Zbiór opublikowanych i Nie —- Bizarro Tekstów

NarządnicaOpowiadanie było publikowane na łamach Herbasencji

http://www.beezar.pl/ksiazki/herbasencja-kwiecien-2013

 

Kategoria: horror1.
Tramwaj przejechał mężczyznę na Collins Street.
Zwłoki wyglądały tak, jakby koła przejechały po nich całkowicie świadomie, umyślnie miażdżąc części ciała w sadystycznym okrucieństwie. Rozjechane na grubość bibuły fragmenty uległy dziwnemu, samoistnemu rozdrobnieniu, a ich przedziwna lekkość i suchość pozwoliła podmuchom wiatru wyścielić z nich delikatny nalot na półkach okolicznych sklepów.
W przypadku oczywistych przyczyn wysyłamy jakiegoś dumnego żółtodzioba, aby powypełniał obowiązujące rubryki w niekończących się formularzach, pstryknął parę szablonowych zdjęć, przesłuchał naocznych świadków i w ostateczności – pozwolił działać instytucjom pogrzebowym.
Zawsze ktoś z wyższych rangą przegląda potem te głupoty i pisze krótką informację wyjaśniającą do prasy i szefa wydziału.
W tym akurat przypadku cała przyjemność ostatecznego podpisu wraz z przeźroczystą teczką spadła z impetem na moje zawalone morderstwami biurko.
Z wrażenia oparzyłem się świeżo zaparzoną kawą, zakląłem pod nosem, ale jakoś mimowolnie przewróciłem wolną ręką kartki i zajrzałem do środka.
Niekompletne ciało?”
Nie odnaleziono brakujących kończyn mężczyzny. Pomyślałem: Ktoś ich w ogóle szukał? Znikły bez śladu? A obuwie?
Naoczny świadek powiedział: –  Kradzież narządów, to rzecz powszednia w czasach rozwiniętej transplantologii”.
To dlaczego, do k..nędzy – twarz mężczyzny pozostała rozwałkowana na drobne i przyklejona do asfaltu jak aluminiowa puszka po piwie? Gdzie tu interes? – pomyślałem znowu.
Dojrzałem interesujący szczegół…
Kikuty kończyn w jaskrawy sposób zdradzały metodę ich barbarzyńskiego usunięcia.” Ci z labu byli pewni, że widzą nierówną linię zębów! Analiza laboratoryjna zaschniętej śliny zdradzała ciekawe fakty. Udało się mianowicie stwierdzić, że czas w jakim dokonano owego potwornego procesu konsumpcji nie zgadzał się z tym, w którym nastąpił wypadek. – Hm?
Dodatkowo DNA w próbce śliny nie pasował, do żadnego znanego drapieżnika na Ziemi. I na pewno nie była to znana nam cytoplazma, a raczej… zwykły olej? Hm?
Wydarzenie miało miejsce o sinym brzasku kiedy miasto zazwyczaj tonie w porannych strzępach mgły, a ulica ciągnie się ślamazarnie jakby w zawiesistej zupie półsennych zjaw. Na pewno przebiegająca drogę istota nie była ludzką istotą w pełnym tego słowa znaczeniu. Motorniczy opisał istotę zbyt skomplikowaną jak na jedno ciało. Nie był pewny, co widział, ale przychylał się do idei zamazanej postaci pędzącego jeźdźca, podsuniętej mu przez naszego rysownika z wydziału kryminalistyki.
Wróciłem z laboratorium przy Park Drive w Milton około drugiej w nocy zupełnie wstrząśnięty. W żyłach denata nie odnaleziono krwi. Układ krwionośny wypełniał ciemny olej.
Następnego ranka wraz z chłopakami z policji federalnej przeszukaliśmy mieszkanie zamordowanego. Grzebiąc w rozlazłej aktówce pod łóżkiem, odnaleźliśmy dziwne, nie pisane ludzką ręką dokumenty i kupony gwarancyjne Towarzystwa Antykwarycznego” Pełnia Księżyca.” Były też zdjęcia i bilety lotnicze, oraz kwity bagażowe na pokaźną masę przewozową. Wszystko to zaprowadziło nas do tajemniczej kobiety, którą denat znał i która, polegając na słowach lokatorów, często odwiedzała go w mieszkaniu.
