setkami splitersi, Beff odskoczył i zgubił się w tłumie normalnych gapiów.
Wpadli do tego samego wagonu metra równocześnie. Stali oddzieleni setkami pasażerów, udając obojętność. Jamie czytał reklamy. Te o czekoladkach Pupkach, czipsach Chrupaczkach, czy o nowym systemie czyszczenia odbytu i antygazowaczach. Sufit mienił się kolorami. Twarz rozanielonego komentatora sportowego reklamującego krem do depilacji. Kto jak kto, ale on nie wyglądał na ciotę. Z obu boków, tuż przy oknach, zwisały z sufitu świeże kokony. Huśtały się rytmicznie wraz z ruchem wagonu. Uderzały miękko o szyby. Wtedy to coś szamotało się w środku i popiskiwało. Z dnia na dzień kokonów było więcej. Wieszały się w godzinach szczytu. Śmierdziały nieludzko, chociaż u nasady zaczepu przeświecały jeszcze rozczapierzone dłonie.
Podłoga była uwalona pajęczyną. Na sznurówkach zawisła srebrną koronką.
Wyskoczyli, jak tylko otworzyły się drzwi. Dobiegli do wejścia instytutu jednocześnie. Beff zablokował drzwi ręką. Jamie próbował oderwać jego palce zaciśnięte na klamce. Ciągnął ze wszystkich sił. W końcu nie wytrzymał, poddał się, a zupełnie znienacka drugą ręką wbił mu ten pierdolony nóż z kompletu stołowego Ricka. Wbił po samą rękojeść. No cóż… Nóż, którym bawił się pod stołem od początku kolacji. Tępy jak pręt. Gwóźdź wszedłby lepiej i szybciej.
Beff westchnął ciężko. Ciągle wisiał na klamce, tarasując przejście. Ostrze utkwiło gdzieś w płucu, zamieniając oddech w chrypiący bełkot krwi i powietrza. Jamie wyszarpnął nóż z powrotem. Stał teraz naprzeciw dawnego kochanka, brudząc zimny, pożółkły beton spadającymi kroplami czerwieni.
– Masz za swoje, wieprzu! Wiem, gdzie ją ukryłeś! Ricky wypaplał! – Rzucał w niego słowa jak kamienie.
– Ricky?
– Kocha mnie, cymbał, więc wyszeptał tak tylko na uszko!
Chwycił Beffa i próbował oderwać od drzwi. Obaj siłowali się przez moment. Jamie powtórzył cios nożem i Beff już bez słowa protestu usunął się na ziemię. Jamie nie tracił czasu. Biegł. Spadał w dół po schodach. Pędził w oddechu palącym jak kwas. Głęboko pod budynkiem mieściło się kilka poziomów piwnicy. Pokonał je sprintem. Jak zwykle zatrzymała go sala z basenami dla niemowlaków. Patrzył przez szybę na szczęśliwe szczebioty w rękach automatów przewijających.
Następne drzwi trudne były do sforsowania. Grzebał przez dobry kwadrans przy kodach. Skanery nie rozpoznawały jego oczu. Ktoś zmienił szyfr albo był to wynik za dużej dawki alkoholu. Dość, że po kilku nieudanych próbach zamki z trzaskiem odskoczyły. W półmroku zobaczył kształt siedzący na ziemi. Krzyknął. Podbiegł i z jakąś szaloną paniką wywlókł to coś na zewnątrz. Postać była naga, drżąca i błagalna w jękach. Jamie uniósł ją najdelikatniej, jak tylko potrafił. Utulił najcieplej, jak tylko umiał. Muskał językiem tę biedną, zmrożoną skórę. Nawet pocałował usta i nos. To była ostatnia taka istota na tej sparszywiałej planecie. Ostatnia żywa kobieta na Ziemi, skrępowana starą taśmą izolacyjną.
3.
– Dobrze, że to była tylko popielniczka, inaczej miałbyś problemy z policją, gdyby dureń go zabił. – Chris podniósł skrwawiony kawał szkła z podłogi i obracał pod światło.
– Wiem. Od dłuższego czasu dąsali się na siebie. – Ricky ciągle potrząsał głową z niedowierzaniem. Krzywa linia błyszczyka na jego ustach drgała nerwowo.
– Ale dlaczego? – Billy poprawiał uczesanie. Grzebień z oporem przechodził przez włosy, jakby były zlepione swoiście tężejącą substancją. Smarki?
– Z powodu kobiety. Tylko nie wypaplaj nikomu. – Ricky wreszcie wyrzucił to z siebie i aż omdlały mu nogi od uwolnionego ciężaru prawdy. Usiadł wycieńczony. Grdyka drgała mu w przedziwnym tańcu. Przełykał ślinę? Czy aby na pewno?
– Kobiety? – zapytali niemal wszyscy razem.
– Tak. – Rick założył nogę na nogę. Pod szlafrokiem były widoczne kraciaste slipy. – Była taka babka w instytucie. Służyła przez lata do pobierania jajeczek. W związku z ostatnimi wydarzeniami rząd zdecydował się na jej likwidację. Ciało spalono komisyjnie, ale te skubane żartownisie podłożyli kogoś innego. Przecież dzisiaj nie znajdzie się nikt, kto ma blade pojęcie o dokładnych różnicach dotyczących płci. Minęło dwieście lat od dnia zarazy. Wiedza na te tematy się wykruszyła.
– Wszyscy mówią, że to wina inwazji. – Philly mówił przez zęby. Wydawało się, że sam w to nie wierzy, a chce wmówić innym ciemnotę.
– Inwazja w tym wydaniu jest czystym nonsensem. Nie. Nie może być – zaprzeczał Chris.
– Grzyby rozprzestrzeniły się za pomocą sporów i grzybni ponad całą planetą w przeciągu roku. Rosną nawet w twojej doniczce z kwiatami. – Billy uważał to za prawdopodobne. Uśmiechnął się, mrugając okiem do Ricka.
– No i stąd, myślisz, bierze się nowa metoda rozmnażania? – Ricky pytał, ale widać było, że wątpi w takie wyjaśnienie. – Spory montują się wewnątrz naszych organizmów?
– Nasz rząd utrzymuje, że ten nowy system rozrodu pochodzi z ziemskich laboratoriów – powiedział Ralph. – Wbrew temu krążą historie na temat dziwnych zjawisk w świecie zwierzęcym. Pojawiły się podzielne jednopłciowce, są wszędzie i wcale nie przypominają znanych nam gatunków. Raczej należą do zuniformizowanego, nowego rodzaju istot. Wkrótce nie będzie serów, bo zabraknie krowy i jej mleka. Nawet nasza cywilizacja jest wytworem zbiorowej inteligencji. Złożeniem społecznym, zespołową grą uzdolnień i talentów. Przepisem działania, opartym w dużej mierze na recepcie słowa pisanego. Zbrakło kobiety, zabrakło bodźca rozwojowego. Pozostawieni sami sobie mężczyźni, samotni wobec, powiedzmy, obcej rasy, pozbawieni pierwiastka seksualnej wartościowości, przedstawiamy się żałośnie i bezsilnie. Nawet nie mamy siły walczyć – dodał.
– Pewnie, nasza cywilizacja utknęła w martwym punkcie rozwojowym. Zlikwidowano internet, szkoły i stadiony – stwierdził Bill.
– Co nagle tak wszyscy dobrze mówicie o kobietach? – zapytał Chris.
– Nawet pociupciałbym z ciekawości – rzucił Billy ze śmiechem.
– Pojebało cię? Fuj! – Ricky wstał z krzesła. Złapał się za piersi.
– Ja też myślę, że nie miałbym nic przeciwko temu. Dzisiaj pozostali nam tylko… – Ralph nie dokończył. Zrobił to Philly.
– Obcy albo samobójstwo – wyszeptał. Uśmiechnął się blado.
– Nam już tylko sranie wychodzi najlepiej.
– W ogóle było nas zawsze więcej. Twoja chata zwykle pękała w szwach. Gdzie są wszyscy?
– Niech Rick otworzy swoją szafę. – Philly miał niespodziewanie mocny głos, jakby wydobywał się z ust ze zdwojoną siłą.
Spojrzeli po sobie. Mebel był wielki, czterodrzwiowy, łuszczący się farbą. Coś w środku łomotało jak wielkie serce. Ricky po chwili wahania sięgnął po maleńki kluczyk na zakurzonym wierzchu szafy. Z namysłem przekręcił go w zamku. Drzwi właściwie otworzyły się same, jakby stłoczony zaduch, którym wypełnione było wnętrze, odepchnął drewniane skrzydła.
Przyczepione do sufitu, wisiały ludzkie ciała. Pokrywało je dziwne, sztywne włosie. Jakby ktoś wciągnął na nie worek i obkleił z dokładnością do centymetra. Mieli nogi zgięte w kolanach, a podeszwy butów lśniły niczym pokryte śliną ślimaków. Wiadomo. Taka jest sucha i srebrzysta po czasie.
– Mój Boże… – Zdawało się, że powiedzieli to chórem.
– Już wiszą tak od wczoraj. Dojrzewają. Linia podziału biegnie poprzez środek głowy. Tam zaczyna się rozdwajanie organizmu. Zobacz dłonie! Dłonie są najciekawsze. W tym czymś, przylepionym do sufitu, już wyodrębniają się dwie pary. Paluszki tylko małe i niewyraźne, ale dochodzą. Sztywnieją. Reszta odbywa się wewnątrz kokonu i pozostaje tajemnicą. Podobno te nowe istoty ludzkie zachowują tę samą, tylko podzieloną na dwie, świadomość. Potem następuje personalizacja poprzez łańcuch innych życiowych doświadczeń. Co ciekawe, zachowują tę samą twarz, tyle że o nienaturalnie wyostrzonych rysach. Poza tym, niestety, żadnych elementów seksu.
– Czy ta przemiana jest bolesna?
– Zapytaj Phila. On już nie może się czesać. Wczoraj niemal wybił sobie czwarte oko grzebieniem.
– Mogę wam opowiedzieć o mojej trwodze, kiedy budzi mnie chichotem moja druga twarz. Kiedy zasmarkała mi poduszkę pierwszego dnia albo ugryzła mi rękę podczas snu. Nie wiem, czy moje drugie ja jest normalne. Nie wierzę w obcych. To my znów spapraliśmy ten świat. Przecież nie mamy radia i telewizji, żeby zobaczyć i usłyszeć prawdę. Zostały nam tylko gazety i ludzie, którzy kłamią na ulicach.
Dłonie Phila drżały. Potrącił kieliszek i rozlał zawartość na biały obrus. Sam niemal runął na podłogę, szukając balansu dla ciała. Nagle jakaś siła wyprostowała mu ramiona. Ciągnęła za dłonie. Wzniósł je ponad siebie najwyżej jak umiał. Bulgotał przy tym i warczał. Ręce wiły się jak macki. Szukając oparcia, wreszcie utknęły na suficie. Wczepiły się z mlaśnięciem i podciągnęły ciało w górę. Philly zakołysał się i przestał oddychać. On chyba umarł – pomyśleli.
Wszyscy już wstali. Kiedy przyjaciel zawisł, odsunęli się z odrazą. Ricky próbował zamknąć szafę. Mebel wydawał się nadęty jak balon, trzeszczał. Poprzez szpary wybiegały z niego fioletowe nici i z sykiem wplatały się w ściany i sufit, aż posypał się tynk. Pchali wszyscy razem. Na próżno. Tylko bardziej się otwierały.
4.
Już bolały go ręce i brzydziły palce od szczypiącego kleju. Skóra kobiety krwawiła pod odrywaną taśmą. Trzęsła się jak galareta, tylko brakowało jej w tym przeźroczystości.
Wtedy znikąd pojawił się Beff, spadł mu wprost na plecy. Potoczyli się pod ścianę. Beff przycisnął go krwawiącą klatką piersiową do ziemi.
