Wuu Manygarra- Świat Czerwieni

Napisałem to opowiadanie podczas refleksji, jakiej doznawałem obserwując głęboki związek człowieka czarnego z ziemią, z której powstał. Tradycja mitologiczna Aborygenów wspomina o procesie kontynuacji wymiany łączników materialnych ciała, o ukształtowanych duchach przodków odnajdujących spokój w jądrze wszelkiej skały. Jakoś natchnęło mnie do pomysłu napisania utworu, w którym ludzie – biali nie potrafią dać sobie radę z podobnym ludem- plemieniem znacznie wyżej postawionym w rozwoju wiedzy naukowej niż jego odpowiednik w Australii, a zamieszkujący w sposób tubylczy i jakby nie było pierwotny i prymitywny jaskinie Marsa. Jaskinie są rzecz jasno wznoszone sztucznie. Toż to w końcu cywilizacja Obcych… Zapraszam do tekstu: I puenty…

Jan

Wuu Manygarra

 „I oto człowiek Nowy, Uciekający z Planety

 stapia się z Innymi w formie nigdy przedtem

 niepoznanej. I staje się nierozerwalnie czułą,

 świetną formą materii, która od zarania była

 nie tylko jego marzeniem, ale i dotąd

 nieodkrytym przeznaczeniem”.

– Czy mówisz o tej niewielkiej plamce zaledwie majaczącej ponad horyzontem? – zapytał Smarkacz, drapiąc się po uchu.

– Tak, o Ngurambang[1] mówię – potwierdził Dada i łagodnym spojrzeniem powiódł po twarzy syna.

Stali na niewielkim wzniesieniu przykrytym czerwoną trawą, z narzuconym niby kobierzec szronem, pełnym niesamowitych, głośnych szmerów i cicho spadających kropel. Ich głowy zdawały się być ostro zadarte, oczy wpatrzone, a blask źrenic ściśle określony. Bose stopy mierzyły się chłodem ziemi. Muskularne ciała pokrywały fosforyzujące znaki. Przedstawiały zarówno stwory mityczne, jak i te pochodzące z atlasów australijskiej megafauny. Obie postacie, męska i chłopięca ginęły przytłoczone ogromem nieskończonego, marsjańskiego nieba.

– Musisz wiedzieć, że Ziemia jest dla Marsa planetą wewnętrzną. Jest widoczna wyłącznie bezpośrednio po zachodzie lub tuż przed wschodem słońca – kontynuował stary ojciec. – To stamtąd przybyliśmy w wielkich kosmicznych wargang[2]. Wyszliśmy z kraju suchszego niż otaczające nas na Wuu Manygarra[3] piach i skały. Wypędzono nas z lądu samotnego, pełnego legend i nieodkrytych misteriów. Ale uczyniono to celowo. Aby wynieść i odrzucić tę przeklętą przez ludzi Białych mistykę pomiędzy gwiazdy i planety, aby tam wraz z nami ją zgubić i zawieruszyć i zniweczyć. Pozwolić, aby zapomniał o nas czas i pogrzebały lata zapomnienia.

– Kto nam kazał miejsce to opuścić?

Dada ściągnął brwi.

– Biali, no mówię przecież. Za wszystkim złym stoją biali, mój chłopcze.

Nikt z nowo przybyłych nie mógł zaprzeczyć, że Mars podziemny był znacznie bardziej kolorowy niż ten znany z fotografii powierzchniowej. Nowo przybyli od razu to wyczuli. Jednak czekała ich przykra niespodzianka. Ląd podzielono na sektory. Najsuchsze i najmniej interesujące jego połacie przypadły Czarnym. Te najniebezpieczniejsze jeszcze podczas przelotów przepisano aktem notarialnym na ich dzieci. Oszukano ich.

Mimo to Czarni z wiarą i uporem zabrali się do kolonizacyjnego dzieła.

Spodziewali się artezyjskich źródeł.

Spodziewali się trawy i palącego słońca…

A napotkali ziemię suchszą od najsuchszej.

I zimniejszą od najzimniejszej.

Im głębiej w poszukiwaniu wody kopali, tym więcej odkrywali granitowych jęzorów skały przechodzących w długie, rozlane żyły wibrującego, tajemniczego, bo pozbawionego jakiejkolwiek cieczy żelu. Setki metrów poniżej tych splątanych arterii zlewały się całe jeziora pulsującej ciepłej galarety. Materiał ten wciskał się w każde załamanie ograniczającej go skały. Przeszywał nitkami pęknięcia, samoistnie eksplorował próżnie, i znów przesycał skałę niby gąbkę, by wreszcie przelać się do odwiecznie zapomnianych komór otchłannego, nieskończonego podziemia.

 Czy był to pozostawiony przez złowrogie marsjańskie rasy surowiec wtórny, rodzaj recyrkulacyjnego śmiecia? Nikt nie wiedział. Wszyscy nowo przybyli, czyli czarni Aborygeni odczuwali w jego pobliżu wprost zwierzęcą, uświęconą trwogę i unikali dotknięcia najmniejszej nawet wydobytej z czeluści kropli.

 Wtedy to po raz pierwszy ujrzeli pędzące po obszarach lądu kształty wyrazistego cienia.

 Wydawały się być zygzaki i plamy wyłącznie iluzją, produktem zmęczonego obniżoną grawitacją umysłu. A jednak zaczęli ginąć ludzie. Mdleć, potem umierać lub zapadać w sen bez początku i końca. Odnajdywano rozwleczone ciała. Odnajdywano porzuconych całymi tuzinami, porozwieszanych na drucianych płotach wysuszonych jak pranie ludzi.

 W większości były to trupy Białych.

 I ci zaczęli się bać tej ziemi, unikali bezkresnych stepów i pustyń. Zamykali się w miastach, domach, wreszcie pokojach.

 I wtedy rząd postanowił sprowadzić tu jeszcze więcej Czarnych.

 Niechby ułagodzili upiora tej ziemi.

 Niechby go odpędzili ku czeluściom planetarnego jądra!

 Zatem wyprowadzono nowo przybyłych najpierw z ziemi Tharsis, potem odepchnięto na Synai Planum, potem jeszcze dalej na południowy wschód, tak żeby wątłe sadyby mogli oprzeć o górskie krainy Margarytifer Terra. Rzucono na pożarcie wściekle gorącemu, fioletowemu od nadmiaru tlenu słońcu. Tam, gdzie licho najbardziej straszyło.

 Teren o rozmiarach tysięcy kilometrów kwadratowych otoczono drutem kolczastym, a swobodne przemieszczanie ludzi i zwierząt ograniczono zainstalowaniem w ziemi setek tysięcy gruntowych paralizatorów. Wszystko to niby dla ich dobra, dla zabezpieczenia praw i osobistych wolności.

 Pozostawiono własnemu losowi dwadzieścia tysięcy wynędzniałych kobiet, mężczyzn i dzieci. Porzucono na pastwę niewiadomego demona, niechby go ujarzmili, jak to robili od tysięcy lat na Ziemi.

 Jednak Wiradjuri nie narzekali, szybko się zaadoptowali. Nauczyli żyć, a nawet zbierać z marnej ziemi plony.

 Ich bose stopy zmierzyły się z nowo odkrytym bezmiarem stepu. Rozkoszowały się świeżą sypkością i ciepłem czerwonego piasku. Szerokie nosy wchłonęły rodzące się rześkie zapachy, usta zakosztowały dopiero co wyprodukowanych kropel deszczu. Oczy zmierzyły z tajemnym zjawiskiem bezźródłowych cieni, przemierzających wzgórza i pozbawione traw równiny w pogoni za szalejącymi w zmniejszonej grawitacji ogromnymi kangurami.

 Ludzi też, od samego początku zadziwiła lekkość ciała. Uzyskana z włożonego wysiłku mięśni energia biegu czterokrotnie przewyższała tę spotykaną na Ziemi. Przyjmowany pokarm był zdrowszy i pożywny. Starzy rywalizowali więc z młodymi. A dzieci poczęły się rodzić krzepkie i inteligentne jak nigdy przedtem. Lecz nic nie było w tym dziwnego. Nie osiągnęliby przecież niczego, gdyby nie nowy piastun Wuu Manygarra.

Czarni od zawsze oddawali się mistycyzmowi. Oto nieoczekiwanie odkryli w ziemi obecność bytów gorszych niż wszystkie znane im z legend upiory. Z najdalszego jądra czerwonej planety nadchodziło bowiem przedziwnie porcjowane promieniowanie. Widok był przejmujący, bo w żarze ognisk ukorzenionych ciepłem w gruncie plemienni zaklinacze ujrzeli zapalające się na czas sekundy tajemne kształty oczu i warg. Ciemniały i wymazywały się wraz z nadejściem chłodów i nocy, z przyjściem muzyki; bębnienia i śpiewów.

Duch w tej postaci czaił się tylko w kierunku północno wschodnim, szedł ku wolnym przestrzeniom pomiędzy Mangala Valles i Arsia Mons.

Gdzieś w rejonie Noctis Forsae, czyli na południowy zachód od dobrze prosperujących białych osad stała samotna farma Smarkacza i Dady, pod którą nie wiedzieć czemu cienie upatrzyły sobie miejsce na najbezpieczniejszą przystań. Przekradały się pod linią płytkich fundamentów i docierały na obszerny plac, skąd roztaczał się piękny widok na niebo i zaparkowane w jego błękicie potężne, kosmiczne tankowce. Statki przedstawiały sobą widok imponujący. Codziennie inne przywoziły wprost z Jowisza wysublimowany z jego atmosfery tlen i rozsiewały ów produkt żywotny wprost z ładowni do marsjańskiej atmosfery.

– Patrzcie, patrzcie! Tam idą! – wołały radośnie dzieci.

Farma czarnej rodziny Hutchinsonów była znana w okolicy Tharsis Montes ze sporego parku maszynowego. Familia posiadała większość maszyn irygacyjnych w okolicy. Często wynajmowała sprzęt rolniczy sąsiadującym plantatorom tytoniu z Syria Planum, a jeszcze częściej synowie starego Hutchinsona naprawiali zdezelowaną maszynerię i zdzierali na wystawianych rachunkach krocie. Otaczający podwórze grunt zawierał mnóstwo nie wiadomo skąd wziętej suchej uranowej glinki, mieszały się z nim porcje pozostawionych tu po jakiejś kosmicznej bazie smarów i olei. Ale tuż poniżej zatrutej warstwy rozpoczynało swą brawurową egzystencję wspomniane żelowisko Leevee. Tak bowiem ubodzy na duchu i ciele farmerzy nazwali formy marsjańskiego prabytu.