W kartotekach figurowała jako Caplean Hoogerstone, rocznik 1960, narkomanka i sklepowa złodziejka. Na początku nie przywiązywałem do informacji zbytniej wagi. Taka stara jędza raczej nie wydawała się atrakcyjną partią dla trzydziestoletniego, przystojnego mężczyzny z dobrą reputacją, posadą, gronem przyjaciół i doskonałymi perspektywami na przyszłość. Mieszkanie było jednak zadbane. Wszędzie był obecny ślad dbałej, kobiecej ręki. Okna perfekcyjnie czyste, a pranie wykonane w najwyższym możliwym gatunku.
Zwykle intrygują mnie szczegóły i zapach proszku do automatu Bosha zaprowadził mnie wprost pod samą pralkę. Po prostu byłem ciekawy w czym facet pierze własną bieliznę. Odkąd porzuciła mnie żona sam musiałem zajmować się parą moich obrzydliwych slipów. Wolałem je kupować niż prać… z dwojga złego. Jakież było moje zdziwienie, kiedy znalazłem plamy zaschniętej krwi na wrzuconym do śmieci denku od słoika.
– Richard? – zwołałem w głąb kuchni. Kiedy odburknął coś nieprzyjemnego w odpowiedzi, rozkazałem. – Przynieś tu swoje graty, pieprzony szczawiu.
Richard nadszedł chwiejnym krokiem jakby do tej pory spał gdzieś głęboko w fotelu.
Nie lubiłem tego gościa, świeżo upieczonego inspektorka. Zawsze nadąsany i czerwony od zakłóceń krążenia, podchodził do pracy jak do personalnego wroga. Nie nauczył się jeszcze wartościować i odróżniać zła koniecznego od zaszczucia natręctwem obowiązków i solidności.
– Przeleć to, mój drogi skanerami i powiedz mi do kogo należy krew?
Jak zwykle grzebał się w elektronicznej instrukcji obsługi i zanim połączył się z satelitą minął długi kwadrans.
– Inspektorze Foyveor? To nie jest krew w naszym sensie znaczenia tego słowa. Jest to substancja podobna do płynu limfatycznego ulegająca etapowej transformacji w ten makabryczny olej, który poznaliśmy wczoraj – wydukał bezbarwnie Richard. Spojrzał z wysokości podłogi na mnie i uśmiechnął się nieznacznie. – Jednak odciski palców na denku są całkowicie ludzkie i wskazują niezbicie na naszą panią Hoogerstone. Była tu w noc przed tym tragicznym rozjechaniem denata przez tramwaj.
– I powiedz jeszcze, że przypuszczasz, że ona odgryzła mu ręce i nogi?
– Na podejrzewam pani Hoogerstone o nad wymiarowe usta, jeśli o to chodzi. – Uśmiechnął się z wyrazem twarzy, który odebrałem jako sprośny i obelżywy.
– A czy wiadomo, gdzie można ją znaleźć?
– Jej biologicznego chipa notowano ostatnio w bramce stacji kolejowej na Elsternwick, dwadzieścia kilometrów stąd. Jakieś trzy godziny temu weszła na peron i ciągle tam na coś czeka.
– Pakuj się. Jedziemy – rzuciłem, w pośpiechu ubierając odrzuconą przedtem na krzesło marynarkę. – I zawiadom jakiś lokalny patrol. Nie mam dzisiaj siły walczyć nawet z kobietą.2.

Dworzec kolei miejskiej właściwie znajdował się pod mostem. Każdy mógł to wejść i wyjść kiedy chciał. Pozostawiliśmy samochody tuż przed przejściem dla pieszych, budząc zainteresowanie gapiów. Ludzie odsuwali się z respektem, kiedy tak właściwie bez celu biegaliśmy po peronie.
– Panie inspektorze – zawołał nagle ktoś z tłumu. – Jeśli szuka pan kobiety- włóczęgi to około pół godziny temu wdrapała się na skarpę tuż poniżej linii mostu i zniknęła pod krzakiem. Czekam na pociąg i obserwuję ten punkt od dłuższego czasu ze zwykłej nudy. Tam na pewno nie ma tam żadnego połączenia z drogą powyżej. Znam to miejsce – dodał z uśmiechem.
Odnalazłem chłopaka. Nazywał się Felix Strighton, rocznik 1992, urodzony w Brighton. Wracał do domu po pierwszym dniu pracy w agencji reklamowej Creativa.