– Ja kocham ciebie. Od zawsze. Od lat. Czemu mi to robisz?! – charczał.
Jamie odrzucił go, zakleszczył nogami pomiędzy sobą a framugą drzwi. Miał tyle siły w tej rozbudzonej wściekłości. Docisnął mu jeszcze głowę kolanem.
– I tak będę cię kochał. Nie Ricka, nie cały świat, tylko ciebie.
– Nienawidzę cię, ty szpetny, jebany wieprzu. – Jamie dusił go. – Wstałeś od stołu, bo chciałeś ją zabić, i naszego synka!
Dłonie niezdarnie zacisnęły się na szyi Beffa. Zgarniał zmarzłymi palcami skórę. Docisnął ze wszystkich sił, żeby złączyła się z kręgami szyjnymi, nie pozostawiając nawet milimetra dla powietrza i przepływającej krwi. Beff przewracał oczami. Krztusił się i wreszcie znieruchomiał. Jamie odetchnął z głęboką ulgą. Wtedy Beff wydał z siebie chichot uwieńczony charkotem.
– Tylko żartowałem. Nawet, kurwa, nie umiesz dusić!
Odrzucił Jamiego jednym kopnięciem i przygwoździł ciężarem ciała do ziemi. Śmierdział gnijącym oddechem czy starą, szlamowatą krwią na dnie płuc.
– Puszczaj! – Jamie wierzgnął nogami.
Beff potrafił trzymać. Był dobry w gwałcie. Niejednemu połamał ręce tak dla jaj.
– Ja cię kocham! Jesteś całym moim życiem, Jamie. – Z wysiłkiem chwytał hausty zimnego powietrza. – To dla ciebie tyle ryzykowałem z tą pieprzoną babką.
– Podmieniłeś im jakiegoś młodego eunucha z Indii. – Jamie próbował go z siebie strząsnąć. Nawet udało mu się splunąć. – Wielki mi wysiłek logistyczny!
– Myślałem, że tylko bawimy się jej ciałem. Razem! – Oczy Beffa zrobiły się szkliste.
– Ja ją kocham. Nosi moje dziecko. – Oczy Jamiego wyrażały ślepą gorycz.
– Mężczyzna zawsze traktował kobietę jak rzecz, Jamie. Recepta na rodzinę? Znajdź kobietę życia. Odbierz od niej dzieci i wyj peany na własną cześć przez całą resztę życia. Tego chcesz? Ty zawsze się pytasz, czy było mi dobrze. Dlaczego? Bo chcesz satysfakcjonować w imię zwiększenia własnych doznań zadowolenia i w ten sposób usunąć potencjalną konkurencję. To zasada stara jak świat. – Beff zwolnił uchwyt, zachwycił się swoją konkluzją. – Nosi moje dziecko. Nosi mojego syna! Ba! Wielkie usprawiedliwienie dla miłości. Od dwustu lat nie ma kobiet. Od dwudziestego wieku męskie nasienie traci swoje zdolności do zapłodnienia. Dzisiaj jest już nic nie warte. Wytarło się wadliwie używane. Dlatego ani ty, ani ja nie jesteśmy ojcami tego dziecka. – Wydął usta pogardliwie. – Ja ukradłem kilka fiolek spermoidu z automatów surogatów i zaaplikowałem tej dziwce, kiedy spała. Wyrósł jej brzuch jak rzodkiewka na grządce.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Kłamstwa miały swoją magiczną moc. Jamie wierzył, że to tylko kłamstwa. Budziły nienawiść.
– Może jestem nienormalny w waszym społeczeństwie ojców. Może potrzebuję obecności pierwiastka matki w zwykłym biciu serca, którego ty nie masz. Może innego smaku ust, zapachu i miękkości skóry, których ci brak. – Widział w oczach Beffa prawdziwe łzy. „Mięczak, kurewski mięczak”, myślał. – Może obecność pełnych piersi i związanego z tym bezpieczeństwa dla potomstwa jest ulgą dla mojej podświadomości? Może to, że ona potrafi zbudować rodzinny klejnot, o jakim nam, pedałom, się nie śniło? Nie tylko twoje obleśne majtki i biustonosze ubierane na tyłki. Nie tylko myślenie o kwestiach zużywania się w cielesności. Ale gdzieś głęboko u zarania mojej duszy jest pytanie, jak kochać. I ona jest na nie odpowiedzią. To jest sposób dzielenia się miłością. Będę kochać ją za moich potomków. W oczach dzieci zobaczę blask jej spojrzenia. W twarzach – naszą młodość. W dotyku rąk – jej czułość. Każdy nowo narodzony dzieciak wzniesie się nową piramidą naszych miłości.
– Przecież jej nie znasz!
– Rozmawiałem z nią!
– Ona jest głuchoniema od urodzenia.
– Patrzyliśmy sobie w oczy. To była więcej niż rozmowa!
– Jest niewidoma. Ci sami genetycy oślepili ją zaraz po urodzeniu!
– No dobrze, więc rozmawiały nasze dusze. Byliśmy zespoleni w słowach, pełni w radości naszych myśli. Tylko duchowy związek kobiety i mężczyzny tworzy prawdziwego człowieka, faktycznie i w przenośni!
Beff z rozmachem uderzył go w twarz. Dłonie miał mokre od łez.
– Kłamiesz! To obrzydliwe! – Zasmarkał się przy tych słowach. Bokobrody chodziły w rytm jego szczęki. Był obleśny i jakiś połamany w tym swoim T-shircie z niedźwiedziem. – Ja kocham cię ponad wszystko! Bezinteresownie jestem ci poddany, wierny w każdym słowie i kroku. Masz we mnie oparcie od piętnastu lat. Nigdy nie opuściłem cię w dniu choroby, w godzinie złego humoru. Nie odwróciłem się do ciebie plecami w łóżku. Nigdy nie irytowało mnie twoje chrapanie, pierdzenie, bekanie, czy zwykły smród spoconej bielizny.
– I to nazywasz miłością? Bezgraniczna i bezdennie głupia tolerancja?
– A czym dla niej jesteś!? – Pokazał palcem skuloną na ziemi postać dziewczyny. – Bawiłeś się nią jak zabawką. Widziałem, jak rzucasz jej plasterki szynki na twarz. Ja to robię lepiej z moim psem.
– Twój pies widzi! – Złapał się za krwawiącą pierś.
– A ta twoja kobieta, czy jest dla ciebie cudowną figurą? Wymarzonym pierwiastkiem damskim w twojej miłości? Na jak długo? Czytałem, że kobieta więdnie w swoim kształcie zanim zdąży wychować jednego bachora! Ty mówisz o piramidzie? Chłopaki trzymajcie mnie! Znudzi cię wkrótce jej obcość fizyczna i nieobecność duchowa. Będziecie oboje razem, a samotni w jednym łóżku. Połączeni, a rozdzieleni na tym samym krześle. Kiedy nadejdą jej burze hormonalne, będzie jak fabryka chemiczna i wybuchnie w ciebie swoją toksycznością. To obce i trudne do zaakceptowania. Czeka cię otyła żmija na starość!
Jamie szukał czegoś na podłodze.
– Przerabialiśmy, kurwa, ten temat! – Uniósł głowę tak, że niemal zetknęli się nosami. Skrzyżowali oddechy. – Nienawidzę cię i poświęciłem tysiące modlitw o wszystkie choroby tego świata… dla ciebie!
– A ja cię kocham takim modlącym…
Rozdygotanymi dłońmi dotknął jego głowy, usiłując pocałować. Nie dokończył. Nóż wbił się w sam środek gardła. Głowa Beffa przekręciła się, poleciała gdzieś na bok wraz z usuwającym się ciałem.
5.
Faktura skóry miała w sobie mieszaninę wosku i białej gumy. Biło z niej ciepło i słona wilgoć. Kobieta była nieruchoma jak rzeźba. Wbijała przerażone, niewidzące spojrzenie w ścianę. Ledwo mogła się poruszać z tym brzuchem wypełnionym nowym istnieniem człowieka. Kochał ją za ten ciężarny opór. Ociężałość ruchów zapowiadała poród. Migotania na szczycie brzucha oznaczały ruchliwość małego ciałka. Może pukania rączek, może łomot stóp. Może strach powodował wieczne upewnianie się, czy ściana oddzielająca od świata wytrzyma jeszcze, czy za wcześnie nie pęknie i… ciemność i chłód, i głód przeżrą mały organizm jak rdza.
Zastanawiał się, czy teraz stanowią we trójkę uczuciową pełnię człowieczeństwa? Czy łącząca ich ponadcielesna więź jest tym punktem dążenia każdego istnienia do szczęścia? Czy odstępstwa od wiary w tę więź są deprawacją ludzkiego charakteru i zrównaniem go z atawistycznym dążeniem do zaspokojenia tylko krótkotrwałej żądzy?
Pomógł jej wstać. Przytulił do siebie jej ciało. Obawiał się tych odległości. Rozpalały wyobraźnię, pożądały ciągle na nowo, mimo że była już pełna i spełniona. Nawet zużyta?
Ona… Jak tonąca, łapała się rąbków jego koszuli, żeby odzyskać równowagę. W końcu oparła się całym ciałem, zawisła mu w ramionach. Delikatnie odsunął ją i odwrócił, żeby przyjrzeć się postępowi tej innej, chorobliwej przemiany. Tylna część głowy była już poważnie zniekształcona. Wyrastała z niej druga twarz. Rosła blada, zarośnięta w jakiejś dzikiej, różowawej szczecinie. Zaledwie rysowały się usta w kości czaszki, ale wargi już były gumiaste, pomimo że nie otwarte. Nos jeszcze nie działał, a już był zasmarkany. Tylko oczy patrzyły smutno. Widziały.
Jamie o mało nie zwymiotował. Tego było za wiele. Obrócił ją do siebie frontem. Przynajmniej tu była jeszcze po dawnemu ślepa. Pociągnął ją za rękę i poprowadził wzdłuż ściany. Mówił, ciągle do niej mówił. Usprawiedliwiał. Oświadczał. Nawet pocieszał. Ciało ostatniej ziemskiej kobiety pokrywały niewybredne napisy, które umieścił wraz z Beffem w szaleństwie wrednego humoru. Niezmywalny mazak dodawał kłamliwe komentarze do jej cudownych kształtów. Na nogach, udach, pod pachami. Piersi miała wysmarowane kolorową szminką. Nie wiadomo, po co. Przykrył ją znalezionym w szatni płaszczem.
6.
– Po co ją tu przyprowadziłeś?! – Rick był naprawdę wzburzony. – Tylko będzie straszyła dzieci tym obrzydliwym brzuchem!
Chris popychał ich w stronę drzwi. Byle dalej, dalej. Dzieci właśnie stanęły naprzeciw. Skończyły swe gry i nudne popołudnie w domu Ricka dojrzewało do równie nudnego końca, a tu taki hałas i taka gratka.
– To jest… Doris, chłopaki. – Jamie zaprezentował kobietę wbrew wszystkiemu. Nawet nie przeszkadzały mu agresywne ramiona, jakieś pięści i kuksańce. – Ona będzie matką! Urodzi prawdziwego człowieka, takiego, który wie, co to matczyne bicie serca i ciepłe strugi pokarmu z jej ciała! Nie jacyś splitersi!
Jakaś pięść wylądowała mu na czole. Totalnie go zamroczyło, ale jak przez mgłę zobaczył wiecznie spokojnego Chrisa. Mówili coś, tyle że bardzo daleko, za szklaną, zamazana ścianą. Spróbował się koncentrować na jego ustach. Zbyt wirował świat. Ktoś odrywał palce. Odciągał w stronę drzwi. Nie popuścił uchwytu nawet na jotę i trzymał Doris dalej, drżącą, niemal przybitą na środku pokoju.