 Najmłodszy z synów, Smarkacz o imieniu Birrani[4], nie w pełni zdawał sobie sprawy z wagi tych wszystkich odkryć. Był jak większość urodzonych na Marsie dzieci czarnych kolonistów niedowiarkiem. Niedowiarstwo wynosił z obowiązkowej szkoły w Ophir Chasma, gdzie biała, stara nauczycielka z pasją go łajała. Tłumaczyła nonsens wiary w twory bezcielesne, ciemne i mistyczne. Twierdziła, iż opisane przez starców byty nie istnieją, że tylko zjawiają się w imaginacji stetryczałych dziadów, gdzie związek ducha z ciałem porównywalny bywa do zepsutej wagi.

 Wiradjuri wierzyli, że w poprzednim życiu duch obumarłych istot nie całkiem przylegał do ich ciała, że ciągnął się i strzępił za kroczącym w niebycie. Jawnie boleli nad losem istot już przebrzmiałych.

 Birrani wbrew woli nauczycielki pozwalał na bezkarne tańce cieni po podwórzu. Krążyły w liczbie setki uwięzione w spiralnych polach wciśniętych w glebę magnesów. Sunęły po wyznaczonych magnetyczną kredą kołach. I ciągnęły po ściśle wytyczonych dziecięcych ścieżkach, co samo w sobie wydawało się dziwne, zważywszy ich dotychczasową łatwość przenikania najtwardszej skały.

 – Kiedyś cię zabiją – ostrzegali go czekający ze śmiechem w obejściu na ojca starcy. Niewątpliwie żartowali, bo ton ich głosu był ciepły i serdeczny.

 – Wyrwą z ciebie wszelkie wnętrzności, a potem wysupłają z komórek elektryczność – grozili mordem z jeszcze głośniejszym rechotem.

 – Birrani, chłopcze, uważaj na siebie – prosił wybiegający skądś nagle zaniepokojony ojciec, który sam wszelkie ostrzeżenia wzglądem cieni ignorował.

 Smarkacz wszystkie te uwagi brał sobie do serca, aż do czasu, gdy pewnego upalnego dnia nie odkrył skrzętnie ukrytego pęknięcia w zerodowanej skale, wtedy pojął, że tajemnica jest już od dawien dawna rozwiązana.

 Otóż granitowa opoka stanowiąca część fundamentu domu Smarkacza posiadała przerażający, chłodny w wyziewie uskok. Ostra w obrysie szczelina sięgała bodaj najdalszego marsjańskiego podziemia. Nie to jednak było najbardziej zaskakujące. Ktoś weń wetknął długi na trzy metry przedmiot. Był to instrument. Tkwił w niej skrzętnie zagrzebany. Jego odległy koniec poddał się dziwacznej erozji i sam od siebie puścił pędy. Rozrósł się na setki metrów, pozostając wciąż wydrążonym i instrumentalnie witalnym.

 Chłopiec w tajemnicy przed ojcem odkopał to z ziemi.

 Ujrzał egzotyczne zdobienia na powierzchni tuby. Rysunki wprost zdumiewające. Wszystkie żywe i piękne. A sam instrument? Wykonany z najdziwniejszego materiału w tym świecie – był wydrążony w ziemskim drewnie.

 Połączone tajemnymi naroślami rury i rureczki biegły w chłodną głębię Marsa, zapadały się i szły wzdłuż uskoków. Załamując się w ostrym skręcie docierały poza klepisko domu. Stamtąd wpadały w niemą otchłań planety.

 Zaintrygowały chłopca do tego stopnia, że nocami nie potrafił zasnąć. Dlatego znów pytał starców przesiadujących przed domem na przedwieczornej pieśni i gdybaniu:

 – Po co coś takiego skonstruowano?

 – Widzisz, Birrani – wyjaśnił jeden z nich, bezzębny i doszczętnie siwy. – Biali wpadają w szał widząc zamieszkujące sąsiedztwo kraterów cienie. Nie mieści im się w głowach, że zjawy te mogą być realne, mimo że ich zabijają i trupy rozwlekają. Stąd my w trosce o nasze istnienie przywołujemy je czasem tutaj. Umieściliśmy z twoim ojcem w rozpadlinie przed laty nasze plemienne didjeridoo, by zatrąbić w szczelinę. Okazało się, że muzyka ta się Obcym spodobała. Spowodowali, że instrument się rozrósł i może nawet oplótł wszelkie im znane podziemia. Od tego czasu trochę zagramy im na bębnach, trochę na Didjeridoo, trochę ułomnych hymnów im odśpiewamy. Od chrapliwego brzmienia plemiennej muzyki łagodnieją. Lubią nasze towarzystwo, tańce i tupanie. Podchodzą blisko i bliżej do domowego ogniska. Krążą i coraz dokładniej obserwują. I wiedz, że od długiego już czasu nie dzieje nam się krzywda.

 – A więc to nie moje magnesy je krępują? – spytał z zawodem chłopak.

 – Oj, naiwność swoją wynosisz ze szkoły. Pomyśl tylko, czego miałyby się chwytać, bezwartościowego pola? – zaśmiał się stary.

Jakiś nowy cień przemknął wzdłuż podziemnego rurociągu. Ocierał się weń całą powierzchnią i od tego tarcia aż stał się w ziemi widoczny i jakiś wyiskrzony.

– Twój Dada wynalazł doskonałe zastosowanie dla szczeliny skalnej. Stało się to jeszcze przed budową domu i twoimi narodzinami, gdy słońce było zimne, a niebo czerwone od trucizn. Bez uzdatniacza nie dało się oddychać ani na podwórzu, ani w domu.

– Wtedy żyła jeszcze moja matka – skonstatował chłopak. – Powiedziano mi, że cień ją zabił.

– Ależ marsjański cień poszukuje związku z kobietą. Pragnie z nią, jakby tu powiedzieć, zlepić się, ale w sposób inny niż przychodzi ci do małej głowy – zachichotał do swoich kompanów, a ci mu w śmiechu zawtórowali. – Cóż robić, jeśli kobieta tego nie rozumie i cierpliwości swojej nie wystawi na próbę. – Starzec przerwał, aby zakreślić ręką cienką linię horyzontu. – Wszystko co widzisz, to nowy świat. Gorąca ziemia. Żarliwe słońce. Tworzy się dopiero nasz z nim związek. Należy wykazać cierpliwość i rozwagę. Tak jak twój ojciec nie przedobrzyć i nie przechwalić.

– Nie da się istot tak różnych od razu pogodzić – dopowiedział drugi. – Dlatego przywołuje Dada cierpliwie obcych w swoje progi. Zaprasza wpierw muzyką wysublimowaną, a gdy doń przylgną uzależnia na dobre melodią chrapliwą. Stąd wziął się zbudowany tu instrument.

– Ale żeby sięgał aż tak głęboko?

– Och, naiwny jesteś. Nie robi tego sam. Ciągną się i rosną rury biorąc energię z zaklęcia. Ktoś im w tym pomaga. Może Obcy? Być może w ciasnym splocie owiną kiedyś planetę – to mówiąc ucisnął serdecznie chłopaka. – A twoje cienie mają cię za brata, Birrani. Nie obawiaj się więcej. Jesteś tu bezpieczny, jesteś u siebie. Poczekaj tylko jak zagramy, a ujrzysz widok niesamowity.

Czarny jak smoła chłopak drgnął wzruszony. Grymas na małej twarzy wyglądał na nierealny. Mógł być impresją słonecznego blasku przekradającego się w krótkich, wietrznych okresach poprzez korony dopiero co wyrośniętych drzew, mógł być wymazem naprószonego zielska lub kredy. Gałęzie pełne były przecież zardzewiałych, już jesiennych liści, kora zwyczajowego wapna, a więc zarysy wszystkich obecnych postaci zamazywały się w tańcu krzywych podmuchów.

***

Rozległo się głośne pukanie do drzwi.

Hornbaight oderwał się od czytanej gazety. Spodziewał się gościa. Pośpiesznie pokonał korytarz. Otworzył.

Na progu stał mężczyzna; elegancki, lekko po czterdziestce, ze srebrnymi okularami na nosie. Mimo że cały gorączkowo ruchliwy, twarz posiadał nieruchomą, jakby odlaną i sztywną, a w niej oczy jak dwa sztylety. Pachniał świeżą wodą kolońską i peszył nienaganną powierzchownością.

I jeszcze coś… Trzymał dłonie złożone jak do modlitwy. Gospodarzowi nie uszło uwadze ich chorobliwe drżenie, jakby dopiero co wróciły wraz z ich właścicielem z długiej i karkołomnej wspinaczki. Ale nie… Coś w nich nie dalej jak dwie minuty temu, trzymał. To coś położył na progu.

– Jestem Edmund Bashley, astrobiolog – wyjaśnił. – Przybyłem tu w związku z naszą poufną korespondencją. Z Uniwersytetu Stanowego w marsjańskiej Capitolli przywiozłem ten oto przedmiot – dodał podnosząc z progu i podając gospodarzowi wielki, przyciemniony papierem słój.

– A co to takiego?

– Maleńki, marsjański wymaz. Podobne sztuki u was w Tharsis wciąż jeszcze można spotkać na wolności – dodał z krzywym uśmiechem.

– A tak, wymaz… Proszę wejść. – Ted Hornbaight zaprosił gościa dalej, biorąc z wahaniem prezent do obu rąk, jakby to była ukwiecona doniczka.

Ostrożnie przeszli za próg domostwa. Znaleźli się raptem w ciemnym, dusznym korytarzu. Nic z obiecującego chłodu i wytchnienia, po parnym dusznym popołudniu. Prowadziła ich wataha znudzonych i strudzonych much równie nieskutecznie poszukująca orzeźwienia.

Gabinet Teda wydał się panu Edmundowi zapewne nieco przyciasny, żeby nie powiedzieć zabałaganiony, ale przyjemnie schłodzony i dla odmiany jasny. Z prostego, podróżnego wyczerpania gość bezceremonialnie padł na krzesło.