– Prowadź – zachęciłem go ruchem dłoni i obaj szybko pobiegliśmy w stronę końca peronu. Pokonaliśmy drucianą siatkę, kilka oszczerbionych , schodów i zatrzymaliśmy się na stromym zboczu pokrytym ostrą trawą.
Zaledwie kilka kroków dalej przed nami ziała w ziemi – dziura.
Uklęknąłem ostrożnie. Wsunąłem głowę do środka. Poczułem tylko wyziew wilgoci i starego, kociego moczu.
– Richard! – zawołałem poza siebie. – Powiedz chłopakom, żeby przywieźli nam tutaj dużo światła i może kilka tych cwanych, samo tropiących psów ze stacji w Greenvale – rzuciłem w kierunku dobiegającego asystenta.
Sami z Felixem, dławiąc w sobie wszelkie złe przeczucia, przecisnęliśmy się do środka. Miejsce wyglądało na zapomnianą piwnicę. Dalej, w głębi widoczny był otwór następnego, dość przestronnego korytarza.
Zdecydowaliśmy się na marsz dopiero kiedy gruby Frank przyniósł solidną wojskową latarkę Philipsa. Oświetliłem drogę przed sobą. Byłem absolutnie zaskoczony długością tej odnogi. Wkrótce zeszliśmy po kręconych schodach kilka poziomów niżej. Zrobiło się naprawdę zimno. Powietrze uzyskało niespotykany zatęchły ciężar. Nie chciało przenikać do płuc. Zaledwie łapaliśmy oddech. Jakby ktoś zmienił tu skład atmosfery.
Następny korytarz był już wykuty w litej skale. Usłyszałem łoskot przejeżdżającego gdzieś wysoko ponad głową pociągu.
– Kto zbudował te lochy? – zapytałem.
– Na pewno nie Met Link – zaśmiał się gruby Frank. – Im brakuje kasy nawet na toalety w wagonach.
Istotnie, ogrom wykonanej pracy był zadziwiający.
– Szefie? Tam coś leży – zauważył gruby Frank. – Proszę spojrzeć w stronę tych wypalonych schodów. – Nasze spojrzenia pobiegły w żądanym kierunku.
Wyglądało na wielką walizkę, może pokrowiec na instrument. Posiadało przynajmniej cztery solidne, metalowe rączki po bokach i na wpół uchylone wieko. Ale nie mogłem się pozbyć wrażenia, że oto przede mną leży ciało i to wielkości kontrabasu. Przystąpiliśmy do otwierania z wielką ostrożnością. Tym bardziej , że dookoła zobaczyliśmy mnóstwo śladów bosych, ludzkich stóp.
– Ostrożnie – powiedziałem przy odchylaniu wieka. Coś galaretowatego kleiło się od spodu. Doleciał z wnętrza cichy mlask i zatęchły smród zamkniętego ciała. Ku mojemu jednak zaskoczeniu nie było w środku trupa. Połowę dna walizki wypełniał skomplikowany futerał, a w nim kawałki dziwnych organów, dopasowanych do siebie jak gigantyczna, kolorowa odmiana trójwymiarowych puzzli. Coś miarowo tykało. Nieco z boku wyraźnie brakowało kilkunastu części. Frank wsunął rękę pod spód i wyciągnął z głuchym kliknięciem jeden z przedmiotów.
– Frank? Co pan robi, do cholery? – Odsunąłem najbliżej stojących od otyłego policjanta, który zupełnie siebie nie kontrolując wsunął z nagła ruchliwą część wprost do gardła. Policzki nadęły mu się natychmiast jak u ropuchy, oczy sczerniały i wypłynęły, a twarz zamieniła się w bezsens rosnących tkanek, w których główną rolę przejęły usta. Skoczył w boczny korytarz i mimo, że nawołując biegliśmy za nim kilkanaście metrów, zniknął w ciemności z budzącym litość wyciem.
Wróciliśmy prawdziwie zniechęceni.
– Richard, czy twój komputer z analizatorami ciągle jeszcze pracuje? – zapytałem.
– Tak. Mamy nadal silny sygnał satelitarny. Spokojnie mogę poddać próbki analizie.
– I sprowadź posiłki.
– Zrobione, szefie – odparł. Spojrzałem na niego z uwagą.