– Po co je straszysz?! – Wreszcie dotarły do niego oskarżenia.
– Bo to ostatnia matka na Ziemi. Niech poznają, co stracili!
– Jezu, co ona ma za worki zawieszone na piersi? To boli? – Dzieci już się nie bały. Podchodziły i zaglądały ciekawie. Czytały nawet sprośne cytaty na ciele dziewczyny.
– To wymiona jak u krowy, dające mleko – stwierdził Adaś. Coś wystawało mu z tyłu głowy. Wszyscy szli o zakład, że był to drugi nos. Ręce też zwisały mu dziwnie, prawie sięgając podłogi.
– Takie, które potem dolewa się do kawy, żeby była biała? – zapytał ktoś nieśmiało z tyłu.
– To od krowy się dolewa, durniu! – rzucił ze złością Olivier, złośliwie dmuchając Adasiowi w drugi nos.
– A dlaczego my pijemy krowie mleko, kiedy mamy ludzkie? – Drugi naiwny głos należał do syna Ricka.
– Dlatego, że już nie mamy ludzkiego, bo tata powiedział, że wszystkie osobniki z wymionami dawno wymarły – podsumował Adaś. Spróbował dotknąć brzucha Doris, ale zaraz odskoczył przestraszony.
Kobieta wyrzucała z siebie jakiś okropny charkot i rzędy westchnień. Na pewno coś oznaczały i o coś prosiły. Przypominały brzękliwy pogłos szkła. Zrozumiał, kiedy ręce uniesione w górę zaczęły giąć się nienaturalnie, czegoś szukając. Po chwili wahania podniósł ją, żeby dłonie mogły dosięgnąć sufitu. Mlasnęło. Zachrobotało. Ręce pociągnęły ciało aż zawisło bezwładnie w powietrzu obok żyrandola. Jej brzuch kołysał się wraz z nią, wyglądał jak wrośnięty tylko przypadkiem w ciało siny balon. Przymknęła oczy i wzdychała przez moment cicho. Skóra na głowie stała się pergaminowo biała, ze środka wyrosły włosy, czy raczej długie nici. Poczęły oplatać ciało. Więcej i więcej brązów, więcej czerwieni. Włókna twardniały. Tężały z trzaskami elektrycznych wyładowań. Wisząca kobieta pokrywała się włóknistą korą. Jakby ubierało się gołe drzewo. Lekko się kołysała w tej przemianie.
– Tato, co to jest? Boję się… Czy tak kiedyś rodziły się dzieci?
Jamie stał rozdziawiając usta. A więc stało się. Bał się zobaczyć ją w tym stanie, chociaż oboje wiedzieli już od miesiąca, że zanim urodzi dziecko ulegnie przeistoczeniu, podziałowi na dwoje.
– Nie, tak się nie rodzą prawdziwi ludzie. Nadszedł czas potworów. Zasłużyliśmy na to, żeby od teraz przychodzić na świat jak bezmózgi automat i kochać wyłącznie siebie. – Jamie rozłożył ramiona. Uśmiechnął się. – Adaś, podejdź tutaj.
Wziął chłopczyka na ręce. Przysunął go w stronę sufitu, najbliżej jak potrafił. Dzieciak krzyczał. Dłonie mlasnęły. Wbrew swojej woli już wisiał. Było coś humorystycznego w tym kołysaniu się i huśtaniu jak ciężka gumowa zabawka na sprężynie. Podłoga zbliżała się i oddalała. Dłonie ze skrzypieniem wrastały w sufit. Przypominały już korzenie sinego drzewa. Sięgały bladoróżowymi żyłkami do rogów pokoju. Sypały się wzdłuż ściany jak girlandy wodorostów. Tam skapywała z nich wilgoć czy po prostu słona łza.
Szafa skrzypnęła. Otworzyła się na oścież. Z wnętrza wysypały się już gotowe istoty. Jakże płaskie, dwuwymiarowe i gdakające. Prędko rosły, jak pączki w nadmiarze słońca.
Jamie miał dość. Pobiegł do kuchni. Zrzucił wiszące pranie na podłogę.
– Jamie, co ty do cholery robisz? – krzyczał Rick, widząc pętlę na szyi przyjaciela.
Jamie nie słyszał, już pędził w stronę okna. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był pocałunek tych jakże świeżych istot na samym środku kuchni. Lizały się po twarzach i ściskały w niewiarygodnie zawiły sposób. Wtedy zdał sobie sprawę, że to nie są dziewczyny, dziewczynki, kobiety. To bez wątpienia nie byli również chłopcy, chłopczyki, mężczyźni. To coś obrazowało, materializowało kopię czegoś perfekcyjnie zwyrodniałego. Lustrzane odbicie organizmu z głębokiego kosmosu zwanego Ziemią, mechanizmu rokoszy powstałego poprzez idealne rozdwojenie ciała i jaźni. Było to rozwiązanie dla zmęczonej swym seksualizmem ludzkości. Kogóż można kochać bardziej, namiętniej, czulej, z bezgranicznym poświęceniem i oddaniem? U samych fundamentów każdego uczucia już istniał ten ciężar prawdy, który na przestrzeni historii trawił nas jak rak. Miłość własna. Miłość do siebie samego ponad wszystko i wszystkich. Ta siła detronizowała największe bóstwa. Ta siła zaniosła nas na dno, gdzie będziemy koić i dzielić samych siebie. I tę połówkę jutra, jaka nam pozostała do przeżycia jako rasie.
Jamie wyleciał z impetem w mroźną noc. To był długi sznur na bieliznę. Szemrały na parapecie odłamywane klamerki. Nigdy nie wieszajcie się na takim sznurze! Był za długi, za ostry, za dużo było w nim plastiku i gumy. Był obrzydliwy, śmierdzący proszkiem do prania i jakimś ptasim gównem. Niegodny herold ostateczności.
Jamie leciał z odłamkami szkła i kroplami własnej krwi, rozrzuconymi jak skarga w przestrzeni. Szarpnięcie. Stłumiony charkot. Drugie ostre szarpnięcie złamało mu kręgi, ale najgorsze nastąpiło potem, kiedy rąbnął nogami w okno pod mieszkaniem Ricka. Wpadł z odłamkami szkła do czyjeś kuchni, wprost na obnażoną parę gospodarzy rozciągniętych na kuchennym stole. Przeklinali go i zimno, które przyniósł.
Wnetwstąpienie
Science Fiction – Bizzaro – Horror „Testimonium”
Obcy dotarli do Ziemi w niekształtnych bryłach brudnego lodu. Wchodzili na orbity z jakimś zastanawiającym wahaniem źle pilotowanej maszyny. Tkwili tam w obłędnym tańcu ponad rok, a potem miesiącami przedziwnie zsuwali się w atmosferę. Nic z łagodnego ślizgu, nic z upadku, nic z gwałtowności kolizji. Raczej jak obrzydliwa masa spływającego kleju pozbawiona zwykłego dynamizmu wylewanej cieczy.
W łagodnym zetknięciu się z gorącymi masami powietrza lód pokrywający istoty uległ szybkiemu odparowaniu. Całe niebo przecięły tłuste, wirujące smugi. Niesiony wiatrem smród wplótł się w mgły niemające końca. Zmieszał się z rosą i zanieczyszczał wilgoć dodatkowym, wstrętnym posmakiem. Zwykły oddech przenikały rozpylone kropelki cieczy, dającej się porównać tylko do jakiegoś obcego moczu. Wypluwane, barwiły ślinę krwią. W obszarach podbiegunowych ciecz zamarzała i padał przesiąknięty starym tłuszczem śnieg.
Wreszcie – zbyt wyczekująca bowiem była długa cisza – rozległ się cichy, przeciągły grzmot podchodzących do lądowania. Dopiero teraz można było rozróżnić pojedyncze ciała. Z daleka niekształtne. Przypominające grudy zlepionych skwarek. Z bliska podobne do jaszczurów, z wielkimi, rozdygotanymi ludzkimi rękami.
Obcy pozbawieni kosmicznych statków? Bez skafandrów? Niemal nadzy wobec próżni? Tłumnie ruszyli w gwiazdy w zwykłych, latających gaciach?
Spleceni trzema parami rąk, w długich na kilometry, roztańczonych rzędach spadli na uśpione miasta. Z wrzaskiem wyrywającym z trzewi życie przelatywali ponad tłumami zaskoczonych ludzi. Setki tysięcy trzymających się za ręce obcych. Rozśpiewanych, rozgwizdanych i wrzeszczących. Miliony ludzi umarły już pierwszego dnia, miliardów nigdy nie dobudzono ze zwykłego snu.
Przeloty przypominały bombardowania dźwiękiem. Niektórym kojarzyły się z pieśnią wigilijną, od której pękały mury, innym z lawiną głosów słyszalnych nawet w wirtualnym świecie Internetowego Spieku. Umierali tylko ci zdecydowani wyłącznie na rzeczywistość. Innych oszczędzono. Jakby uzależnienie od netu stanowiło punkt zbieżny, ważny i istotny w próbie całkowitego zagarnięcia ekologicznej niszy zajmowanej przez człowieka.
Nazywali siebie Hydrolami. Lądowali wokół głównych pól Spieku. Kopali nory i czekali. Być może Internet wylał się z czeluści kosmicznej nocy? Albo ktoś… w nim zrodzony?
1.
Froyl stał na polu tuż za linią krzywych domów. Ściany brudziły hasła młodzieżowych przekleństw i rozległe panoramy graffiti. Rysunki falliczne wprost szokowały dbałością o szczegóły. Prym wiodły widoczne objawy nowych chorób. Przestały być zagrożeniem, więc przerodziły się w intrygującą zabawę. Szczególnie choroby skóry stały się modą w naturalnym zdobnictwie ciała. Podnóże murów wyglądało wobec tego jak jedna wielka wysypka ropiejących wrzodów. Całość tworzyła przejaskrawioną paletę kolorów, przy których tęcza była bladą kurwą.
Froyl poruszył stopą. Ciepła maź zachlupotała. Pod miękką watą dziwnego kurzu kryły się rozległe, płytkie kałuże, tak, że po chwili nawet najsuchsze miejsce nasiąkało galaretowatym płynem ogólnoplanetarnej sieci. Błyskawicznie wypełniał stopy stojącego. Skóra pękała, kości miękły, a podeszwy stawały się cięższe niż tona zardzewiałego żelastwa. Wystarczyło, że zaszło podejrzenie o nieuzgodnioną zmianę hasła, zły login, zafałszowany certyfikat binarny, a sieć natychmiast upominała się o swój płyn i wypróżniała w jego poszukiwaniu system krwionośny delikwenta do zera. Ból był straszliwy, a ryzyko zapieczenia podwójne. Suchość oznaczała brak kontaktu ze środowiskiem, odrzut i zwykle doprowadzała do szaleństwa. Należało wstrzymać na możliwie długo oddech. Zatrzymać większość procesów życiowych w Realu. Przeczekać do czasu wyprodukowania namiastki naturalnej krwi i zastartować organizm na nowo. Najgorsze jednak pozostawały wymogi natury biurokratycznej. Mówiono, że zmiany w jakiś sposób wymogli na sieci Hydrole. Nowe logowanie do systemu, wbijanie haseł i uzupełnianie kodów zajmowało tygodnie. A sama aklimatyzacja w wirtualnych rzeczywistościach? Niekiedy stawała się po prostu niemożliwa.
Froyl wylogował się. Odetchnął pełną piersią, zakasłał i kilkoma susami ponad wszędobylskimi kałużami dotarł do popękanego chodnika. Miał tu stary samochodowy akumulator, na którym usiadł. Ostrożnie, wręcz z nabożną czcią, ściągnął wełniane skarpety. Po Spieku wyglądały jak o kilkanaście rozmiarów za duże rękawiczki. Setki iskier wystrzeliły od materiału, przepełzły mu przez palce i spłynęły do ziemi. Rozmasował suchą jak pergamin skórę. Wstał. Rozluźnił mięśnie. Splunął kilkakrotnie. Po przebywaniu w sieci na języku zawsze gromadził się obrzydliwy nalot.