Hornbaight położył na blacie biurka dopiero co sprezentowany potężny słój, usunął opakowanie i z całą starannością sprawdził parowe zamknięcie. Wieko zabezpieczały pod solidnym ciśnieniem żeliwne uchwyty, na co wskazywał zegar zamontowany na ściance. Gospodarz spojrzał na zamkniętego wewnątrz intruza. Spojrzał i Bashley.

– To coś… jeszcze żyje? – niepewnie zapytał właściciela.

– Tak, żyje. Widać nie znudziło mu się to przylepienie do ścianki naczynia – zauważył pan Edmund wskazując palcem dziwactwo. – Uwielbia delikatne, elektrostatyczne napięcie.

– Doprawdy, jestem zdumiony, że wam, uczonym w odległej Capitolli udało się go pochwycić.

– Maleńki był. Nieuważny. Zagubiony. Z prawdziwymi gigantami bywa trudniej. Należy je wcześniej rozdrobnić. Są w tym stanie łagodniejsze i zdolne do współpracy. Widzi pan, odkąd odkryliśmy związek pomiędzy elektrycznością a znikomą masą obiektu „cień” stanowi łatwy łup dla pola magnesu. Dlatego w naszym rejonie udało nam się bardzo szybko wyeliminować go od występowania w naturze.

Ted pokiwał z udawanym zrozumieniem. Zamknięty okaz wydawał się być stworzeniem nieforemnym, niepozornym, a jednak budzącym lęk i zmęczenie w patrzącym, nie mające nic wspólnego z sennością. Z pewnością promieniował, bo kładł się ciężarem na piersi, jak się to dzieje z chorobą, która zniweczy ludzkie siły. Ted od tego zapatrzenia cały się spocił. Przetarł chusteczką czoło i pośpiesznie zapalił fajkę, jakby w tytoniu szukając siły do przetrwania. Wkrótce małe biuro pociemniało od dymu.

 – Czy już wiadomo, co to jest? – zapytał.

 – No cóż, z całą pewnością można rzec, że twór jest pełnoprawnym mieszkańcem tej planety. Mówimy oczywiście o strefie podziemnej, do której mógł wniknąć wraz całym obecnym tu przed miliardami lat oceanem. Próbowaliśmy uzyskać od tego czegoś jakiś rodzaj informatycznego zapisu genetycznego, ale albo oprzyrządowanie sprawia nam figle, albo sam obcy organizm korzysta ze źródeł inspiracji kilku lub nawet kilkunastu, niezależnych linii ewolucyjnych.

 – Co to oznacza?

 – Wydaje się, że mamy do czynienia z rasą najwyższej próby. Takim „maestro” biologicznego rozwoju. Takim kimś, kto być może w wyniku biologicznej fuzji różnych odłamów kosmicznego życia stworzył byt nadzwyczajny; rodzaj nadistoty.

 – Nadistoty? Posiadałby aż tak potężną intelektualną władzę?

 – Mówimy wyłącznie o tak zwanym tle fizjologicznym, w jego przypadku wykraczającym poza granice naszego materialnego poznania.

– Cóż tak niezwykłego pan widzi w tym maleńkim zaciemnionym obłoku sadzy? – spytał Ted próbując z niedowierzaniem przeniknąć ściankę słoja.

– Nam uczonym przychodzi na myśl pewna mityczna zbiorowość. Bo nie mamy do czynienia tylko z jednym rodzajem organizmu, lecz bytem symbiotycznym lub nawet występującym w wielu rodzajach formy. Przypuszczamy, że istoty, którym Czarni nadali imię Leevee składają się nie z wielu gatunków żyjących w inteligentnej symbiozie, lecz wielorakiej reprezentacji jednego bytu wspólnego. Ale jest to za bardzo skomplikowany ekosystem, aby go tu rozważyć i przedstawić w szczegółach. Co ciekawe, mający wpływ nawet na przedziwną geologię waszej okolicy. No dobrze… Jestem już nieco znużony opowiadaniem panu o naszej pracy.

– Doprawdy zadziwiające.

Edmund uniósł na mówiącego swoje dobre oczy. Podziękował wzrokiem.

– Proszę zatrzymać sobie ten słój. Cudownie zaprezentuje się na kominku. Mam kilka podobnych w swoim mieszkaniu w Capitolli – powiedział uczony. – Przyłoży się pan do swego śledztwa, a ja obiecuję pana dyskretnie asekurować, a nawet materialnie wynagrodzić.

– W związku z czym pan to mówi? – rozeźlił się posterunkowy.

– Przecież odwiedzam pana w pańskim prywatnym domu, z dala od oczu przełożonych i znajomych, czyż nie tak? O czymś to chyba świadczy? Po prostu, z całą życzliwością myślę o panu. Mam też dość kretyńsko niepoważnego podejścia instytucji rządowych. Sami zajmiemy się tym lądem. Obaj. I znajdą się pieniądze i znajdzie się władza. Obiecuję.

Hornbaight skinął ze zrozumieniem głową.

– Ma pan gdzieś ten szkic sporządzonej przez pana mapy? – a widząc, że Ted wciąż nie rozumie, dodał: – No tę, której kopię dołączył pan do ostatniej naszej korespondencji.

– Chodzi, o tak zwaną „nadmuchaną górę” i inne „poboczne” wzniesienia?

– Tak, o tę właśnie mi chodzi.

– Jeśli chce pan tam pojechać, obejrzeć wszystko z bliska, możemy to zrobić nawet zaraz. Zapewniam, że widok jest fascynujący.

– No, wolałbym. Tak, tak – zapalił się uczony.

– Dobrze, zatem chodźmy. Zabiorę tylko z nami mojego psa… Boogsy! – zawołał w stronę korytarza.– Przejdzie się i wybiega. Bezbłędnie doprowadzi nas do wejścia – powiedział jakby do siebie.

***

 Zostawili policyjnego pancerniaka na poboczu głównej drogi, tuż przy starym słupie elektryfikacyjnym czterdziestej drugiej mili. Zdecydowali się na szybki marsz w ślad za czworonogiem. Pies chyba wyczuwał zainteresowanie śledzących go oczu, bo częstokroć przystawał. Unosił ceremonialnie wielki łeb węsząc w stronę Pavonis Mons. Wtedy statyczna elektryczność strzelała iskrami z jego nosa wprost do ziemi. Nierzadko strzygł uszami i głośno bekał w stronę odległego o dwie setki kilometrów miasteczka Alba Patera. Oczywiście, że nic mu nie mówiły nazwy tych miejsc. Ale była w tym jakaś logika, magia wyróżniania położenia wobec kierunków wszechświata, czyli gwiazdy Arcturusa i boskiego Syriusza. Zwierzęta mają to do siebie, że wiedzą, gdzie się znajdują gwiazdy; w odróżnieniu człowieka, który potrafi się zgubić we własnej kuchni.

 Boogsy był marsjańskim wyżłem olbrzymim. W tym stanie ciężko mu było biec z głową nisko przy ziemi, jak to robią normalne psy. Szedł w tej parszywej niskiej grawitacji wolno, z rozwagą wybierając drogę spośród plątaniny srebrnych ścieżek wydeptanych tu przez Czarnych.

 W świetle słońca otwierała się nieskończoność wyboru. Bielały wyżłobione, wodne linie niemal aż do samej, czerwonej skały. I ślady… Tysiące tropów. Okolica słynęła z kradzieży. Nie było farmy, która nie utraciłaby mlecznej krowy, zadziornego jelenia, czy sprytnego lisa.

 Boogsy przebiegł gospodarstwa rolne w Thoomee. Rozszarpał część elektrycznego ogrodzenia i pogonił włóczącego się tam kota wielkości świni. Nic więcej.

 Kilka ogromnych gołębi nieruchomo sterczało na krawędzi rynny najbliższej stodoły, patrząc z politowaniem na goniące się zwierzęta. Potem Boogsy skręcił na zachód. Dość wygodną drogą dotarł do świeżo założonego Narodowego Parku Lachlan, gdzie spędził dobrą godzinę, naznaczając drzewa galaretowatym moczem.
 Ted obserwował go z narastającą irytacją.

– Co za leniwe i złośliwe bydlę – narzekał śmiejąc się do uczonego. – Gra na zwłokę. Wie, że czekamy.

 Stamtąd pies popędził w kierunku świeżo utworzonego sztucznego jeziora Wlynnie, słynącego z trujących wyziewów soli i kwasów. A od zbiornika poprowadził ich dróżką wzdłuż starego łańcucha wzgórz i znów do Lachlan Range, położonego dwadzieścia dziewięć kilometrów na północny wschód od miasteczka.

Zwietrzałe skały wyginały tam swe upiorne krawędzie ku słońcu i prawie niebieskiemu niebu. Mężczyźni wdrapali się na skarpę i trafili na ledwo widoczną ścieżynę wiodącą pomiędzy dwa zadumane szczyty. Powietrze drgało tu z gorąca, budząc jakieś czarne, dziko przemierzające przestrzeń skały nieziemskie cienie.

 – Czy są to olbrzymie kangury, o których wspominają turystyczne przewodniki Tharsis Montes? – pytał naukowiec lękliwie.

 – Nie sądzę – odpowiedział Ted drapiąc się po brodzie. – Żaden marsjański kangur przez przestrzeń naziemną nie płynie, ale raczej pokonuje ją we wprost nieprawdopodobnych skokach. Ważna jest tu również spowodowana grawitacją poczwórna masa zwierząt. Na pewno coś bylibyśmy w stanie usłyszeć. Przynajmniej jakieś dudnienie. Poza tym z taką szybkością nie pokona setek metrów nawet cień sowy. Zresztą, niech mi pan powie, który kangur wspina się po pionowych skałach? – zapytał wskazując skalną ścianę i na niej ponury obraz migotania mroków.

Posterunkowy zamilkł nagle, zaniepokojony dochodzącymi znad jeziora Wlynnie odgłosami. Wydawało się, że wydostają się z podziemia, spod obszaru maleńkich pagórków rozrzuconych wraz z plamami zieleni pomiędzy niewielkim łańcuchem górskim a jeziorem.

– Przesuwające się z taką szybkością obiekty, to raczej cienie, którymi zajmuje się pańska nauka – dodał lokalny glina.
 Wspięli się wyżej. Z wysokości szczytu rozpostarła się przed ich oczyma rozległa panorama, w której ujrzeli prominentnie się wystawiające wzgórze. Cel ich popołudniowej wędrówki. To samo, które lokalni Aborygeni zwykli nazywać „nadmuchaną górą”.