Poprawił się. Będą z niego ludzie – pomyślałem.
Powróciliśmy do walizki. Na powrót spotkał nas ten sam słodki smród wnętrzności.
– Analiza próbki potwierdza obcy materiał genetyczny – stwierdził Richard.
– Towar rozprowadzają dealerzy z Towarzystwa Antykwarycznego – dorzucił Felix, wskazując potarganą nalepkę na walizce.
– Pełnia Księżyca”? – zapytałem.
– Jakoś tak…

3.

Z otworu korytarza wybiegło kilkunastu policjantów z psami. Nagłe strzały kompletnie nas zaskoczyły.. Rozbiegliśmy się w różne strony. Zobaczyłem przez ułamek sekundy to ogromne cielsko poszukiwanej. Przemknęła obok mnie jak zjawa.
Przełknąłem głośno ślinę…
Widziałem jak porywa chłopaka z peronu i kilkoma wyćwiczonymi ruchami skręca mu kark i łamie kręgosłup! Zrobiła to w taki zwyczajny, z braku czasu obojętny sposób.
Grzebała w nim przez chwilę jak zegarmistrz w sprężynowym zegarku. Potem żonglowała ciałem jak zbiorem nieokreślonych kawałków i wreszcie podrzuciła w powietrze, gdzie rozsypało się jak pudełko pełne zabawek.
Felix spadł w ciemność, gdzie upadkowi odpowiedział niesamowity wrzask i zgiełk. Wystrzeliłem bez namysłu w kierunku baby, ale po kilkakroć chybiłem. Była naga i … Mój Boże! … Jej piersi dyndały, zawieszone bez sensu jak garby na szerokich, prostych plecach. Przebierała miniaturowymi, dziecięcymi nóżkami w biegu sprintera i zniknęła w nowym rozwidleniu korytarza. Rzuciłem się za nią, ładując pośpiesznie broń. Obok znalazł się młody Richard Zółtodziób. Biegliśmy razem.
Wpadliśmy na przeszkodę jednocześnie. Ktoś kulił się w załamaniu murów. Krzyknął dotkliwie poturbowany. Raptem poczułem dłonie zaciśnięte na lufie mojego rewolweru.
– Niech pan tego nie robi, sir… – poprosił błagalnym tonem.
Snop latarki wyłuskał bladą, przestraszoną twarz.
-Nazywam się Hastings – rzucił pośpiesznie. – Jestem tu z ramienia uniwersytetu Monash. Ta kobieta jest absolutnym cudem transplantologii. Jeśli pan strzeli, to zrujnuje pan rok naszej pracy…
– Kim pan jest? – zapytał Richard, ładując spokojnie swoją broń. Kompletnie nie przejmował się tym gwałtownym słowotokiem gościa.
– Jak już mówiłem, jestem profesorem biologii molekularnej.
– I co z tego?
-To mój eksperyment! W pełni udany.
– A ofiary w ludziach? Te rozszarpane ciała wzdłuż i wszerz miasta
– Wiecie, że na orbitę ziemską wszedł przed pięcioma laty towarowy statek Obcych?
Przyznam, że traktowałem dotąd te bzdury niepoważnie. Teraz zaczynałem się zastanawiać. Czy Richard wspominał coś o większej ilości ofiar? Czyżby młody cymbał coś przede mną zataił?
– Obcy statek dotarł tu przez pomyłkę. Transportował duże ilości towarów handlowych. Tysiące plastikowych rur, zaworów i śrub. Wszystkie pływające w jakimś obrzydliwym oleju konserwującym.
– Mieliście niezły ubaw otwierając statek? – Richard spokojnie odpalił drugiego papierosa od pierwszego. Strzepnął popiół na ziemię. Twarz profesora w świetle latarki przypominała upiora. Nie spał tygodniami. – Statek rąbnął w końcu o pustynię?
– Nie potrafiliśmy go otworzyć, więc doprowadziliśmy do kontrolowanego lądowania…
– Doprowadziliście ten cholerny złom do roztrzaskania o pustynię. Tylko dlatego dotarliście do zawartości.
– No, owszem.
-I co znaleźliście? – zapytałem zaintrygowany.
– Sprzęt pierwszej pomocy – mruknął, dobrze bawiący się Richard.
– Apteczki? – zapytałem z głupia frant.