Z wolna powracał słuch. Dochodziły pomieszane głosy. Bardzo odłegły śmiech, płacz i nieco bliższy odgłos cichej rozmowy. Ujrzał zamazane, potem coraz wyraźniejsze sylwetki krzątających się Froggies. Kątem oka przyglądał się tym człekopodobnym istotom. Z wyglądu przypominały małe dzieci, z zachowania zrzędliwych starców. Coś robiły ze stojącą głęboko zalogowaną kobietą. Z pewnością znajdowała się w najgłębszym Spieku. Jej włosy dymiły, a z uszu, jak z nieszczelnego zaworu, wydobywał się cichy syk. Kamienna twarz wyrażała obojętność trupa. Froggies, podśmiewając się, spłaszczały jej brzuch. Froyl już nie raz widział tego rodzaju spłaszczanie i tym razem widok nie wywołał torsji.
– Froyl! Froyl Froyl! – pisnęły w jego kierunku maluchy. Człowiek jakoś zawsze im imponował.
– Co tam grzebiecie? Znowu problemy z trawieniem? – zapytał, zamierzając iść w kierunku kobiety.
Na widok jego niepewnego kroku warknęły złowrogo. Ostentacyjnie znieruchomiał.
– Zapiek. Ma zapiek – wyjaśniły. – Wielki czteromiesięczny zapiek. Dziwne, że nikt nic nie widział. Chodziła po Realu i nikt nie widział. W samotności wybierała szkodliwe opcje. Wysuszające…
Froyl przyglądał się obojętnie rozciąganym na brzuchu kobiety kawałkom skóry. Małe ręce maluchów pracowały szybko. Jedne delikatnie wygładzały i naciągały, inne wyskakującymi z palców szponami przebijały, cięły i rzucały na ziemię szybko schnące kawałki brzucha. Na gorącym błocie internetowego Spieku fragmenty zwijały się i kruszyły jak kawałki szarego mydła. Pachniały nawet podobnie.
Kobieta stała z wysoko wyciągniętymi rękoma, dumnie wypięta, wibrująca w wirtualnym śnie, a drżąca w Realu jak boleśnie strugana lalka. Piersi przeświecały starym srebrem, a usta pokrywała gruba warstwa szminki. W wąskiej szparce krzywej wargi czerniały dwa przegniłe zęby.
Coś chlupnęło i pociekło wzdłuż kolan stojącej. To, co upadło potem na płaski kamień. Wyglądało na najdziwniejsze stworzenie, jakie udało się zobaczyć Froylowi w całym krótkim życiu. Ciągnęło za sobą długi oślizły przewód, łączący się gdzieś głęboko ze stojącą nieruchomo postacią.
– Boli, boli, boli… – skomentowały pracowite maluchy. Zaśmiały się krótko, przydeptując to coś mocniej do powierzchni ziemi, aż pękło jak nadmuchana torebka po hamburgerze.
– To obcy?
– Tak, tak, tak. Obcy – przytaknęły zgodnie.
Jeden z Froggies zbliżył się. Zaledwie sięgał mu do pasa, a patrzył spode łba. Rozwarł usta w szkaradnym, metalicznym uśmiechu, jakby już w młodości stać go było na srebrne wypełnienia ubytków w szczęce.
– Hydrole robią wasze brzuchy robaczywymi w Realu. Wiesz o tym?
– Robak? Prawdziwy ludzki robak? Pokażesz mi go? – zapytał Froyl poruszony.
– Nie. Lepiej już sobie idź, Froyl – odmówił stanowczym tonem maluch, wskazując pobliskie domy. – Idź tam. Niech twoi chłopcy cię wsadzą do wanny. Niech cię dobrze wymoczą w środkach odżywczych dla skóry. Niech przetrawią za ciebie. Wymienią płyn limfatyczny. Podregulują skład krwi i wymienią filtry w nerkach. Za chudy jesteś. Pogarbiony i bardzo suchy. Potwornie suchy…
Froyl posłuchał. Pobiegł koślawo, trenując równy oddech. Odprowadziły go krzywe spojrzenia Froggies. W biegu wcisnął skarpety sieciowe do kieszeni spodni. Biegł w stronę obdziobanych bloków. Zawsze po wyjściu ze Spieku świat przypominał stare, pożókłe fotografie. Tak było i teraz. Mroczne, zamazane obrazy, nierzadko z dziwnie skrzypiącym podkładem muzycznym fragmentów plików mp3, koegzystujących w mózgu z jeszcze niewyraźnymi dźwiękami z Realu.
Poprzez setki lat informatycznej rewolucji sieć przyjęła formę płynu. Zaczynał się tuż pod powierzchnią gruntu, gdzie lśnił zaledwie widoczną wilgocią. Głębiej przesączał się niemal poprzez wszystkie warstwy Ziemi aż do samego jej zimnego już jądra. Wyparł wodę. Zastąpił oceany. Wessał w siebie chmury. Zwykły kamień, roślina czy zwierzę, naciśnięte nawet z niewielką intensywnością palcem, wydzielały galaretowatą ciecz. Stąd te utraty kształtów, zmiany kolorów i stępienie ostrości zarysów pod wpływem zwykłego wiatru.
Popchnął skrzypiące drzwi. Przebiegł kilka schodów i znalazł się w zimnym korytarzu kamienicy. Zobaczył zarys niepokojąco rozdrganego cienia. Ktoś tu siedział i machał paskami sieciowych kodów. Froyl przypuszczał, że zna siedzącego.
– Cześć, Pencil – zaczął. – Nieźle wyglądasz – stwierdził, chociaż z daleka zalatywało kłamstwem. Obraz wyostrzył się nagle, potem przejaskrawił jak w źle wyregulowanym monitorze. Pencil chorobliwie chudym ciałem opierał się o odrapaną ścianę. Jego oczy już tonęły głęboko w czaszce, jak gdyby wciągnął je stale kurczący się mózg.
– Już sobie postałeś? – zapytał. – Człowieku, nie widziałem cię szmat czasu. Szkoda twojego życia na pole, za dużo formalności loginu. Ja mam stanowisko w piwnicy. Niezła szybkość przesyłu danych – przekonywał. Jego oczy dawno przestały być ludzkie. Przez źrenice przeświecał brudny metal.
– Ja żyję moją miłością. – Froyl ciągle nie potrafił wyrównać oddechu. – Znalazłem ją. – Słowa ciągle posiadały odległe brzmienie. Jakby produkowło je dno brzucha albo brudna powierzchnia ściany. – Jest cztery kilometry stąd – dodał wreszcie normalnie.
– Ta twoja dziwka? Na polach Broomville?
Froyl skinął głową. Słowo „dziwka” nie było obrażające, raczej zabrzmiało odświętnie, szczególnie dzisiaj.
– Zgadłeś. Od zawsze wiedziałem, że istnieje gdzieś w pobliżu. Nikt jej nie uprowadził, nie zrobił resekcji, nielegalnych podprowadzeń i kanałów. Po prostu zapiekła się na łączach.
– Zobacz moje sieciówki – wymruczał Pencil, wskazując ruchem głowy niechlujne skarpety. Jakieś iskry strzeliły z nich aż do muru. – Też się zapiekły. Uciekałem od tego portalu obcych już w Realu.
– Nie stój na betonie, ośle. Przecież tam nie ma pola. Ugotują ci się nogi! – Stał w osłupieniu przypatrując się nogom Pencila. Przypominały oparzone nad gazem nogi niedzielnego kurczaka.
– Pierdolę to! – rzucił Pencil rozgoryczony. Machnął w końcu ręką. – Ile jeszcze zostało nam lat? Pięć? Dziesięć? Nastawiam czas na sieciowy miesiąc, a budzę się po roku. Potem nie mogę przyjść do siebie przez tydzień. Czy ty też cierpisz na rozbłyski dzikiego światła w Realu?
Froyl skinął w milczeniu głową.
– Wszyscy zamienimy się w potwory – kontynuował Pencil. – Ale lepiej idź już, bo czekają tam na ciebie twoje maluchy, Froggies.
Powiedział to ciepło, jakby od niechcenia, ale Froyla przeszedł zimny dreszcz odrazy. Znowu to samo!
Niechętnie wdrapał się na swoje piętro. Zastał drzwi do swego mieszkania oparte o ścianę. Widocznie któryś z zapalczywej dziesiątki wyrwał je z zawiasów. Wszedł do zimnej kuchni. Stały, sukinsyny, w jednym rządku, szczerząc ząbki w jadowitym uśmiechu. Ze zdziwieniem doliczył się szesnastu. Były w różnym wieku, ale większość nie przekroczyła czwartego roku życia. Dwa wyglądały na niedorozwinięte roczniaki z zaledwie wykształconą mordą. Wszystkie nagie i jak zwykle posiniałe, i mokre od jakiegoś wstrętnego potu.
– Froyl! Froyl! – zawołały z jakimś niezdrowym entuzjazmem. Te najbliższe pomogły mu ściągnąć koszulę, jeszcze inne spodnie. Niektóre głaskały go z zainteresowaniem po pośladkach. Ze skupieniem poszukiwały jakichkolwiek śladów przemiany materii. Niestety odbyt wyglądał na całkowicie zrośnięty.
– Boli? Boli? Boli? – pytały, naciskając goły brzuch.
– Nie – odpowiadał przy każdym nacisku. – Jest suchy. Jeżeli rozumiecie, co mam na myśli.
– Tak, tak. Suchy – rzuciły zgodnie i ospale. Zawsze udawało im się operować chóralnym półgłosem. Nic, nawet zająknięcia. Perfekcyjnie audiodopasowani.
– Masz sny? Śpisz? – pytały.
– Nigdy nie mam na to czasu. Zwykle stoję na polu.
– I nie wiesz, czy podczas Spieku śnisz?
– Przebywanie w wirtualnym świecie Spieku jest jak sen. Zwykle czekała tam moja dziewczyna, Ropen, dopóki jej nie zgubiłem w jakiejś nowej przeglądarce. Zwyczajnie zmieniłem skórkę, a tu wpadł spam, jeden i drugi. Dwie strony dalej. Kanał gier, jakiś szybki przelot po odsyłaczach, powrót. I znów powrót. I nie ma mojej dziwczyny-snu. Brak adresu. Zero kompletne. Sprawdzam historię. I coś wymazało ją doszczętnie z historii. Czytam. Brak danych. Sprawdź prawidłowość wbitego hasła. Sprawdzam. Milion razy. Gubię się. Głupieję. I znów wchodzi spam obcych…
– Logowała się do tego samego portalu? Mieliście dzieci?
– No, kochaliśmy się niezliczoną ilość razy.
– No to posiadacie jakieś potomstwo?
– Ależ skąd. Przecież musiałoby się urodzić w Spieku, wirtualnie. Bez sensu.
Milczały przez chwilę, gładząc jego podbrzusze.
– A my?
– Co wy? – Niemal się wściekł, pytając. Dłonie mu drżały, usta stały się zimne i wąskie. Nawet nie przypuszczał, że pytanie wyzwoli tyle obrzydzenia. – Co za insynuacje? Kurwa!
– Ostatnie dziecko w Realu urodziło się naturalnie ponad dwieście lat temu – podpowiedziały.
– Ty nie masz już szans – wyśmiał go ktoś z boku. – Twoja Ropen nie posiada nawet aktywnych piersi w Realu.
– Ptaki wydziobały jej sutki! – zaśmiał się jakiś zasmarkaniec z tyłu.
– Jej układ krwionośny kończy się na płucach – skomentował stojący najbliżej wanny.