Górka zdawała się pełznąć, uciekać w kierunku równiny. Powstały pomiędzy naturalnym wzniesieniem, a wyraźnie sztucznym „geologicznym nadmuchaniem” wąwóz niemal namacalnie ulegał powiększeniu. Obaj panowie nie wiedzieli, czy oceniają sytuację pod wpływem optycznego złudzenia, czy też ich percepcja wynikała z nadmiaru promieniowania magicznego emanującego z pełzającego obiektu.

 Niezwykłe było to, że mimo wszystko puścili się w stronę wzgórza entuzjastycznym biegiem.
 Edmund dźwigał ze sobą niewielki plecak. Wyciągnął elektryczną latarkę tuż u podnóża nadmuchanej góry.

 – Niezwykłe, doprawdy niezwykłe – gadał jak nawiedzony, gdy już na dobre wkroczyli w labirynt rumowiska skalnego. – Dlaczego wybiera pan zawsze najbardziej skomplikowaną trasę? – narzekał uczony pokonując głazy tuż za prowadzącym poszukiwania wejścia posterunkowym.

 – Bo tędy, jakieś dwie minuty temu podążył mój pies – wyjaśnił Hornbaight ciężko dysząc po biegu. – Musimy się śpieszyć, jeśli mamy go na czymkolwiek przyłapać – usprawiedliwił swój wysiłek.

 Edmund wskazał zawalony kawał skalnej ściany i czerniejące tuż ponad rumowiskiem drobnych odłamków wejście.

– Tamtędy pobiegł pański pies. O, właśnie rozległo się szczekanie.

***

Rozejrzeli się po otoczeniu. Wnętrze marsjańskiej góry było wypatroszone z wnętrzności. W gigantycznym wydrążeniu masy skalnych wsporników, żył wodnych i stalaktytów zdawały się być nienaturalnie pomniejszonymi w w porównaniu do olbrzymich rozmiarów tła. Górowała nad nimi złowróżbna pomroka. Ściany wspinały się jakby wydęte eksplozją niesamowitego gorąca. Pękata skała rozrastała się nad nimi niczym cyrkowa kopuła, tyle że bez ściągających ją lin i podtrzymujących słupów. Całość wspierała się na ciągłym, potwornie mocarnym wydmuchu jakiś gazów, czy czarciej mocy pompowanej z nieokiełznanej otchłani planety. Chociaż obaj wkraczający panowie nie poczuli na twarzach nawet śladu delikatnego zefirka, to coś dęło tu w pseudo–skałę powodując jej nieprawdopodobne wyrastanie i nabrzmienie w masie nieznanego nauce geologicznego tworzywa.

 Obaj patrzyli na górę ze wzrastającym, aczkolwiek siłą powstrzymywanym podziwem.

Była bowiem namacalnym dowodem istnienia na planecie życia w jego najwyższej zawansowanej formie, świadectwem zagrzebanej od niepamiętnych czasów w podziemnym błocie inteligencji.
 Oto pagórek Lachlan Montes, wzgórze, którego obecności i powstania nikt z lokalnych ludzi nie pamiętał, chociaż na pewno dźwignęło się z płaskiej równiny zaledwie kilka lat temu. Obiekt, który co roku ulegał tajemniczemu przesunięciu ku zachodowi. Co gorsza, ciągnął za sobą cały masyw skalny i najbliższe uprawne pola, korzystając z chwilowej nieuwagi zamieszkujących okolicę ludzi.
 Sami naukowcy na fakt istnienia „góry” wzruszali ramionami i kręcili głowami z niedowierzaniem. Sprawdzali po wielekroć zdjęcia satelitarne. Debatowali. Przecież Mars nie posiadał płyt litosferycznych. Nic tu się nie przesuwało, załamywało lub wypiętrzało. Wynik ich wnikliwych badań okazał się być szokujący. Po prostu… go nie było. Najzwyczajniej w świecie sprawę zignorowali.

 Natomiast badający sprawę Czarni pasjonaci dochodzili do szokujących konkluzji. Okazało się na przykład, że nowe szczyty skalne miały w miejscach tępego zakończenia zaledwie milimetry grubości. Z małej dziury w twardej jak blacha opoce po nawierceniu wydobywał się potworny syk i obrzydliwy smród. Nieznana była siła, utrzymująca piekielną konstrukcję w równowadze. Przecież trawa, drzewa i kamienie stanowiły w sumie ciężar niebagatelny. A gdzież mieściły się korzenie roślin? Zostałyby wprasowane w spoiwo? Wszakże gdzieś wrastały, skądś czerpały minerały i tę cholerną równowagę postawy? Czyżby chodziło tu o inne wymiary, o moce wiążące w systemie odmiennych niż znane wszystkim prawa natury?
 Nic dziwnego, że rekrutujący się ze starych aborygeńskich rodów prości farmerzy z Solis Planum do rozwiązania zagadki angażowali moce parapsychiczne. Winili piekielne ciśnienie tajemnych, marsjańskich odmętów, zezwalające na utrzymanie kształtu i wyniosłości góry, i własnymi czarami je zaklinali. Ci sprytniejsi uroili sobie, że wzniesienie znajduje się w stanie cyklicznego procesu nadmuchiwania i płynącego stąd stabilnego balansu konstrukcyjnego. Podniecali się widokiem cieni utrzymujących drzewa w idealnym pionie, szalejących w tańcu u podstawy góry.

 Te dźwięki i przerażające, towarzyszące im zjawiska świetlne nie spodobały się Białym na północy. Zbierali się na placach miasta Alba Patera i naciskali, narzekali i buntowali. Nawet wtedy, gdy płot oddzielający ich od społeczności czarnych uległ podwojeniu, a koronujący go kolczasty drut potrojeniu.

 Wracając do Teda i Edmunda, obaj panowie stanęli kompletnie zdumieni. Wnętrze góry zaskoczyło ich ogromem pustej przestrzeni. Jeden i drugi rozglądał się z przestrachem. Obaj nasłuchiwali.

 – Co za dziwne miejsce – powiedział w końcu Edmund. Spojrzał do trzymanego przez Teda notesu. Przeliczył raz jeszcze szacunki. – Ogromna część skał i gleby stanowiących główną masę góry gdzieś znika, reszta ulega plastycznej przemianie, a powodujące to wszystko siły dmuchające zadziwiają precyzją cykliczności. Nic dziwnego, że po czasie z pozostałej, uplastycznionej warstwy skalnej montują potężną bańkę, której nabrzmienie tworzy kształt „góry” interpretowany przez zamieszkujących okolicę ludzi w ten właśnie sposób.

 – Ale po co, to coś miałoby to robić?

 – O mój Boże, cykliczność to w przyrodzie zjawisko dość powszechne. No wie pan; sezonowość, periodyczność, okresowość, wszystkie te synonimy można odnieść do prokreacji, zredukować do funkcji rozrodu – głośno zastanawiał się pan Edmund. – Poza tym jest to niewątpliwie manifestacja jakiejś ponadludzkiej mocy. Może tylko symbolizują, albo są autentycznymi, bizarrycznymi narodzinami? Bezwzględnym nadejściem okropieństwa! Siły te pragną przekonać nas o swojej wyższości. Być może nawet przestraszyć…
 Obaj nagle zamilkli, przełykając głośno ślinę.

 Niemal z bólem wypatrywali w mroku oznak jakiegokolwiek ruchu.

 I nic…

 Ale wprawnemu uchu mogło wydawać się, że słyszy mocno przyciszone śpiewy bądź intonacje wzbierającej modlitwy zupełnie pozbawionej zwykłych śmiechów i chichotów. Po chwili uważnej obserwacji stwierdzili, że nikogo tam nie ma, że to tylko cała podstawa góry pełznie, skrzypiąc i szemrząc w ruchu wręcz chorym i nieprawdopodobnym. Krążąc po obrysie jakiegoś diabolicznego okręgu, którego centrum przesuwało się ku zachodowi.

 Obaj mężczyźni z wahaniem przeszli kilka kroków. Krawędzie skał iluminowały tak upiornym blaskiem, że pan Edmund zgasił latarkę. Znaleźli się półmroku, w hali wydłubanej przez tajemnicze procesy tego lądu w zupełnie nieodległej i określonej kolonialnym kalendarzem przeszłości. Było pewnym, że niedawno ktoś pracował tu z mozołem, wykuwając w skale stopnie. Pozostało sporo zgromadzonego materiału, kruszywa, drewna i zasuszonej zaprawy. Na ziemi walały się jakieś prymitywne, bezwzględnie ludzkie narzędzia.

 Niezbyt precyzyjna robota, jak ocenił pan Edmund podejrzewając lokalnych Wiradjuri, zajęła im całe tygodnie lub miesiące skrajnie wyczerpującego wysiłku. Jego efekty z wielu względów nie zachwycały. Stopnie posiadały ostre krawędzie, a ich siermiężne powierzchnie pozwalały się spodziewać w każdej chwili poślizgu i upadku. Stąd obaj eksplorerzy musieli je pokonywać nadwyrężającymi mięśnie zeskokami.

 Zatrzymywali się przy mrocznych płaskorzeźbach. Pochylali głowy, aby uważniej się przypatrzeć. Pan Edmund coraz częściej załączał latarkę i snopem światła śledził szczegół po szczególe. Skąd Czarni brali do nich inspiracje? Przecież na swoim odległym o miliony kilometrów australijskim lądzie nigdzie nie mogli dopatrzeć się źródeł podobnej treści. Nigdy też nie używali porównywalnych materiałów. Dlaczego granit w obróbce stawał się w ich ręku tak szatańsko miękki?

 Bluźniercze, skalne, nieludzkie twarze wyrażały tępą nienawiść i butę. Tańczące ciała na ścianach pra–indyjską, obrzydliwą obojętność na cierpienie. Wokół urwanych, kamiennych poręczy obaj panowie odkrywali niedokończone ornamenty roślinne. Wodzili po nich koniuszkami drżących z zimna palców. Nazbyt krwiste krawędzie obrobionego kamienia również budziły ich przestrach. Motywy zdobnicze przedstawiały rośliny kłujące, ostre w dotyku, o nieprzyjemnym kształcie i dzikiej formie rozrostu pnącza. O wycelowanych w ofiarę strzelających bulwach załadowanych do oporu setkami spiczastych nasion – nic nie wiedzieli. Chroniła je tajemnica płaskorzeźby, misterium głębokiego snu, sprowadzającego z odległej o miliony lat przeszłości prawdy minione.

