Lubimy czytać – Literatura jako przygoda – Michał Cetnarowski

 

Literatura jako przygoda

Literatura jako przygoda

Kto z armią wyrzutków stał pod murami niezdobytej twierdzy? Uwiódł księcia, odzyskał tron, ocalił królestwo? Odwiedzał z karawanami odległe karawanseraje, w dzikim pościgu po skalnej grani uciekał przez siepaczami złego władcy, zagrał o życie w plującym dymem Orient Ekspressie – i wygrał? Zakładam, że wszyscy, którzy to czytacie.

Wojny, pojedynki, spiski, romanse. Być może nie tylko to, ale – także to przyciągało do pierwszych książek, opowiadań, „dorosłych powieści”. Lektura „Trzech muszkieterów” Dumasa, „Trylogii” Sienkiewicza, „Wyspy skarbów” Stevensona – pozwalała przeżyć życie muszkietera, szlachcica na kresach, pirata z tajemniczą mapą, od zmierzchu do świtu, bez wychodzenia spod koca i gaszenia latarki, w pełnym radosnego napięcia oczekiwaniu, czy jednak przeżyjemy do ostatniej strony i czy wcześniej nie nakryją nas rodzice. Podobnie było z „Conanami” Howarda, „Władcą pierścieni” Tolkiena, „Opowieściami o pilocie Pirxie” Lema.

Literatura przygodowa i fantastyka to dla wielu literacka kraina lat dziecięcych, kiedy fabuły były jeszcze młode, intrygi nieprzeniknione, schematy niezbadane. Podróżowaliśmy z bohaterami, martwiliśmy się o nich, kibicowaliśmy im nieprzytomnie, aż po łzy, kiedy Portos ratował współtowarzyszy, odchodził kapitan Nemo, Wołodyjowskiemu grali larum. To właśnie wtedy narkotyk fikcji miał największą moc, nieustannie napędzał, by w bibliotekach, od rodziców czy koleżeństwa z klasy pożyczać kolejne oszałamiające działki. Zresztą, u wielu jego siła przez lata nie osłabła. Wystarczy na chybił-trafił wziąć biografię jakiegokolwiek fantasty – i w siedmiu przypadkach na dziesięć okaże się, że wśród lektur pierwszych, formacyjnych, był tam właśnie Tolkien z Lemem, Dick z Howardem, Sienkiewicz ze Scottem, a wśród młodszych autorów – Sapkowski albo Rowling. Zawirusowani w młodości, ponieśli potem bakcyla literackiej przygody dalej. Podobnie z czytelnikami: kto do dziś zachował tę umiejętność lektury gorliwej, po dziecięcemu „naiwnej”, to znaczy szczerze zaangażowanej w to, co przeczytane, ten jest gatunkowym czytelnikiem doskonałym, czerpie najwięcej z obcowania z fikcją. Przeżywa ją naprawdę.

Posmak takich przygód z książkami niesie dziś m.in. steampunk. Jeśli ktoś jeszcze nie kojarzy konwencji, wystarczy garść haseł: fantastyczny XIX wiek, gogle, magiczne sterowce, quasikomputery i roboty napędzany siłą pary, czyli Gibson zmieszany z Vernem. Obecnie zresztą to w duże mierze estetyka: konwentowe cosplaye, larpy, cała moda spod znaku zegarka z dewizką i mechanicznie zmieniającego ogniskową monokla, przejawiająca się w anime, grach komputerowych czy komiksach. Oraz grach RPG, czego najlepszym przykładem swojski „Wolsung” – popularny nie tylko w naszym kraju system fabularny, rozgrywający się w okresie magicznie podrasowanej rewolucji przemysłowej. Zamiast Polski na mapie świata figuruje tu Slawia, zamiast Niemiec – Wotania, w miejscu Afryki rozciąga się mityczna Lemuria, a w miejscu Ameryki Północnej widnieje Winlandia. Bohaterów też jakby już znamy: to cały fantastyczny bestiariusz, od krasnoludów, przez trolle, po elfy, hobbitów i zombie. Misz-masz? Tak, ale przemyślany. Nie o nowatorstwo tu zresztą chodzi – tylko właśnie tego ducha, który napędzał historie Ridera Haggarda czy Karola Maya. Że rzecz sprawdza się także w literaturze – w wadze lekkiej, łatwej i przyjemnej – można się przekonać, sięgając po niedawno wydaną antologię Wolsung. Tom 1.

Za eksplorację realiów fikcyjnego świata wzięła się w zbiorze garść debiutantów – oraz dobrze znani czytelnikom fantastyki twórcy, tacy jak Krzysiek Piskorski, Paweł Majka czy Maciek Guzek. Choć autorzy mniej znani też nie mają się czego wstydzić; na mnie chyba największe wrażenie zrobił kameralny horror Igora Myszkiewicza „Królowa Atlantydy”, w której pojawia się wolsungowy odpowiednik doktora Mengele, parna dżungla i okrutne eksperymenty z miejscową magią. We wszystkich tych tekstach wycieczki do pradawnych świątyń sąsiadują z podniebnymi rajdami zeppelinami, co krok można spotkać tajne bractwa lub holmsopodobnych detektywów, a awantura goni awanturę.

Podobnie bawi się Jan Maszczyszyn w również steampunkujących Światach Solarnych. Czego tutaj nie ma? Parowa ekspansja w Układ Słoneczny? Batalie kosmiczne w sterowcach przystosowanych do żeglowania po falach eteru? Aborygeńska magia? Odwołania do klasyki literatury, z Herbertem Wellsem na czele? Autor – w latach 80. laureat pierwszego konkursu literackiego zorganizowanego przez „Fantastykę”, od lat mieszkający Australii – dodaje do tego dużo więcej, a jego powieść pokazuje, ile rozmachu można wycisnąć z konwencji, jeśli tylko podejdzie się do nie z fantazją i pisarską odwagą.

Podobne teksty charakteryzuje nieskrępowany duch przygody, koncertowa energia wydaje się tu ważniejsza niż oryginalność odegranego pasażu, a nad analizą, istotnością podejmowanego tematu czy formalnym nowatorstwem – często dominuje zabawa. Owszem, czasem można odnieść wrażenie, że „już to gdzieś czytaliśmy”, ale i tak pojedynki na rozpędzonych pociągach, romanse w czasie podróży do dzikich krain, marynistyczne batalie na okołoplanetarnych orbitach pozwalają znów przedostać się do innego, ukrytego pomiędzy okładkami świata. Literatura to przygoda, na którą nigdy nie jesteśmy za starzy.

 

 

http://lubimyczytac.pl/aktualnosci/publicystyka/5612/literatura-jako-przygoda