– Mylicie się. Znajdę ją i wam udowodnię, że wszystko działa jak należy.
– Prędzej ja ci udowodnię, że urodzi się ludzki potomek ze związku z Hydrolami.
– Zawsze mówiliście, że ta planeta nas ludzi już nie chce. To po co wam potomek skrzyżowany z Hydrolami?
– Bo to prawda. Was ludzi już nie…
Kilku malców doprowadziło go do wanny.
2.
Wynurzył się mokry, kapiący tłuszczem i pokrzepiony. Jeszcze w wannie Froggies zaaplikowały mu tuzin oleistych porcji wchłaniaka, przeczesały skąpe włosy i posmarowały kremem ospowatą twarz. Kiedy wyszedł, rozbiegły się po kamienicy, niosąc pomiędzy ściany dziki śmiech.
Jeden pozostał. Gapił się z rozdziawioną paszczą, w której Froyl doliczył się siedemdziesięciu ostrych zębów. Błyszczały jak ostrze fabrycznie nowej piły. Wreszcie malec odwrócił się do okna. Pluł, usiłując dosięgnąć śliną chodnika. Charkanie i głośny gulgot były nie do wytrzymania. Froyl miał dość. Rozejrzał się wokół i z całej siły kopnął brzdąca w dupę, aż puścił bąka. Nic to nie zmieniło. Mały zaczął podejrzliwie węszyć. Przechylił się przez parapet.
– No, wąchaj, wąchaj! Nie wiem, co, do kurwy nędzy, robią tam z wami w banku spermy, bo jakoś coraz dziwniej im to wychodzi.
Froggie odwrócił się wolno.
– Nie przypominacie więcej normalnych dzieci – kontynuował człowiek. – Słoik nanobiontów domieszali do genotypu w waszej maminej kadzi? Pewnie nie było to nic ludzkiego! Brak w waszych twarzach duszy. – Froyl ubierając się, mówił powoli. Trochę kręciło mu się w głowie po tym obżarstwie. Znów obraz przebiegły jakieś śnieżne pasy, biegnące tym razem w poprzek. Mrugnął kilkakrotnie. Zakłócenia wpadły z sykiem pod prawą powiekę. Uwolniły pojedynczą łzę, ciężką jak kropla oleju. Wstydliwie roztarta na policzku, przypominała smugę czerwonego smaru.
– To zależy od tego, kto i jak rodzi – wyjąkał mały. Z trudem wymawiał słowa. Jego oczy stały się mocno okrągłe. Niemal wypadły z orbit. – Dlaczego ja zawsze muszę znosić twoje humory? – dodał z pretensją. Nagle wlepił wzrok w gołego fiuta.
– No, popatrz sobie, popatrz… Podglądaczu! Może wypadniesz na skwer z wrażenia.
– Niby na co mam patrzeć?
– Sikacz ciągle pracuje.
– Bo krwawi?
– No i siknie czasami moczem – wyjaśnił Froyl z dumą.
Maluch wzruszył ramionami. Potem pokręcił głową w niedowierzaniu. – Ludzie kłamią – zakończył, odsuwając się z powrotem do okna.
Froyl zapiął wreszcie oporny rozporek. Wchłaniaki wysadziły mu brzuch. Miał wypocić to syntetyczne świństwo przy następnym kąpaniu. Nie marnował więcej czasu. Wybiegł z domu.
Pencil spał na chodniku. Obok siedziały jego Froggies. W milczeniu patrzyły na swego pana. W oczach chowały niecierpliwość i zwykłą złość.
Froyl przebiegł drogą do najbliższej przecznicy. Minął kilku nieśpiesznie spacerujących ludzi, podążających za nimi wiecznie rozgadanych maluchów, przeźroczystego konia usiłującego wyrwać z pęknięcia chodnika młodziutką trawę i wysuszonego kota śpiącego na parapecie okna. Real zaskakiwał monotonią. Brakowało roślin. Brakowało tężyzny kolorów. Nawet powietrze wypełniał smród po lądowaniu obcych, chociaż od tego faktu minęło już dwadzieścia długich lat.
Po kwadransie dotarł do narożnego sklepiku używanej odzieży sieciowej Babuni Volta. Kradzione, a potem przeszywane ciuchy Hydroli stały się idealnym remedium na zaprogramowane dolegliwości netu. Nierzadko sam tradycyjny Splot Hydrolski nie wystarczał. Niezbędne były kody obcych. Nie obywało się bez dodatkowego logowania każdej nitki z osobna. Artystka robiła to w godzinę. Amator grzebał się z hakowaniem miesiącami. Nierzadko ponosząc śmierć przy próbach wchodzenia do Spieku.
Kradzież ciuchów obcym należała już do historii. Wiązała się z ryzykownym podkopem do szatni obcych, nierzadko walką, a czasem i śmiercią. Nielicznym się udawało. Często założenie czegoś hydrolskiego doprowadzało do infekcji niszczących skórę, rzadziej do paraliżu ciała. Nie było nikogo, kto parałby się tym ryzykownym zajęciem na stałe. Oprócz Babci Volty.
W centralnym punkcie wystawy wisiały srebrzyste kalesony. Na tym sprzęcie Hydrole pokonali otchłanie kosmicznej przestrzeni. Bardzo ciężkie w pilotowaniu, siermiężne, rzadko kiedy dopasowane do ludzkich nóg. Pencil często wspominał dziadka Wasyla. Stary ubrał kiedyś to kurewstwo i wyrżnął w locie w drzewo, ledwo uchodząc z życiem.
Potężna moc kalesonów pozwalała na połączenie się z kwantową siecią Spieku wprost z powietrza. Pencil opowiadał, że czasem odnajdowano kilkudziesięciu sczepionych razem na drzewie ludzi. Do tej pory nikt ich nie dobudził. Ponoć, gadał Pencil, przeszli na Uchlejstwo.
3.
Dom Dreda stał na drugim końcu miasta. Niegdyś kleił się do ściany drapacza chmur, a od czasu inwazji już tylko przylegał do wyniosłych ruin. Dred miał niewielki pokój na poddaszu. Okna wlewały tu sporo światła. Brakowało w nich szyb i tylko kratownica ram wycinała wzór cienia na ścianach. Może dlatego słońce z taką łatwością przejaskrawiało kilka krzeseł i niewielki stół z plastiku.
Wejście Froyla było dość niespodziewane. Siedzący przy stole Dred błyskawicznie przykrył coś szmatą. Ale grymas strachu zmiękł i twarz rozpogodziła się na widok egzaltowanego Froyla.
– Dred, znalazłem ją!
– No, mów – spokojnie zachęcił Dred, wpuszczając kroczące za Froylem maluchy. Dokładnie siedmiu.
– Ropen jest zalogowana na polu Broomville. – Jego oczy błyszczały przy tym oznajmieniu.
– To po drugiej stronie miasta – stwierdził z niechętnym grymasem Dred. Przydusił peta w popielniczce. Jeden z Froggies wyczyścił stół i posprzątał pety.
– Idziemy? – zapytał Froyl.
Dred nienawidził tego natrętnego tonu u przyjaciela. Spojrzał na niego przenikliwie. Chudy głupek pocił się i drżał podekscytowany. „Cóż znaczyła jakaś zagubiona dupa na odległym portalu? Jeszcze Broomville, skąd, jak ogólnie wiadomo, się nie wraca” – pomyślał.
– Raczej nie teraz. O tej porze cały teren roi się od Froggies. Nie odpuszczą nam samotnego spaceru.
– Dlaczego?
– Są zazdrosne.
– O co?
– Zwyczajnie. O miłość. Niewielu opiekuje się ludźmi. Te osamotnione są najgorsze.
– Nie pójdziesz?
– Powtarzam: nie teraz.
Twarz Froyla pozostawała niewzruszona tą odmową. W jego dłoni błysnęła tabletka spina. Był to rodzaj dopalacza netowego, niemal niedostępny po tej stronie globu.
Dred uśmiechnął się. W końcu machnął obojętnie ręką. – Pójdziemy wcześnie rano. Popołudniami Hydrole wygrzewają się na łąkach tuż pod lasem!
Dodana uwaga w zupełności wystarczyła, żeby na dzisiaj ostatecznie ugasić zapał przyjaciela. Jego oczy zmatowiały, wyglądały teraz identycznie jak plamy tłuszczu na jego wiecznym golfie.
– To kiedy? – upewniał się niecierpliwie.
– Mówiłem ci. Jutro rano. I nie pójdziemy tam bez broni. Zbudowałem świetną pukawkę z resztek browninga, rolsona i szamiatnikowa. Mówię ci, cudo myśli rusznikarskiej.
Dred odrzucił szmatę. Odsłonił misterne narzędzie do zabijania. Broń przypominała dwa ping pongi połączone misterną plecionką złotych nici. Lufa i rękojeść były czarne, a zasobnik na energię różowy. Już na pierwszy rzut oka wyglądało, że to miks konstrukcyjny posiadający wielu ojców.
– To wymiatacz mojej konstrukcji – dorzucił Dred, jakby jedno wyjaśnienie było mało.
Froyl odsunął się z przestrachem.
– Wypróbowałem go… – zawiadomił przyjaciel z udaną powagą. Uniesione brwi świadczyły o co najmniej udanym eksperymencie. Jedną ręką sięgnął po butelkę whisky stojącą pod stołem. Napełnił dwie szklanki i jedną postawił przed Froylem.
– Przełam spina na pół i wrzuć – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Wypili. Obaj przez chwilę z trudem łapali oddech.
– Ciężko jest żyć w Realu bez tego stuffu, Froyl. – Mówiąc, pojednawczo klepnął go w ramię. – Chodź, coś ci pokażę – dodał, ciągnąc go za rękę.
Razem upchnęli wrzeszczących Froggies do szafy. – Chcemy być sami. Przynajmniej na chwilę – przekonywali rozwrzeszczaną hołotę.
– Gówno, gówno, gówno! – wrzeszczały, kopiąc wściekle drzwi.
– Chodź, Froyl. Te drzwi wytrzymają jakiś czas.
Przeszli przez pół kamienicy i wyłamali zamknięte drzwi do mieszkania starego Wasyla. Zastali tam kompletny bałagan. Przed parapetem okna stał mały Froggie. Był goły tak jak wszystkie Froggies w jego wieku. Podeszli bliżej. W głowie dzieciaka ziała okropna dziura, sięgająca stóp. Lej był wydrążony w srebrnej, metalicznej masie. Dred włożył rękę do środka. Chwilę coś drapał. Wyciągnął. Jego wskazujący palec pokrywała gruba warstwa srebrzystej masy.
– Skosztuj tego – powiedział znów tym swoim głosem tyrana.
Froyl polizał.
– I co?
– Słodkości.
– Dziadek Wasyl mówi, że smakuje jak czekolada. Była kiedyś taka sprasowana masa z kakao, cukru i mleka. – To mówiąc, oblizał dokładnie palec. – Wasyl mówi, że one smakują jak wielkanocne, czekoladowe zające.
– On zawsze tutaj stał?
– Hektor? – Dred wzruszył ramionami. – Zawsze.
– U mnie też taki Hektor ciągle stoi przy oknie. Co one robią?
– Może to strzelec wyborowy, do kurwy nędzy. Co myślałeś, że te dzieci opiekują się nami z dobroci serc? Zawsze było na odwrót. To dorośli opiekowali się taką dzieciarnią i tłukli to to pasem po gołym tyłku, albo kazali klęczeć w kącie na grochu.
Froyl przełknął głośno ślinę.
– Jutro pójdziemy po twoją Ropen. I niech nikt się nie ośmieli stanąć nam na drodze – oznajmił Dred, wymachując bronią. – Będziesz miał z nią prawdziwe dzieci?
– Obiecywała mi to za każdym razem, kiedy kochaliśmy się w Spieku.
– I ty wiesz, jak się to robi w Realu?