 Z każdym krokiem odważnej dwójki pogłębiał się zaduch. Z każdym stopniem w dół zagłębiali się w otchłań niewiadomego i przerażającego królestwa nie z tego świata. Zdawało się, że przybyłego spoza lokalnych układów słonecznych lub być może nawet pochodzącego z innej galaktyki. Dotarli do okrągłej platformy. Tu schody się rozwidlały. Stąd mogli spojrzeć dalej, roztoczyła się przed nimi rozległa perspektywa.

 W najdalszej części tej nienaturalnej hali piaszczyste łachy podłogi łączyły się z sufitem zieloną, z wolna blednącą błyskawicą. Rzucała tam jeszcze upiorniejsze cienie i powodowała jakiś przeciągły gwizd i rozbłyskanie w sklepieniu. W dalekim tle poruszały się ogromne kształty gigantycznych kół, wirujących kul i zębatek. Opadały z wysiłkiem potężnej korby gdzieś pod ziemię. Grzebały organicznymi kopaczkami, śliniły i wytaczały z ogromnych sfer galaretowate płyny. Maszyny te zupełnie nie zwracały uwagi na stojących obok siebie ludzi. Były piekielnie zajęte samo składaniem, czyszczeniem i klejeniem.

 Wyżej, ponad nimi zawisł potężny bezkształtny mrok.

To od niego biła ta potworna, przenikliwa radiacja, od której ci ludzie całkowicie nieświadomie szczękali zębami.

– Cóż to może być, panie Edmundzie? – spytał Ted Hornbaight.

 Naukowiec przez chwilę badał wzrokiem sklepienie.

 – Hm… Pyta mnie pan o moją interpretację? – Naukowiec przetarł wierzchem dłoni twarz, jakby się spodziewał, że jest mokra od potu, ale ona była tylko przeraźliwie wychłodzona. – Niepotrzebnie rządy ziemskie zgodziły się na wysiedlenie tutaj australijskich autochtonów. Czarni natychmiast poczuli się jak ryba w wodzie. Od maniakalnego zdobienia kropkami skały do szatańskiej płaskorzeźby niedaleka prowadzi droga. Ich machlojki z czasem i przestrzenią godne są potępienia. Dopuszczają się zdrady, wobec swych braci w rozumie.

 – Ma pan na myśli ich inwestycje włożone w zagospodarowanie wnętrza góry?

 – Jak najbardziej – odparł Bashley.

 – Czy dałoby się udowodnić, że owo podziemne królestwo nie należy do okręgu marsjańskiego?

 – Bez wątpienia, by się dało. Ale czy taka prawda przemówi do tych kretynów? Wie pan, korporacje łożą corocznie potężne środki na terraformację. Powstają potężne inwestycje na powierzchni; miasta, fabryki, szkoły i ulice. A przemysł kosmiczny? Widział pan tankowce atmosferyczne przybijające do granic jonosfery? Zrzucają każdorazowo miliony ton tlenu. A zdalne wlewy zmrożonej wody o poranku? To też pieniądze zasilające nasz system agrarny. Każda kropla pochodzi z wielkich księżyców Jowisza. I warta jest kilka kwadratowych dolarów. Niczego nie potrafią docenić patałachy.

 – Aż tyle? – zdziwił się Hornbaight. – Rozumiem. Wysupłane z takim trudem miliardy nakładają tu na dole na nas pewne zobowiązania – przyznał Hornbaight.

 – Dobrze pan rozumie. Musimy coś zrobić z tymi czarnymi gamoniami. Powtarzam, niepotrzebnie ich tutaj sprowadzono. Zajmują cenną powierzchnię nie wnosząc w rozwój cywilizacyji konkretnych korzyści majątkowych. Poza tym należy czym prędzej zadziałać, zanim wiadomość o marsjańskiej cywilizacji nie rozniesie się zbyt daleko, nie sięgnie Ziemi i wszystkich tych empatycznych kretynów, którym nie podoba się nasza obecna przeprowadzka w kosmos.

 – A więc co robimy?

 Naukowiec chwilę pomyślał, po czym głośno odpowiedział:

 – Chyba miałbym pomysł, jak zwabić owe ponure bractwo do miejsca, gdzie da się je bez problemu unicestwić. – Spojrzał na Hornbaighta. W jego oczach płonął lodowaty spokój. – Będzie mi potrzebna pańska pomoc, oficerze.

 – Jestem jak zawsze do usług – odburknął tamten.

***

Późnym popołudniem znów przydreptało na farmę Smarkacza kilku Aborygenów z jedynego w okolicy kółka muzycznego. Już z daleka kroczyli niepewnie, niczym przeor po wielkiej wódce. Ich powolne kroki podnosiły z ziemi tumany czerwonego kurzu. Odstraszali nimi przemycone w ostatnim transporcie muchy. Przysiedli na froncie domu. Z bliskiej odległości skóra nowo przybyłych wydawała się jeszcze ciemniejsza, naoliwiona i sprężysta. Roztaczała woń potu pomieszanego z zapachem marsjańskich ziół. 
 Każdy wiedział, że taka skóra jest bardziej sensoryczna niż biała. Tworzyła z nowym lądem więź zjednoczenia o skali dla Europejczyków niezrozumiałej, niepojętej i przez to strasznej.

Bo Biali w konfrontacji z jakąkolwiek naturalną siłą czuli własną małość. Zbyt dawno temu oderwali się od matki natury. Znienawidzili ją będąc wyobcowanymi i odepchniętymi na margines zdarzeń nieistotnych. W obliczu takich więzi z przyrodą tworzyli getta własnej niemocy. System, zwany kolonializmem ziemi, złożony z gniazd bezpieczeństwa otoczonych drutem kolczastym i tylko dla nich zrozumiałych zasadami rygorów.

 Czarni natomiast z matką naturą nigdy nie walczyli. Zaprawieni w rodzimej ziemi w kontaktach ze spirytualnym dziedzictwem przodków, zaraz na wstępie starali się utworzyć z nowym lądem duchową więź. We wznoszonych modłach, pieśni i tańcu przeniknęli w nierozpoznawalnie odmienny krajobraz, utworzyli rudo – czerwony melanż. Ruchomym cieniom na ziemi nadali imiona męskie, jaskrawym bielom na niebie żeńskie. Horyzont tak samo nieskończenie odległy jak na Ziemi uhonorowali rolą bóstwa strzegącego bezpieczeństwa ich pozbawionego dachu domostwa.

 Starcy nagle zerwali się z miejsc. Wciąż zajmowała ich śpiewna rozmowa. Wciąż żartowali sobie ze Smarkacza. Na pewno czuli się okropnie w ciasnym gospodarstwie Dady, pomiędzy metalowymi płotami, rdzą, smrodem zamkniętej w rurach wody i maszynami wielkimi jak domy.

 Kiedy przez długi czas nikt się nie pojawiał w drzwiach frontowych domu, zniecierpliwieni przeszli wraz z kiwającym na nich dyskretnie chłopcem na tyły olśniewająco białych zabudowań. Tam wreszcie zagrali na owym już legendarnym podziemnym instrumencie.

 O istnieniu didjeridoo nie wspominała w okolicy żadna świeża legenda, nie mówiła pieśń, ani nie pisała lokalna prasa, ale każdy kto znał jego historię wyśpiewywał ją przy ogniskach na miliony ognistych sposobów.

 Niosąca się ku głębi gruntów muza, jak można się było spodziewać przyciągnęła nowe rzesze cieni.

 Już całe podwórze tonęło w pomroce.

 Nowy dźwięk, jaki popłynął w głąb ziemi, wstrząsnął jej posadami. Wznosił się, opadał, przechodził w krótkie i rytmiczne wydmuchy, o coraz głębszej intonacji i szybszej rytmice.

 Odgłos, jaki wydały z siebie podziemne instrumenty przerósł najśmielsze ludzkie oczekiwanie. Oto uwięzione w najgłębszych tubach powietrze jeszcze dogorywało, choć już doń z ust dmących nic nie przybywało. Pod powierzchnią coś nim poruszało, dęły miechy genialne! Grunt stał się nagle przeźroczysty aż na głębokość wielu setek metrów.

 Wszyscy obecni ujrzeli to w jednej sekundzie, jakby spojrzeli w głąb rozpalonej światłami wodnej toni.

 Jakaś mroczna zapaść na kilometr w dół zagarniała sobą żelowisko. Igrały w nim wszystkie odblaski czerwieni, szkarłatów i zieleni. Gigantyczne cienie sunęły uroczystym korowodem aż od Lunae Planum i od Solis Planum, gdzie już rozbłyskiwały tysięcznymi plamami płytkie jeziora przyniesionej przez ludzi w gigantycznych misach wody. Muzyka prowadziła nadchodzących i odchodzących w majestatycznie ciemną, nienazwaną dal, gdzie ginęli w mroku.
 Echo raptem zamilkło. Zapadła dzwoniąca cisza.

 W jakieś pół godziny później, gąsienicowym wozem zajechał od strony szkoły pod dom Hutchinsonów uczony Edmund Bashley.

 – Dobra robota, panie Czarny – pochwalił. – Widzę, że przyszpilimy ich tu wszystkich – mówił do Dady i Smarkacza szczerzący okropne zęby pan Edmund.

 Czarny farmer pociągnął gwałtownie syna na bok, bo chłopak instynktownie stanął pomiędzy nim a naukowcem. Nie chciał, aby ojcu stała się jakakolwiek krzywda.

 – Pański chłopak zasłużył na medal – dopowiedział uczony, wcale się nie kwapiąc czymkolwiek młodzieńca dekorować. – Proszę mu potem kazać przeprowadzić tę upiorną czeredę cieni w miejsce zaznaczone na mapie. Wszystkie potencjometry cieczy są ometkowane. Spryska pan tym podwórze i te stwory zareagują na wezwanie elektronicznego pilota – wyrzekł podając ojcu niewielki okrągły przedmiot i mapę. – Tam, w nowym miejscu naprawdę będą wszystkie bezpieczne. Ma pan moje słowo – uśmiechnął się przymilnie zaznaczając pisakiem wielkie kółko. – Rezerwat zabezpiecza potrójne ogrodzenie i pole biegnące na tysiące metrów w głąb ziemi elektrostatyki. Nigdzie nie umkną, a co ważniejsze nikt im więcej nie uczyni krzywdy. A pan odzyska swoje papiery i prawo do uprawiania swej ziemi.