– Jak? – Froyl przełknął znowu ślinę, tym razem całkowicie zmieszany.
– Ona musi ci się oddać – powiedział Dred i na widok miny przyjaciela parsknął niepohamowanym śmiechem.
– Całowaliśmy się aż do orgazmu.
– Froyl, durniu! Od tego nie rodzą się dzieci. Musisz być sprawny seksualnie. Wiesz, ona i ty. Zdrowe genitalia przede wszystkim, a tobie nawet już odbyt nie działa. Poza tym nie zapominaj o okresie płodności u kobiety. Nigdy, powtarzam, nigdy dotąd nie widziałem, żeby Spiek tak od siebie pozwolił na wylogowanie się kobiety w dniach jej płodności. A twoja…
– Ropen Agamhout Sterson – poprawił Froyl z rozszerzającym się uśmiechem. – No co? Tak się nazywa.
Dred pozostał milczący. Tylko postukał się palcem w czoło.
– Pamiętasz twoich rodziców? – zapytał wolno.
– Obawiam się, że nie. – Oczy Froyla wypełniły się dziwnym matem. – Opowiadano mi, że zginęli w kampanii antywirusowej.
Dred uśmiechnął się z pobłażaniem. – A ty wierzysz w takie brednie?
– W jakie?
– A takie, że istnieją wirusy?
– To są programy.
– Pisane przez ludzi?
– Pisane przez programy?
– Czy ty też robisz się czekoladowy w środku? Powoli konwersacja z tobą zamienia się w rozmowę z półgłuchym Froggie.
– Froggies niedosłyszą?
– I niedowidzą… Po prostu internet jeszcze nie całkiem wylał się do rzeczywistości.
4.
Wczesnym rankiem wyjechali starą, koślawą taczką na ulicę. Zwolnili przed skrzyżowaniem. Nigdy nie widzieli czegoś podobnego. O ścianę stał oparty trup kobiety. Nawet nie była sina, czy cuchnąca zgnilizną. Zwyczajna, sucha jakby wystrugana z jednego, spękanego kawałka drewna. Obok następna. Siedząca w rozkroku. Wszystkie bez brzucha. Jakby ktoś kopnięciem wyrwał z ciała wielką piłkę wraz z wnętrznościami.
– To, według ciebie, nazywa się spłaszczanie? – spytał Dred, kręcąc głową z powątpiewaniem.
– Nie wiem. Te są jakieś inne.
– One są suche. Ściągnięte ze Spieku. Dlaczego, myślisz, proces nosi taką nazwę? Wysusza? Spija z nas wodę? Powiedz, że nie wiesz.
W odpowiedzi Froyl wzruszył ramionami. Był zły od wczoraj. Za to głupie pytanie o orgazm. Jakby on, Froyl, był głupim dzieciakiem i miał uwierzyć w takie bzdury jak genitalia.
Za skrzyżowaniem rozpoczynały się place zabaw Froggies. Nikt nie przejmował się miastem, odbudową ulic czy poprawą zdewastowanej infrastruktury. Na ruinach powstawały zjeżdżalnie, kręte aleje do biegów wyczynowych, dziury do gry w chowanego. Co innego mogły zbudować dzieci?
Przeszli pośpiesznie kilka skrzyżowań, przetoczyli się przez parki i dziesiątki galaretowatych kałuż. Każdy skwer wypełniały śpiące Froggies. Hałas budził nieliczne. Przebudzone, unosiły głowy i wodziły za nimi złowrogimi spojrzeniami.
Froyla idącego obok taczki oblał zimny pot. Przeczucie nie myliło go. Jakiś malec pobiegł za nimi, smarkając i kichając raz za razem. Chciał zajrzeć pod koc, którym przykryta była skrzynia ładunkowa. Gwałtownie szarpał materiał, ale Dred z rozmachem kopnął go w tyłek. Froggie odskoczył i wybuchł wrzaskliwym płaczem. Potem biegł tuż za nimi, próbując złapać Froyla za rękę. Rączka była malutka, pulchna i mokra od łez. Froyl uchwycił podaną dłoń i w złośliwym uścisku pociągnął malca za sobą. Pamiętał Nockolsona, któremu dzieciarnia wygryzła dziurę w brzuchu, tylko dlatego, że nie chciał się bawić. Zresztą hałas obudził już wszystkich innych. Przecierali zaspane oczy.
Poza miastem rozciągało się lądowisko obcych. Nory i zapach świeżo drążonej ziemi ciągnął się daleko poza horyzont. Przechodził nawet pod miastem Hamilton, wdzierał się w pradawne, rozłożyste plaże bez morza, pod skały i w martwy już las. Wylądowali tutaj w jakimś skłębionym tłumie zupełnie innym niż pozostałe. Długo nie mogli zapanować nad zamieszaniem. Kłócili się o każde miejsce. Spierali o miękkość podłoża. Grymasili, kto pierwszy ma kopać i jak. Wielu ludzi opowiadało historie o porzuconych w okolicy Broomville kalesonach obcych i majtkach z zasranymi nogawkami. Niewątpliwie był to sprzęt latający wysokiej klasy, skoro przylecieli na nim aż z gwiazd. Zresztą to właśnie stąd pochodziły ciuchy Uchlei.
Kiedy wjechali taczką pomiędzy wylegujące się na słońcu cielska, powitało ich wrogie porykiwanie i chrząkanie. Obcy z wyglądu przypominali foki. Posiadali trzy pary rąk, na których chwiejnie stali, krótki ogon i szeroki łeb. Nie daj Boże, żeby przewrócili się nieoczekiwanie na grzbiet! Rozpoczynali wówczas swoje zespołowe klaskania. Niejedno miasto wymarło po tych hipnotycznych, dźwiękowych seansach.
Obcy zwykle wylegiwali się w pobliżu pól Spieku. Froyl podejrzewał, że podkopują się pod stojących i pozwalają młodym odgryzać palce z bosych nóg ludzi. Sam często budził się z dziurami w skarpetkach i z krzywo obgryzionymi do krwi paznokciami.
– Skręćmy w stronę lasu. Oni cuchną jak breja w misce z naczyniami.
Froyl zgodził się w milczeniu. Jemu smród kojarzył się z parą zdechłych na słońcu kotów. Po prostu czasem tak mieli. Niezgodność skojarzeń.
Nagle za zakrętem zobaczył kilka stworów większych niż reszta. Unosiły głowy i przeciągle ziewały, ukazując rzędy niekończących się zębów. Otwarte usta przypominały kratownicę samochodowej chłodnicy z bardzo starych modeli. Zawsze zastanawiało go, jak jedzą? Przesiewają pokarm? Wciągają jak odkurzaczem poprzez drgającą szatkownicę ostrych jak nóż siekaczy?
Skręcili w stronę lasu. Kilka cielsk, stękając, powlekło się za nimi. Od strony miasta nadbiegały spanikowane Froggies. Nie wyglądały na ludzkie dzieci. Za dużo było w ruchu gromadki sztucznej posuwistości szachowych figur. Sunęły jak martwe rzeźby na grubo nasmarowanym marmurze. Tylko ich ogłuszający wrzask brzmiał swojsko i przynosił na myśl podpalane szybko przedszkole.
Przyśpieszyli. Krzaki pełne były młodych Hydroli. Do złudzenia przypominały wielkie żaby i, w przeciwieństwie do starych, w ich spojrzeniu wiele było z automatyzmu zwierzęcia. Trzeszczącą taczkę nagradzały warczeniem.
– Pośpiesz się.
– Robię, co mogę. Trudno mi chodzić. Od tygodnia nie mam wielkiego palca u prawej stopy.
– No chyba sobie żartujesz? – Froyl był zaskoczony i zdezorientowany.
– Ktoś odgryzł go na polu.
– Na naszym polu? To gdzie my teraz będziemy stać?
Objął ich cień lasu. Przez drzewa przewijała się mgła. Miała w sobie coś nierealnego i sztucznego. Froyl pamiętał ją jeszcze z okresu inwazji. Bezpośrednio poprzedzała nalot splecionych ciał. Mówiono, że jest gazowym serwerem i każdego roku rośnie pod wpływem Głosu Nieba – dziwnych komunikatów mających więcej wspólnego z promieniowaniem reliktowym niż zwykłą informacją.
Mgła, nadchodząc, zamieniała jasny dzień w mrok nocy. Wzrok doprowadzała do granic bolesnej ślepoty. Wielu uznawało tę mgłę za rodzaj zwierzęcia. Tolerowała osoby wolno wędrujące. Te biegnące doprowadzała do utraty przytomności, a nawet i śmierci. Od lat tkwiła w tym samym miejscu, w lesie, niezmącona i wyczekująca.
Mimo to obecność drzew uspokajała. Spękane pnie pięły się wysoko w niebo. Z bezlistnych szczytów gałęzi zwisały ciała ludzi. Głęboko wrastali w korę. Niektórzy do łokci nierozpoznawalnie zespalali się z konarami roślin. Inni tłumnie oblepiali pień jak ćmy. Wielu zamieniło się w nieodróżnialne od drzewa bulwy, pokryte tylko jaśniejszą korą.
Wszyscy logowali się w sieci wspólnie z drzewem, jako jeden symbiotyczny organizm. Ten gatunek człowieka nigdy nie opuszczał Spieku. Niekończące się blogi wymagające personalnej obecności, aktywności mailowe, natręctwa niezliczonych forów, akustomizacje nowych windows, bloki dodatkowe, rozwinięcia programowe, no i ciągle modne skórki, zapalające się warstwami tatuaży na skórze pleców i brzucha. Nocą przypominali kolorowe lampiony.
Byli nałogowcami. Nogi i głowy Uchlei drżały w ekstazie nowych bytów. Organy wewnętrzne już bez wrodzonych funkcji życiowych podejmowały bezsensowne sieciowe gry nowotworowe. Na innym poziomie system immunologiczny brał udział w grach wirusowych, a komórki upajały się swoją bezsystemową wolnością.
Gdy nadchodził wiatr, drzewa stękały pod ciężarem zawisłych ludzi, podobnych do rzędów zbyt wykrochmalonych chorągwi.
Las skończył się nagle. Przeszedł w gęste chaszcze. Było tu więcej tłustego śniegu. Bielał szerokimi, nie topniejącymi łatami, kiedy minęli ostatnie kępy krzewów.
Na łąkach, pośród kałuż, aż po daleki horyzont stali ludzie. Na ich twarzach nie malowało się żadne uczucie. Były puste, wysrebrzone jak metal, który wypełniał ich wnętrzności i przeświecał przez skórę. Mężczyźni stali z rozciągniętymi ramionami, kobiety miały ręce opuszczone i mocno przylegające do ciał. Na wszystkich nogach iskrzyły się przeszyte na miarę rajtuzy Hydroli. Ciała żenowały odpychającą, starczą nagością. W wolnych miejscach bulgotał sieciowy płyn. Spod ziemi zasysały go ludzkie stopy, ręce i głowy. To zależy kto, gdzie i na czym stał. Jednak wysysany w nadmiarze, często przeładowywał ludzkie ciało. Wtedy buchało jakąś dziwną odmianą pary wodnej z uszu i nosa. Stojący na placach Spieku ludzie wyglądali wtenczas na komicznie zażenowanych. Ten krótki brak balansu przypominał nagłe sranie. Nawet smród był podobny.
Dred przezwyciężył strach. Podszedł do najbliżej stojącej postaci. Dotknął jej podbrzusza. Potem ostrożnie zdrapał trochę skóry i polizał swój palec.
– Smakują jak Froggies – wyszeptał nabożnym tonem.
5.
Odnalezienie Ropen w tym tłumie graniczyło z cudem. Nie mieli za wiele czasu. Froggies na pewno już wpadły w histerię. Przenigdy nie pozwalały ludziom nawet na jeden samodzielny spacer. Co sobie pomyślą Hydrole na widok takiej parady i to z trzeszczącą na kilometr taczką?