***

Teodor Hornbaight położył stertę przyniesionych teczek na brzeg stołu. Blat głucho stęknął. Jaskrawy promień słońca przeniknął dość nagle w głąb zacienionej żaluzjami sali i uderzył w ścianę mocno rozczłonkowany, ruchliwy, i podobny do gorączkowych cięć świetlnego ostrza. Obecni wewnątrz dalej jednak siedzieli w ponurym milczeniu, jakby sam ciasny budynek magistratu działał na nich przygnębiająco.

 Od wybitych okien skierowanych na południe, nieco nieporadnie zaklejonych szarym papierem przesączało się uparte światło z innej ulicy, placu i wolnej aż po horyzont przestrzeni. Tam nowy, czerwonawy dzień zaczynał się od gęstej, zawiesistej mgły podobnej do dymu znanego z pożarów.

 Policjant podszedł do wielkiej mapy rozwieszonej na ścianie.

– Oto plan naszego kwadratu. Obszary zaznaczone kolorem ciemniejszym należą do farm członków plemienia Wiradjuri. Poprosiłem sekcję sejsmologiczną w obserwatorium astronomicznym na Pavonis Mons, aby sporządziła nam wydruk foliowy, którym będę zdolny przysłonić obszary zidentyfikowanych ścieńczeń gruntów i rosnących jego wybrzuszeń. Największe rozciąga się o tutaj – wskazał końcówką trzymanego długopisu – od Noctis Fossao i biegnie w stronę południową, aż do Arsa Mons. Na południu owa geologiczna „sezonowość” sięga po bazę wojskową Balnarald, a na północy zahacza o Bourke na Chryse Planita. Są to tysiące kilometrów bezcennych marsjańskich gruntów, na których nie uda się żadna uprawa. Są podkopane. Zerodowane i nasączone jakimś cholernym żelem. Bez wątpienia mamy tu do czynienia z celowym i złośliwym działaniem Obcych.

– Ale proszę nam wyjaśnić, co oznacza ten wasz termin „ścieńczenia”.

Hornbaight uśmiechnął się w obliczu przytomnego komentarza starej panny Hillborrow. Był święcie przekonany, że boi się ona zapaść – tak jak stoi, o lasce – wprost do granic piekła.

– Oznacza zjawisko geologiczne o nieznanym pochodzeniu i dynamice, dość już powszechnie występujące w okolicach pustynnych tych obszarów.

– Czy to znaczy, że pod tą warstwą nie ma nic? Powstaje jakieś głębokie na setki metrów wyżłobienie?

– Dokładnie. Grubość skorupy marsjańskiej w rejonie naszego Alba Patera wynosi, jak na dzień dzisiejszy cztery metry i dwanaście centymetrów, ale wartość ta ulega stałej dynamicznej zmianie. Są już miejsca na Church Street tak od spodu napompowane, że po uderzeniu w powierzchnię słyszymy w odpowiedzi dudniący dźwięk pustki – rzucił ostentacyjnie glina, wiedząc, że przesadza, a nawet trochę oszukuje.

– Co z drzewami i fundamentami domów? – pytali zaniepokojeni ludzie z tylnych rzędów.

– Czy ktoś z was widział w jaki sposób są przewrócone drzewa w okolicy? Jest kilka. Ich ubogi system korzeniowy wygląda jakby był odprasowany na gorąco. I tak się dziwię , że jeszcze stoją. A czy ktoś z państwa zajrzał do okolicznych piwnic? W niektórych nie ma już glinianej podłogi i szczęśliwy będzie ten, kto w chłodnej, niemalże bezdennej otchłani nie zauważy setki, jeśli nie tysięcy rozpalonych ślepi i ujdzie z tego spotkania żywym.

 – Ja nie widziałem ślepi, a co najwyżej lepką, wypełniającą komory ciecz. Plecie pan bzdury – warknął stary poczmistrz.

– Chce pan powiedzieć, oficerze, że żyjemy na polu minowym? – dopytywała się już wspomniana staruszka, machnąwszy lekceważąco ręką na jedyny dotąd głos rozsądku.

Hornbaight postarał się przejąć kontrolę ponad rosnącym chaosem głosów.

– Proszę państwa o porządek. Spokojnie – wykonał gest rękami, jakby chciał zatrzymać burzę. – Odpowiemy na wszystkie pytania, ale po kolei – zastrzegł. – Pragnę wszystkim uświadomić niezwykłość sytuacji, w jakiej znalazła się nasza maleńka, rzuconą na pożarcie Obcym i Czarnym społeczność peryferyjnego miasteczka. Jesteśmy praktycznie pozbawieni pomocy z zewnątrz. Kadra naukowa jest tu prawie nieobecna. Lekarze, chirurdzy, fizycy i chemicy lgną do pieniędzy możliwych do zarobienia tylko w wielkich metropoliach. Brak tu wojska i specjalistycznego sprzętu. Mamy tylko tych przeklętych krajowców, Wiradjuri, którzy robią, co chcą z ziemią i jej przeklętą zawartością. To coś pod ziemią po prostu ją żre na miliony możliwych sposobów. Przewrócą nam Obcy nasze święte drzewa, a stojące w jeziorach i stawach wody staną się znów trujące. Przewrócimy się w końcu i my, bo są już ofiary w ludziach. Mroczna, marsjańska istota potrafi przyssać się do stóp każdego uczciwego obywatela i zamordować wżerającym się w ciało prądem.

– Nie zdziwię się, jeśli się okaże, że cała planeta jest mniej lub bardziej robaczywa – rzucił ktoś ostentacyjnie.

– Czy coś z tych mroków już wychodzi? – pytał robotnik.

– Kim są ci obcy? – zastanawiała się biała kobieta z dzieckiem na ręku.

 Pan Edmund przebiegł szybkim spojrzeniem po zmęczonych, głównie farmerskich twarzach.

 – Do czego pan, do cholery zmierza? Chce nas pan tu zastraszyć, albo tylko znużyć naukową terminologią? – zniecierpliwił się jakiś starzec.

 – Zagarnęliśmy całe to zatrute środowisko, tę przeklętą planetę, aby przywrócić jej dawno zaginioną świetność. Przed miliardami lat pokrywał ją potężny ocean. Może wtedy powstało tu życie. Dzisiaj odnajdujemy je w postaci tajemnych, mrocznych cieni szybujących tuż pod powierzchnią gruntu. Czy zakłócą one w końcu naszą przynoszoną z wielką nadzieją rewolucję? Niewątpliwie tak. Czy działają na naszą szkodę? Bez wątpienia szkodzą już teraz. Czy mamy się ich pozbyć? Odpowiedzieć na to pytanie może tylko popularne hasło; „my albo oni”. Ale należy się śpieszyć z decyzją. Dopóki dysponujemy przewagą zaskoczenia, działajmy!

 – Należy się dokładniej przyjrzeć sprawie – zabrał głos pewien elegancik. – Głosujmy.

 – Kim pan do cholery jest? – zainteresował się mundurowy Ted, podchodząc do siedzącego z zaciętą w złości miną. Mężczyzna sięgnął po portfel i podał mu wizytówkę.

 – William. K. Hartmann… Dziennikarz? – przeczytał glina. – Tutaj? Kto pana przysłał?

 – Tam wszystko jest napisane. Działam z ramienia ONZ. Jeśli plotki na temat obcych okażą się prawdziwe, wszyscy za tę złośliwą propagandę bekniecie.

 Pan Edmund poczerwieniał. Jego oczy zrobiły się nagle czerwone, złe i przerażająco skupione na jednej dziennikarskiej twarzy.

 – To już pan zapewne wie, że czarnuchy, których mrowie nam tu podesłaliście weszli w kontakt z zakazanymi mocami marsjańskiego podziemia? Ryją tam zdrajcy i na potęgę coś rzeźbią. I nie podoba nam się to. Mówię to w imieniu uczciwych obywateli naszego miasteczka! – oburzył się uczony.

 – To australijscy Aborygeni – spokojnie zaczął wyjaśniać tamten. – Wierzą w świętą łączność człowieka z lądem, który zamieszkują. W ich legendach napotkać można przodków Stworzycieli, Prabyty czasu „Dreamtime”, którzy ukształtowali nie tylko Ziemię, ale każdą planetę w naszym ciasnym Uniwersum. Demiurgowie pozostawili po sobie góry, doliny, rzeki, jeziora, rośliny i zwierzęta. To oni rozmawiają z nami wszystkimi, używając zaklętego słownictwa tej ziemi: kamieni, piasku, liści, patyków i kwiatów. Po urodzeniu na tym świecie każdy otrzymuje szansę pójścia śladem swojej linii stworzenia. Naszym krokom musi towarzyszyć pieśń. Muzyka bowiem przyzywa prabyty i oswaja je z naszą obecnością. Będąc ich potomkami i wędrując śladami, utrzymujemy je przy życiu i pozostajemy jednocześnie pod ich opieką. Potem, po śmierci, każdy z nas może stać się niewidzialnym w miejscu, gdzie się urodził. Tę siłę daje totemowe dziedzictwo ziemi, wskazuje ścieżka naszego snu i życia. Jest wyjątkowe, osobiste, jak imię należne i przypisane wyłącznie do nas. Umierając, zabieramy owego ducha i opisujące go słowo, którego żyjącym nie wolno wypowiedzieć.

– I ten właśnie śmietnik legendarnych opowieści podrzuciliście nam wy, panowie z wielkiego mega–miasta, właśnie tu na południe, ludziom pragmatycznym i zainteresowanym wyłącznie w konkretnym inwestowaniu. Po co? Żeby paraliżować nasze interesy?

– To tylko jakieś plemienne bajki – poparł pana Edmunda ktoś z siedzących.

– Nie należy się ich bać – zaszemrała sala.

– Doprawdy, nie? – spytał znowu on.

Pan Edmund podążył swym piorunującym spojrzeniem w ślad za wypowiedzianymi słowami. Zawisł na ustach mężczyzny. Młody dziennikarz zupełnie niespeszony kontynuował:

– Według czarnych poczęcie ludzi nie bierze się z seksu. To przodkowie ziemi zajmują się prokreacją ducha. Wędrują ścieżkami bioteozy i naszego snu, rozsiewając swoje nasienie, które zbiera ich jaźń. Stąd rodzi się nowy byt, a jego projekcja wnika w kobiece łono, by wymieścić się w nowej strukturze powstającego człowieka. Istnieje gdzieś zjednoczenie i harmonia światów, o którym nam wszystkim się nawet nie śniło. I ci wasi, jak mówicie popieprzeni Aborygeni odkryli taką właśnie łączność na nowej marsjańskiej ziemi. Doszło do przełomowego w historii ludzkości kontaktu z obcą, starożytną rasą i do zjednoczenia, o jakim nam się nawet w naukowych traktatach nie śniło.

– Niech pan się wreszcie zamknie! Za dużo tego – machnął obojętnie posterunkowy i uśmiechnął się z lekceważeniem, patrząc z wyczekiwaniem na Edmunda. – Może wyjaśnię i konkretnie zapytam… – zwrócił się na widok jego zezwalającego znaku do sali. – Chciałem poprosić wszystkich obecnych tu mężczyzn o przysługę. Czy moglibyście przybyć w miejsce zaznaczone na powieszonej w korytarzu mapie czarnym krzyżykiem jutro o siódmej rano? Koniecznie z długą bronią aplikacyjną.

– Trzeba komuś doładować z ciekłego magnesu? – pytali ze śmiechem siedzący przy drzwiach chuliganie, jawnie ignorując nic nieznaczącą i zagubioną w chaosie głosów postać dziennikarza.

– Trzeba… – odpowiedział pan Edmund patrząc bezczelnie w oczy tego ostatniego.

***

 Powietrze w grocie rozgrzewało się. Z sekundy na sekundy zmieniał się jego skład. Raz wydawało się być produktem typowo marsjańskim z ogromną przewagą dwutlenku węgla, raz ziemskim ze szklanie wibrującym, obcym tutaj, trującym tlenem. Wtryskiwany weń drobno–kropelkowa żel oddychających, podziemnych istot uzyskiwał rozrzedzoną formę opiłków metalu, formę wręcz niemożliwą do przełknięcia, czy zaabsorbowania w procesie oddychania. Lejący się ze ścian fluid szybko parował i równie szybko skraplał się tworząc rozległe kałuże. Wydawało się, że jest to gorzko–słodki zmasowany atak na wszelkie centra osobowej perspiracji. Wszystkich obecnych w grocie ludzi czekała więc gwałtowna śmierć.

 – Mówiłem panu, że za cieniem przyczołga się przynależący do niego właściciel – jęczał naukowiec. Prawie gubił dech, gdy mówił. – Rodowici Marsjanie posiadają coś na kształt nadmiernie wyrośniętej duszy. Strzępi się ona i wędruje w oddaleniu od ciała całe ich życie – z wysiłkiem wyjaśniał Tedowi pan Edmund. Obaj walczyli z ogarniającym ich bezdechem. Ciągnięte ciało wydawało się coraz cięższe, opornie tężało, jakby kleiło się do powierzchni podłoża. – Stąd bierze się ta cała parada pozornie bezźródłowych projekcji.

 Nagle zaprzestali wysiłku i zaciągnięte na szczyt nasypu martwe ciało dziennikarza Hartmanna sturlało się do wnętrza nadmuchanej góry. Obaj mordercy nie czekali aż dotrze do połyskujących w dole kałuż. Dusili się. Biegiem rzucili się do wyjścia.

 Gdy tylko uporali się z pancerniakiem i przybyli do ogrodzonej potrójnym kolczastym drutem zony odnaleźli samotnego Birrani mocującego się z niesfornym autopilotem, który zaciął się i nie zezwalał na uwolnienie cieni w ich ograniczonej polem magnetycznym haniebnie zaprojektowanej klatce. Chłopak obawiał się o własne bezpieczeństwo, bo coś w zachowaniu obcych się zmieniło. Nieodległa góra sama z siebie się przybliżała, a oni drżeli w konturach i migotali.

Wkrótce w planie górzystego tła pojawiły się gigantyczne figury kroczących istot. Z niebem łączyły je miliony kanałów przekazu, wyglądających jak rosnące, gigantyczne fale ruchomych włosów. Widać przybywali, by upomnieć się o uwięzione dusze…

Patrząc w stronę granicy kwadratu Solis Planum, chłopakowi się zdawało, iż widzi ośnieżony masyw górski Claritas Fossae, co z tego dystansu zdumiewało okazując się praktycznym nonsensem. Powietrze uzyskiwało w tamtym kierunku przeźroczystość kryształu, co wręcz nieprawdopodobnie wpływało na optyczne wzmocnienie obrazu. Gdy natomiast zwrócił oczy w stronę Noctis, skąd przybył, wzrok jego napotykał tężejący mrok, duszne mgły i błyskające wyładowania. Istoty zdawały się tam płynąć zakrywając ogromem horyzont i pozornie łączyć z niebem. Widok zdawał się być nierzeczywisty, a w pulsująco jaskrawych szczegółach i konturach postaci kompletnie niezrozumiały.

 Smarkacz drżał więc na całym ciele oczekując pewnej śmierci. Stał jak wrośnięty. A wokół niego krążyły dziesiątki małych cieni, które niczym spragnione pokarmu ryby kleiły się do jego bosych stóp.

 – Przecież widziałem tego dzieciaka setki razy, tysiące razy dotykałem jego skóry, ani razu nie doświadczając satysfakcji dotarcia do sedna rozumienia jego zdeterminowanej woli – mówił próbujący ocucić stojącego i trzęsącego się chłopaka policjant Ted. – W życiu potrafił być skostniały niczym staruch, potem obrzmiały lub wydłużony niczym jakiś chory na cukrzycę pacjent, lub dla odmiany stać się nieforemny lub wprost przeciwnie, przedziwnie wysmukły. Bywał zimny i jednocześnie parzył od promieniującego gorąca – relacjonował przejmującym głosem panu Edmundowi Hornbaight. – Niekiedy potrafił zaledwie przerosnąć wzrostem kurnik. Innym razem okazywał się być wyższym od najwyższego w okolicy elektrycznego słupa lub być tęższym od własnego, wzniesionego na fundamencie pradawnych głazów domu. Czy to mogła być jakaś magia lub fałszywa perspektywa spojrzenia? – pytał poszarzałego z nagłego przestrachu uczonego.

 – Niech pan wyrwie mu wreszcie tego przeklętego kontrolnego pilota z ręki!

 Ted gwałtownie wykręcił małemu rękę. Gruchnmęła jakaś kość. Birrani nawet nie pisnął. Oddał przedmiot policjantowi.

 – Zabierzmy go ze sobą – zaproponował przesądny glina. – Zeżrą go tu obcy lub przetworzą na nieludzką bestię.

 – Co pan? Niech go zeżrą. Ich wszystkich niech sobie dobrze pożują i wyplują. Pakuj się pan na siedzenie albo podziel jego los! – zagroził z miną zwiastującą nieszczęście.

 Hornbaight wskoczył z powrotem do pancerniaka. Edmund wściekle zakręcił pojazdem, jakby zamierzał zmiażdżyć wszystko to, co kłębiło się tuż pod gąsienicami. Pędem ruszyli, wdrapali się i zjechali ze wzgórza. Zatrzymali nieopodal plamy rosnącej tu czerwonej trawy, tuż w pobliżu przebierającej łapskami w ziemi idącej jako pierwszej, ogromnej istoty.

 Leevee widząc ich już szykował się do ataku.

 Gromadziły się wokół niego inne, pomniejsze cielska istot symbiotycznych i gromady podskórnych cieni coraz to większych i chamsko rozbrykanych.

 Kilka minut wcześniej, gdzieś w okolicach szkoły jadący ciężarówkami ludzie ujrzeli drugiego olbrzyma. Nadchodził z dalekiej północy, prawdopodobnie od wysuszonych na wióry osiedli Pabbar Niunga i Synquan. Tamten cały był pokryty pyłem i ruchliwym, przylepionym doń żelem. Strzelali doń już tam. Ale dobiegł żywy, aż tu.

 Mężczyźni gdy przybyli do zony ochoczo wyskakiwali z wozów. Szybko mierzyli do cieni. I odgłos palby aplikatorów pomieszali z okrzykami zarówno grozy jak i triumfu.

 Raptem usłyszeli kolejne wzmożone dudnienia nadchodzące z oddali, a w sposób niepokojący wstrząsające podłożem. Przerwali ogień. Nasłuchiwali. Liczyli kroki. Jeszcze cztery olbrzymie istoty nadeszły od strony zawsze zamglonych Condoviolin Mons i Lake Pluzebo. Wiły się za nimi jakieś rozciągnięte szarfy, czy może zagęszczone w tej niedorzeczności obrazu poranne wstęgi specyficznie skondensowanych mgieł.

 Wszyscy ludzie odczuli chłodną pomrokę i duchotę nie mającą nic wspólnego z zakłóceniem pracy płuc. Farmerzy nie tracili ani sekundy. Jedni już do monstrów strzelali z aplikatura, inni przeszli na amunicję ostrą.

 Po kwadransie padł pierwszy ogromny trup. Po godzinie zwartą masą runęła reszta symbiontów. Martwe ciała zalegały ziemię.

 Zachwycony widokiem jatki policjant odwrócił się w stronę ciągle stojącego w tym samym miejscu rozsrebrzonego słońcem Smarkacza. Stał i w swej nieruchomości całym przedstawieniem jakby dyrygował. Widok chłopca nie dawał Tedowi spokoju. Mundurowy zdawał się ciężko zastanawiać. Poszukiwał chyba w zachowaniu Birrani jakieś znaczącej wskazówki. Dotąd nikt mu nie wytłumaczył i nie zaproponował, a być może z braku rozumu nie podrzucił żadnego alternatywnego rozwiązania. Lała się zimna krew. Krew bezbronnych. Padali reprezentanci pradawnej fauny, natychmiast przepoczwarzając się w otoczeniu nadwyżki tlenowej w nieregularną, galaretowatą breję.

 Tymczasem zbliżało się ku nim kolejne monstrum, bodaj ostatnie. Niekiedy potwór zapadał się w okropnym kroku i wtedy zdawało się, że sprasuje wszystko i zadławi ciężarem nawet ziarna piasku. Innym razem wznosił się, budząc gorący powiew, pędząc przed siebie zawirowania miałkiego pyłu, rozciągając i sklejając zgniecione rośliny i drzewa jakby były z rozciągliwej gumy. Dziwne, że nie łamał konarów, nie powodował promieniującej spiekoty pożarów, tylko majestatycznie sunął nietykalny i zwiastujący. Obcy rozwierał szczęki. Wtedy dały się słyszeć chóralne długie pieśni i zawodzenia jakby milionów wioślarzy, ludów niepodbitych i niezjedzonych, ciał przetworzonych, nowych, wspólnych i jednomyślnych w hiper percepcji.