Dred i Froyl zredukowali grono podejrzanych do kilku kobiet stojących blisko siebie. Froyl dokładnie pamiętał charakterystycznie złamane drzewo w pobliżu i raczej mgliście dwie sąsiadki Ropen. Nie wiadomo, dlaczego na polach Broomville płeć piękna pokrywała się woalką dziwnej pajęczyny grubej na dwa palce w okolicach czoła. Biegła do szyi i zaciskała się na niej jak ściągnięty balon. Głowa pulsowała dziwnym oddechem, nadymając się i kurcząc na przemian. Mężczyźni zwykle pozostawali nieruchomi. Niektórym z twarzy odpadały wargi i parszywie wyglądający rząd żółtych zębów straszył nawet Froggies. Trzy kobiety stały splecione ramionami. Rozerwanie uścisku było trudne i ryzykowne. Po chwili udało się długim drągiem odłamać czyjąś oporną rękę.
– Ropen, kochanie? To ty? – Froyl niemal łkał przy tym pytaniu. Chciał ją natychmiast stąd zabrać. To pole było przeżarte podziemnym Spiekiem obcych. Inwazja w sieci przebiegała coraz gwałtowniej. Hydrole przejmowali portal za portalem, adres za adresem. Wyszukiwarki posiadały fałszywe dane historyczne, naukowe i anatomiczne.
Historia sztuki i literatury? Nie istniała. Eksploracja przestrzeni kosmicznej? Lądowania na Marsie, Księżycu i Merkurym? Wypadły z aktywnych haseł. Kosmos, w szerokim znaczeniu tego słowa, zredukowano do lakonicznego hasła o raczej symbolicznym znaczeniu.
Zerwali pierwszą warstwę z twarzy Ropen. Przy ciągnięciu strzępy skóry wydawały dźwięk podobny do szelestu celofanu. Twarz nadal pozostawała nierozpoznawalna. Od światła dzieliła ją masywna powłoka barwnych pajęczyn. Właściwie to była maska. Wyglądała jak narzucony na twarz cieniutki i łamliwy kożuch z mleka.
– Skąd wiesz, że to ona? – zapytał zniecierpliwiony Dred.
– Przypuszczam. Na portalu stała najbliżej lasu. Ropen, błagam cię, daj znak. Porusz tą cholerną ręką!
Z nogami był niemały problem. Obie wrastały gdzieś głęboko pomiędzy plastry bazaltowej skały. Nie dały się ruszyć. Szybko przywlekli z lasu kawał grubego konara. Podważyli i wyłamali jedną z nóg, aż wystrzeliła drzazgami białej grzybni. Pozostałe rozruszali w mokrej ziemi. Dziwny był ten płyn niewiadomego pochodzenia, wylewający się pulsującymi erupcjami z podziemi. Zabarwiał grunt na czerwono, ale na pewno nie była to krew, raczej gęsty sok z resztkami zmiażdżonych owoców. Nawet pachniał inaczej niż ciecz Spieku. Parzył przy dotknięciu.
Nogi okazały się pozbawione stóp. Do złudzenia przypominały nogi manekina, takie kończące się grubym drutem. W ciągu tych lat zagubienia wynaturzone i ostygłe ostrze niemal całkowicie zardzewiało.
Przełożyli ciało na taczkę. Dobrze, że było tak uparcie nieruchome. Rzeźba nie byłaby bardziej sztywna. Dred krawędzią noża ostrożnie podważył woalkę na twarzy. Widać było, że ma w tym niemałą wprawę. Krawędź z sykiem popuściła. Rozsunęli luźną warstwę skóry. Strzeliła jak naciągnięta guma do zatykania słoików. Za którymś z kolejnych razów oderwał się brzeg, ukazując następne kilka wolnych warstw. Pośpiesznie zdarli jedną po drugiej, jakby to były liście świeżej kapusty, a nie ludzka, stara głowa. Froyl kilkakrotnie zwymiotował. Wreszcie przemógł się, zbliżył, przypatrzył uważnie. To, co pozostało z czaszki było grubości marchewki.
– To ty, Ropen? Odpowiadaj, dziewczyno! – Spróbował to monstrum pocałować na próbę.
– Daj spokój! – Dred ciągle wykazywał przytomność umysłu. W tej twarzy trudno było rozpoznać linię ust czy kolor oczu. Wątpił, czy ta osoba byłaby zdolna przemówić. Nagle wydała z siebie przeraźliwy pisk gwizdka i złamała się u nasady szyi. Była zbyt spróchniała, aby pozostać długo żywa w Realu.
Froyla ogarnęły drgawki.
– Zabiłeś ją! – krzyknął.
– Przecież to i tak nie twoja Ropen! Dlaczego się tak wściekasz? Sam weź nóż i próbuj!
Dred spoglądał z niepokojem na las. Tam, gdzie zaczynała się wyschnięta trawa łąki, leżały na wznak dwa Hydrole. Kilka innych jaszczurczym ruchem wczołgało się w okoliczne nory wypełnione galaretowatą cieczą. Zapewne robiły podkop pod miejscem, gdzie stali.
– Pospiesz się. Następna musi być ta właściwa.
Odrzucili zwłoki. Upadły jak kłoda doszczętnie spróchniałego drewna. Druga kobieta była inna. Ciało zdawało się bardziej soczyste, a reakcja organizmu na operacje nożem pełna boleści i przerażenia. Ostatnia błona zeszła wraz z krwistą masą i wreszcie ukazała się twarz. Głowa była wielkości i kształtu wałka do rolowania ciasta. Froyl natychmiast ją pocałował, chociaż sam akt był szkaradny i wynaturzony. I jeszcze ten zapach topionego wosku.
– Zabierajmy się stąd. Hydrole zabijają szwendających się po Realu ludzi.
Taczka ugięła się pod ciężarem Ropen. Kobieta coś mówiła, ale nie zwracali na to gderanie uwagi.
– A Froggies? Zaatakują?
– Froyl! To ty nie wiesz, że Froggies rodzą się w ziemi jak grzyby? To wynik naszych seksualnych uniesień w wirtualnym świecie. Nie ma więcej ciąży! Jest Spiek, grzybnia i Froggies, durniu!
– Jak to? Zmaterializowały się w Realu? To nie są dzieci z próbówki?
– Skoro rodzice żyją w świecie splecionych rzeczywistości, czym mogą być? Zmaterializowanym wyrzutem sumienia?
– To dlaczego nam pomagają?
– To proste. Chcą naszego powrotu do sieci i spłodzenia jeszcze liczniejszego rodzeństwa.
– Jakiego rodzeństwa?
– Do diabła, Froyl! Jak długo ty możesz pozostawać taki naiwny? Twoje maluchy opiekują się tobą, bo je zmajstrowałeś w sieci. Ciecz spieku poniosła twój wytrysk Bóg wie gdzie, zamieszała to z Bóg wie czym i urodziły się te małe skurwysyny wprost z ziemi. Nie widziałeś nigdy rodzącego się Froggie?
– Nie.
– Wychodzi taka biała odnoga, grubieje, rozdwaja się. Pęcznieje u szczytu jak kapelusz grzyba i zamiast się spłaszczyć i rozszerzyć nadyma się w ryku malucha jak balon. Oczy pojawiają się zwykle po roku i chodzą po całej głowie w poszukiwaniu właściwego miejsca. Rozumiesz wreszcie? Opiekują się tobą, bo to są twoje dzieci. Ale nie pozwolą ci się oddalić nawet na krok, żebyś przypadkiem nie zdradził mamuśki Sieci z kimś w Realu.
– Z kim?
– Z kobietą! To kobiety rodzą ludzkie dzieci, durniu.
Pognali w stronę miasta.
6.
W lesie Hydrol, wściekle sycząc, zagrodził im drogę. Merdał krótkim ogonem z szybkością samochodowej wycieraczki. Nie było w tym nic z entuzjazmu, z okazywanej radości, z impulsywności uczuć. Jakaś próżna wiara w hipnozę ruchu. W ten sposób atakował wszystkich na swej odległej o parseki planecie. Rozdziawił paszczę pełną zasysaczy. Struga wciąganego powietrza niemal powaliła ich na ziemię. Zawirowały suche liście, kawałki patyków i przypadkowe śmieci, ale powietrzny prąd koncentrował się tylko na Ropen. Ciało kobiety z jękiem uniosło się z misy taczki. Froyl krzyknął. Z rozpaczą pochwycił jej nogi, zaparł się stopami w błotnistej ziemi i pociągnął w przeciwnym kierunku.
– Zostaw mnie… – Szept kobiety był przejmujący i nie wiadomo, do kogo adresowany.
Zadudnił wymiatacz. Wystrzelił dziurę w oślizłej głowie obcego. Potwór zdążył przewrócić się na grzbiet. Zanim zdechł, zaklaskał kilkakrotnie. I jeszcze raz. I znów klasnął. Po raz ostatni zetknął dłonie. Wolno, wolniej… Zastygł martwy. Dźwięk sparaliżował Dreda. Upadł na kolana, z sinych ust popłynęła mu żółta ślina.
– Wstawaj! – krzyczał Froyl, ledwo utrzymając wysychające ciało Ropen. Pogładził jej skórę, chociaż miał wrażenie, że dotyka już tylko złuszczonej kory drzewa. – Froggies atakują!
Spośród drzew wysunęły się małe postacie. Posuwając się na czworakach wyglądały jak krępe, krótkie psy.
– Froyl! Froyl! Froyl! – przeszczekiwały się nawzajem.
– Dred! – szczeknął mały piegus w pobliżu.
– Wara, gówniarze. Wypieprzać mi stąd! – warknął Froyl.
– Do domu! Do domu! Szybko do domu – nakłaniały z jakimś zwierzęcym sykiem.
– Nie byliście dzisiaj w polu – adresowały nienawistne wyrzuty.
– Spiek ma dziś wyższe parametry przesyłu – zachęcały.
– Mamy kody wejściówek do portali obcych – przegadywały się nawzajem, pomimo że dziąsła już im krwawiły na niebiesko od intensywności kłamstwa.
– Jazda mi stąd! – Machnął kawałkiem spróchniałej gałęzi, którą złapał w pośpiechu dla obrony. Uderzenia po głowach tylko je rozsierdziły. Odtąd unikały ciosów w krótkich, urywanych odskokach. W tych momentach zimno strzelające iskry łączyły je z ziemią.
– Froyl! Boli, boli, boli? – Z tym głupim pytaniem na ustach stłoczyły się wszystkie razem i runęły jednocześnie do wściekłego ataku. Skoncentrowały się na nogach Dreda. Każdy gryzł i uciekał z kawałkiem wyrwanego mięsa.
– To za Hektora!
– Za Hektora! – darły się coraz głośniej.
Dred dostał drgawek. Wymiatacz wypadł mu z rąk. Froyl natychmiast podniósł broń. Zauważył, że już potrafi utrzymać ciało Ropen siłą jednej ręki. Ona wysychała jak kwiat bez wody! Zawył zrozpaczony. Strzelił serią. Odpychające, pyzate buzie z kawałkami nogi Dreda w zębach rozrywał wściekły ogień wymiatacza. Te nietrafione rozbiegły się z płaczem.
– Tatuś, kurwa… – krzyczały głosem pełnym wyrzutów. – Nie trafiaj!
– Tatuś! – Wrzaskliwy płacz był nie do wytrzymania.
Jeden schował się za plecami Dreda, ciągnąc i wyrywając mu garściami włosy. Dwa inne nagle zawróciły i wbiły się zębami w tyłek Froyla.
– Do domu! Do domu, skurwysynie – warczały kącikami ust.
Próbował je z siebie strząsnąć. Potem wrzeszcząc i strzelając na oślep, podpalił sobie spodnie. Po sekundzie znieruchomiały. Martwe, lepiły się do portek. Musiał je siłą odrywać. Puszczały razem ze strzępami materiału.
Ostatni Froggie ukrywał się za plecami Dreda. Mruczał tam do siebie, jakby sam był na poły wygłuszoną krótkofalówką. Froyl delikatnie położył ciało Ropen na ziemi. Palce jej dłoni wbiły się głęboko w piach. Jakoś instynktownie szukała rękami łączy Spieku.
– No chodź tutaj… – Froyl zdobył się na odrobinę słodyczy dla malucha. Za wszelką cenę próbował złapać go za szczeciniaste włosy. Udało się, bo wyjrzał na chwilę i to go zgubiło. Froyl pociągnął z całej siły.
– Tatusia ci się zachciało? Do domu ci się zachciało? A gdzie jest ten twój skurwiały dom?
Mały, wrzeszcząc, zawisł w powietrzu. Nie oderwał się od ziemi. Nie, nie. Jakimś jęzorem biegnącym od stóp w kolorze miedzi nadal pozostawał zespolony. Głowa jednak zatrzymała się dokładnie naprzeciw lufy wymiatacza. Jego pulchne rączki prężyły się, tężały, uzyskując twardość stali. Szykował je do ataku. Za moment miotał nimi niczym ostrym nożem rzeźnika, ale tylko przez chwilę. Strzał roztopił szyję i wreszcie równy płomień oderwał głowę od ciała. Froyl ze zdziwieniem patrzył, jak oderwana kurczy się w jego ręku i zamienia w pomięty twór podobny do kartofla.
– Wiesz, ja często myślę, że ten świat jest dobrze pojebany – powiedział obserwujący scenę Dred.
Froggies wygryzły mu nogi, ale wychodzące z okolic miednicy żyły już zachowywały się jak korzenie błyskawicznie rosnącej rośliny. Instynktownie wgrzebywały się w ziemię albo wbijały jak gwoździe w pień najbliższego drzewa. Co który miał bliżej. Gorączkowo poszukiwały łączy internetu.
– I kto tu jest uzależniony? – Uśmiechnięty Froyl, mówiąc, rozglądał się badawczo. – Zobacz, twoje ciało. Zupełnie pozbawione kontroli. Typowy automatyzm uzależnienia.
Las wydawał się pusty. Froyl pochwycił najbliższego martwego Froggie. Leżał bezwładnie pośród liści, ale ciągnięty nie dał oderwać się od ziemi.
– Nie można odsunąć dzieciaka od podłoża. Kiedyś próbowałem – wyjaśniał, nie wiadomo czemu szeptem, Dred. – Jest cholernie mocno namagnesowany. On pracuje na potwornych energiach w Spieku. Jest zalogowany, pomimo że jak najbardziej, i to kurewsko, realny.
Z lasu dobiegł jazgot nadciągających Hydroli. Nie mieli chwili do stracenia.
– Zapakuj nas na taczkę i ruszaj na pola Hoarnaxu!
Dred wrzasnął z bólu, gdy zbielałe żyły trzasnęły gwałtownie pociągnięte. Z Ropen był nie lada problem. Wybuchła płaczem. Jedna z jej rąk odłamała się zbyt głęboko wsunięta w ziemię. Nie wypłynęła nawet kropelka krwi. Tylko grunt chlupnął obrzydliwą ropą. Kobieta jęczała, kiedy przemykali po kamienistej drodze pośród lasu rzadkich brzóz.
Na pole sławnego Spieku Hoarnax dotarli przed południem. Dred był piekielnie ciężki. Froyl z trudem przeniósł go na pole i umieścił w rzędzie tuż za stojącym starcem. Resztki krwi przyjaciela zabarwiły mu spodnie na zielono. Grunt był gorący, parzył stopy.
– Wiem, to moja wina… Dred, przepraszam cię. – Froyl łkał. Rozpinał koszulę przyjaciela, niechcąco odrywając guziki. Zbierane pośpiesznie, na powrót wypadały mu z rąk.
– Po co mnie rozbierasz? Co chcesz zrobić? – zapytał Dred w kompletnym osłupieniu.
Ręce Froyla wyzwalały jakiś dziwny prąd, który rozsadzał mu czaszkę. Stąd tryskające z nosa iskry. Nawet zapalił palcem brudną podkoszulkę. Spłonęła szybciej niż gazeta.
– To nic… To z nerwów. Co chcesz teraz zrobić z tą połówką siebie?
– Zalogować się na tym polu – odparł spokojnie Dred. Zapadł się w błocie już niemal po zniekształcony wielkimi bliznami pępek. – Przecież to obojętne jak wyglądam w Realu. W Spieku liczy się tylko osobowość. Terabajty indywidualnego zapisu.
– Tak, tak. Zawsze mówiłeś mi, że w początkowej fazie jest indywidualizm i personalizacja, a później zamazana percepcja ogółu i zatracenie w woli tłumu.
– Komercjalizacja i śmierć indywidualnego odbioru – powiedział, rozglądając się i znacząco kiwając głową na innych. – Zobacz, w Hoarnaxie stoi ponad dziesięć tysięcy ludzi. Są już jak posągi. Nawet obudzeni, nigdy nie byliby zdolni do zwykłego oddychania. Ty sam masz problem z trawieniem. Bez kąpieli w specjalnym roztworze nie przeżyłbyś tygodnia…
Dred dostał ciężkiej zadyszki. Przez chwilę nie potrafił wykrztusić słowa. Z oczu pociekły mu kolorowe łzy. W powietrzu unosił się zaduch stłoczonych ciał i charakterystyczny, ostry zapach Spieku. Nieoczekiwanie pociemniało. Zerwał się wiatr od lasu.
– Uciekaj. Mgła nadchodzi… – ostrzegał Dred.
Froyl dalej stał nieruchomo. Jego chuda sylwetka z wykręconą, miniaturową rzeźbą kobiety pod pachą ostro kontrastowała z zimnym, czerwonym słońcem w dalekim tle.
– Ta mgła serwera kondensuje się jak obcy Bóg.
– Nie wierzę w żadnego Boga – parsknął ze złością Froyl.
– W co, do cholery, znowu nie wierzysz?
– Ja żyję jak normalny człowiek, rozumiesz?! Przecież nie potrzebuję tego pierdolonego odbytu codziennie?!
Dred zaniemówił. Percepcja Froyla zdawała się daleko odbiegać od rzeczywistości. Jego myśli zawsze były gdzie indziej. Jemu samemu przed oczyma przeleciały pasma zakłóceń.
– Nie, nie tylko czasami – spokojniej zaczął Dred. – Potem gówno w człowieku narasta, wypełnia cię i najzwyczajniej w świecie cię udusi.
– Rozumiem. OK. To dlatego my żywi jesteśmy tak wilgotni? Od gówna?
– Spierdalaj!
– Niieeee zostawię cię.
– Wiedzą o nas, Froyl, wszystko – spróbował Dred z innej strony. Jego twarz stała się zimna jak maska. – Boją się, że wyrwiemy im więcej lasek, rozłożymy nogi i je zapłodnimy. – Uśmiechnął się blado. – Przegraliśmy już wcześniej. Nasza ucieczka od rzeczywistości jest starsza niż rasa. Internet dla człowieka stał się pułapką. Udokumentował prawdy o gatunku, objawił naszą małostkowość i zwyrodnienia percepcji. Obcy czują się usprawiedliwieni w obliczu zniszczenia i degeneracji, jaką zastali na Ziemi. Pragną naszej eksterminacji tak mocno jak podświadomie my sami i cała ta umęczona planeta.
– Nie wierzę.
– Uciekaj, debilu! Zrób coś w ludzkim, wyniosłym stylu. Oszczędzisz przynajmniej mit… – Złapał jego rękę. – Mit miłości – wyjąkał. Po minie przyjaciela uznał, że dotarło do niego. Westchnął ciężko. Płyn zabulgotał mu pod brzuchem. Obaj wiedzieli, co to oznacza. Hydrole.
Froyl nie czekał już dłużej. Pochwycił mocniej Ropen i zerwał się do ucieczki. Kobieta w międzyczasie skurczyła się do wielkości dużej lalki. Zesztywniała. Biegł z nią jak oszalały. Dalej, w głąb ludzkich rzędów. Byle zdążyć. Byle zniknąć. Wkrótce zgubił się w tym milczącym i zimnym tłumie.
7.
Froyl przystanął zadyszany pomiędzy niekończącymi się szeregami ludzi. Przed nim ciemniała nora. Była dość przestronna, żeby się w niej zmieścić wraz z malejącą Ropen. Wszedł ostrożnie. Nogi po kolana zanurzyły się w galaretowatej cieczy. Powierzchnię wypełniały pływające wszędzie podłużne jaja. Kołysały się jak puste termosy. W niektórych pękała skorupa. To stamtąd nadchodził radosny gulgot młodych. Pod wodą coś kotłowało się z bulgoczącym chichotem. Froggies.
Dopiero teraz Froyl pojął straszliwe objawienie prawdy. Świat ludzi odchodził. Przejmowały go wytwory wirtualnej wyobraźni tych dwóch obcych dotąd sobie światów. Dlatego tak tolerowały się nawzajem i wspomagały. To one wezwały tu obcych. To one zapraszały do świata wymarłej, zniszczonej przez człowieka Ziemi. Wzywały innych, podobnie zrodzonych – z poczwarnych, zniszczonych kwantowym internetem światów. Nie jakiś tam bunt robotów, których żelazne, agresywne korpusy da się zwyczajnie roztopić jak czekoladę. O wiele gorszy. Odrzut przez rzeczywistość niechcianego, nienaprawialnego i z gruntu bezwartościowego, pseudointeligientnego pasożyta.
Poczuł gorący strumień powietrza bijący z głębi nory. Usłyszał szamotaninę i stłumione ryki. Tuż przy wejściu dostrzegł porzucone majtki Hydrola. Były charakterystycznie obsrane, jak wszystko, co nosiły na sobie te obrzydliwe istoty. Pokonał odrazę. Podniósł je i przyjrzał się im pod światło. To była misterna robota. Najnowszy model, dopasowany do malutkiej pupci Froggies. Babka Volta oddałaby cały swój sklep za strzęp takiego materiału.
Hałas przybliżył się. Froyl, nie tracąc czasu, spróbował to coś wciągnąć na tyłek. Wilgotne, opornie się rozszerzały. Weszły do kolan. Uda były stanowczo za grube. To jednak wystarczyło. Uchwycił szepczącą Ropen. Wznieśli się w powietrze, ciągnąc i rwąc za sobą spływającą, grząską ziemię.
W tym momencie na zewnątrz wypadły dwa jaszczury. Kilku ociekających żelem Froggies dalej kontynuowało obrzydliwe nurkowanie pod aprobującym okiem bestii. Niektóre pozostawały pod wodą szczególnie zespolone. Jakby tworzyły jedność z obcą formą internetowego życia. Jakby odnalazły kopulujące ze sobą części!
Froyl jęknął. Widzał orgazm! Obserwował oleiste cielska rodziców malejące w jaskrawych promieniach słońca. Czuł jeszcze prąd hydrolskich zasysaczy, kiedy wzlecieli pomiędzy chmury. Dopiero teraz dotarł do niego sens słów, sens szeptu trzymanej kobiety.
– Nie uciekaj… Nie uciekaj… Zostań ze mną.
Wytarł językiem łzy z jej dziwnej twarzy. Przytulił mocniej. Przejęło ich zimno kosmicznej nocy. Twardnieli w bryle obejmującego ich lodu.
– A kto powiedział, że to jest lot do innego świata?
– Tak, tak… Zabij nas, zabij proszę… Czas już przeminąć.
A tu większy fragment i link do E-Booka
http://www.eclicto.pl//reader.php?pid=26955