 Pan Edmund nakazał farmerom, by bez opamiętania strzelali.

 Sam omal się nie zadławił krzykiem.

 I patrzył jak ciało już tylko pełznie, już bezwładnie opada, flaczeje i ginie.

 A za nim malutki Birrani na wzgórzu zanosił się coraz większym płaczem.

 Ted pochwycił nagle Bashleya za rękę. Wskazał gdzieś poza wzgórze, za Birranim. Zbierał się tam tłum czarnych. Wymachiwali bronią stojąc na pakach zdezelowanych półciężarówek. Strzelali, mierząc w kierunku Białych.

 – Wszyscy do wozów! – zakrzyknął Edmund. – Prędko!

 Warknęły silniki. Zarzuciło pojazdami na miękkiej od zabójczych soków ziemi.

 Popędzili przez pola.

 Wjechali na drogę.

 Skierowali się na południe.

 Dalej, w głąb Odgrodzonej Ziemi.

Od jakiegoś czasu mijali poniszczone apokaliptycznymi wstrząsami osady. Spalone farmy, rozrzucone maszyny, zabite bydło, trupy ludzi i koni. Mnóstwo też było tajemniczych dziur i rozłamów na drodze, i zagęszczeń opuszczonego bezźródłowego cienia wokół słupów zrujnowanej elektryfikacji.

 – Coś się tu najwyraźniej działo – spróbował przekrzyczeć hałas motorów naukowiec. Spojrzał na obraz ze wstecznej kamery. Był od kurzu zamglony, ale pogoń nie była wcale tak odległa jakby się to mogło z początku wydawać.

 Patrząc do przodu nieodwołalnie zbliżali się do nowego łańcucha górskiego. Zarys wzgórz wyostrzył się, kształty dynamicznie wyprężyły. Wiatr ustał, a od strony okolicznych pastwisk okresami dochodził niepokojący rechot marsjańskich, wielkich żab. Tyle, że dźwięki częstokroć ulegały fazie pokrętnego przejaskrawienia, przechodząc w niepokojący i nierzeczywisty odgłos brzmiących werbli.

 Góry, zupełnie nagle zewsząd otoczyły ich góry.

 Wyraźniej zobaczyli idący odeń rosnący wał brunatnego kurzu, tak podobnego do lokalnej piaskowej burzy. Prześwity ostrego, słonecznego światła upodabniały go do ruchliwego potwora o mrocznej skłębionej podstawie. Szczyt gorzał w czerwieni, brzegi rozzłociła refrakcja, centrum momentami rozsrebrzały pęknięcia z podobieństwa przywodzące obraz pajęczej rysy. Wydawało się, że z początku szeroki krąg wiru zacieśnia się, a tworzący go materiał zagęszcza do niespotykanych w naturze stanów nasycenia tworzywem. Potem znów, że roznieca się w swym dynamizmie i zamiast przygasać rozkrzewia na najdalsze okolice tworzącej go masy.

 Wszystko to była ułuda.

 Edmund pod wpływem gorączkowych ponaglań panikującego Hornbaighta stale przyśpieszał, a potem przy najbliższym rozjeździe, gdzieś na wysokości zagrody Binya skręcił w prawo. Samochód rozpędził się teraz idąc polną drogą w kierunku północno zachodnim, wzniecając ogromniejące w powietrzu chmury duszącego kurzu. Wkrótce pojazd minął linię wzgórz ciągnących się od zachodu i dalej wpadł w obszar Binya State Forest, gdzie lekko odbił i skręcił w Sacrum Valley, dolinę objętą pełnią potężnego, podobnego do gigantycznego tornada wiru mającego swój początek w od wieków zapomnianej pustynnej pieczarze.

 Pod wpływem podświadomego impulsu zatrzymali zrujnowany wóz przy rumowisku skalnym. Wybiegli na otwartą przestrzeń. Odważni i niestrudzeni ludzie.

 Budził się z razu cichy grzmot i wraz z jednostajnym dudnieniem otoczył ich szczelnie, jakby licho przynosiło odpowiedź od pobratymców z odległych gwiazd. Wtedy posłyszeli groźne buczenie i ryki dochodzące spod brunatnej kurtyny mroku. Spoza strzelających tumanów kurzu wyłaniały się raz po raz sylwetki pędzących istot. Uciekały.

 Hornbaight wbiegł na zagrodzone pastwisko repetując broń. Od najbliższych sztuk dzieliło go jeszcze co najmniej dziesięć metrów. Rozległy się suche strzały.

 Za nim podążał rozgorączkowany uczony i jeszcze kilku z całej grupy zatrzymujących się pojazdów.

 Zawtórowali mu ostrą palbą.

 Wkrótce ujrzeli odsłonięte, wilgotne, czarne tyłki stworów. Skrwawione i kulejące, niewątpliwe śmiertelnie ranne istoty z trudem uciekały. Ludzie opuścili broń. Daremne było dalsze strzelanie. Ogromne postaci z trudem mieściły się w przejściach do swych wygrzebanych nie dalej jak wczoraj tuneli. Ślamazarne, leniwe i wyjące budziły w swych prześladowcach tylko uśmiechy politowania.

 Biali mężczyźni świętowali. Oglądali pobojowisko z rosnącą satysfakcją. Potężne odgniecenia w glebie podobne do śladów jakie wyrabiają toczące się łożyska lub wielkie gąsienice maszyn wydrukowanych z ciekłych metali transportu 3D zewsząd ich otaczały. Nic z żywego inwentarza, nic z sympatycznego rolniczego folkloru. Jakby cały teren stąd do miasteczka przedarła i w końcu przygniotła na własność kamienna, bezlitosna lawina.

 Wszystkie te okropne ślady prowadziły poprzez długie jamy w kierunku systemu wielkich jarów ukrytych na zawsze przed ludzkim wzrokiem w najdalszej głębi Valles Marineris. To stamtąd dobiegał nieokrzesany gardłowy ryk i potężny tumult zagniecionych i ścieśnionych do słodkiej nieprzytomności istot.

 Gdzieś dalej, dalej o kilometry przecięło drogę w dostojnym korowodzie jeszcze kilka dwudziestotonowych sztuk. Żadne z kroczących monstrów nie zwróciło uwagi na zatrzymujące się w ich pobliżu samochody i wymachujących bronią czarnych ludzi. Żadne z nich nie atakowało. Bo istnienia nie przywodziły na myśl owoców elegancji i wyważenia planetarnej ewolucji. O nic nie konkurowały. Wyglądały na kamieniste, jak z przyrodzenia tak i z czarnej duszy. Ale cóż się dziwić? Pochodziły przecież z mroków jądra tej planety. Były owocami obcej, niezrozumiałej syntezy.

 Idąc milczały. Milcząc spoglądały. A kryształowe oczy błyszczały im w pobłażliwej wyrozumiałości do Czarnych współbraci.

***

 Tego samego popołudnia, zaledwie w kilka godzin później pancerniak Teda minął idącego spokojnie w stronę farmy Smarkacza. Szorstko–skórny gliniarz zatrzymał pojazd proponując małemu podwózkę.

 Ten za skarby nie pozwolił się oderwać od ziemi. Jego bose stopy połyskiwały żywym srebrem. Paznokcie palców łączyły z glebą długie, elektryczne wyładowania. Przyrósł doń, czy co?

 – Birrani, co ci się stało chłopaku? – zapytał zaniepokojony Hornbaight.

 Czarny nie wydawał się być całą sprawą przejęty. Patrzył wzrokiem pełnym radosnych iskier.

 – Tylko spójrz! – wskazał z dumą i triumfem na czarne, długie sylwetki wykreślonego przez słońce własnego cienia. Jego niewielka postać rosła na tej podstawie niczym rozgałęzione drzewo. Posiadał ich więcej niż kilka. – Wiążą mnie teraz z nową ziemią korzenie dla was Białych niezrozumiałe – dodał tajemniczo. – Ale to ja im nadaję kształt i kierunek.

 – Jak to?

 – Utraciłem swój ląd, a otrzymałem całą planetę. Odtąd wszystkim Czarnym i Obcym towarzyszyć będzie wspólna, niezwyciężona dusza. Nigdy więcej nie pozwolimy się od gruntów oderwać. Nikomu nie damy nas ogrodzić i zamknąć – wypowiedział Smarciuch tonem poważnym i dumnym. – I oto nastał człowiek Nowy, zastąpił on Uciekającego z Planety. I stoi przed tobą zwycięzca. I byt ludzki złączony z Innymi w formie przedtem nigdy niepoznanej. Stanie się on nierozerwalną czułą nicią, formą nasyconej świadomością materii, która od zarania była nie tylko jego marzeniem, ale i nieodkrytym przeznaczeniem… – gadał do siebie odchodząc, mrucząc i na głos rozważając, jakby posiadł w swej głowie całą mądrość filozofa i malarza, może jeszcze kogoś znacznie, znacznie bardziej przerastającego rozumienie ludzkie.

Odtąd w murowanych i osrebrzonych bateriami słonecznymi domach ludzi Białych, Żółtych i Brązowych, daleko na północ od Noctis Labirynthus i na wschód od Syria Planum, mamroczący, bezzębni emeryci opowiadali o Starożytnych Leevee tylko obrzydliwie i nieprawdziwe historie. Wspominali też legendę o Birranim, upodobnionym w przenikliwości do cienia, który potrafił tam być szybszy od wiatrów i nocy, o Wiradjuri – żerujących na biednym, niemal bezludnym marsjańskim lądzie, o dziwnych zwierzętach ukrytych w przepastnych norach pod pustynią niedaleko Claritas Fossae. Twierdzili i niezbicie dowodzili, że wszystkie te opowieści były wierutną bzdurą, na pohybel faktom rozpowszechnioną!

                                                                                 Greenvale 2021    


[1] Ziemia – tu w znaczeniu dom rodzinny – język Wiradjuri, powszechny w stanie Victoria, Australia.

[2] Wargang – łódź.

[3] Wuu Manygarra – świat czerwieni – Mars

[4] Dla Wiradjuri z Nowej Południowej Wali słowo to oznacza chłopca.