-Tysiące szczelnie zamkniętych Narządnic, zawierających zestaw najbardziej niezbędnych organów zapasowych. – Oczy niemal mu zapłonęły ogniem przy tym wyznaniu.
Wzruszyłem ramionami mimo, że wszystko zaczęło mi się powoli układać w zgrabną, sensowną całość.
– Czytałem gdzieś inną wersje interpretacyjną Narządnic – wtrącił oschle Richard. – Opinia biegłych wyrażona w poczytnym piśmie naukowym wspomina, że obiekty nie mają nic wspólnego z apteczką, czy też ze środkami pierwszej pomocy, a są raczej sprytną pułapką myśliwską.
– Brednie – skrzywił się z niesmakiem profesor.
-Wykorzystaliście okazję? – pytał Richard. – Skusiła was przynęta? Powiedz! Znaleźliście zastosowanie?
Profesor uniósł dumnie głowę.
– Nie bylibyśmy istotami myślącymi, gdybyśmy nie spróbowali złożyć z tych puzzli w pełni operatywnego Obcego. To była misja do spełnienia. Kto powiedział, że mamy rozwiązywać zadania matematyczne w okolicznościach pierwszego kontaktu? -kontynuował rozpalony do czerwoności naukowiec.
– Zagadka biologiczna, tak? Jednak zabrakło pewnych podstawowych części? – Nie poznawałem Richarda. Był inteligentny, niespokojny w ruchach i agresywny jak na rasowego detektywa przystało.
– Owszem był z tym problemy – przyznał z żalem.
-Jak na przykład głowa? – znów spytał sarkastycznym tonem Richard.
– Skąd wiesz, że brakowało głowy?Ja bym wam, naukowym durniom, nie wysłał głowy.
– Wtedy spróbowaliście poeksperymentować z ludzkim ciałem jako wypełniaczem? – spróbowałem zgadnąć. Kompletnie się zmieszał. Zaczął stękać. Wtedy zauważyłem, że brakuje mu nogi. W jakby oderwanym miejscu uda wyrastała gigantyczna obca dłoń, wyglądająca na płetwę foki.
– Eksperymentowaliśmy ze zwierzętami, przyznaję, ale nigdy z ludźmi.
– Jestem pewny, że kłamiesz – mruknął Richard, gwałtownie gasząc papierosa na murze.
– Zdarzyło się raz – wyjąkał z wahaniem. – Nastąpiła jakaś dziwna regresja świadomości, zwarcie jaźni.
– Jakaś za długa ta twoja historia… – warknął Richard obserwując dziwne poruszenie w ciemności. – Próbujesz grać na zwłokę.
Podążyłem w milczeniu śladem jego spojrzenia.
– Wtedy stworzyliśmy tę kobietę – szybko wyjaśniał profesor. – Porozumiewała się z nami za pomocą pisma.
– Te kwity i gwarancje nazywasz pismem? – rzuciłem pogardliwie.
– Jesteśmy blisko! – krzyczał profesor. – Dajcie nam trochę czasu.
– Bredzi – dodał machając lekceważąco ręką Richard.
Z ciemności wyłonił się zwalisty kształt kobiety. Była to Caplean Hoogerstone, w jej demonicznym, tytanicznym wcieleniu biorobota. W tym momencie lekceważąco wygiętą dłoń Richarda przechwycił profesor, wykręcił chłopakowi rękę, przewrócił i przydusił do ziemi. W mgnieniu oka z zegarmistrzowską precyzją przeciął chłopaka na pół. Czym? Przez moment nie miałem bladego pojęcia. Ryknął krótko, wyrwał mu ręce i nogi jakby czynność wymagała umiejętności ściągnięcia zwykłej skarpetki. I wówczas dojrzałem rzędy drobnych zębów biegnących wzdłuż krawędzi jego dłoni. Osłupiałem…
W sekundę później bez skrupułów wystrzeliłem mu z rewolweru prosto w prawe oko i pobiegłem za oddalającą się Hoogerstone. Musiałem ochłonąć po tym, co zobaczyłem.

Dotarłem do uciekającej. Z tyłu jej potężna muskulatura przypominała budowę gladiatora. Zupełnie nie pasowały do niej kołyszące się na plecach cycki. Jeszcze przypięte dziwnym ściegiem pulsujących żył.
Tułów zwężał się do wielkości pupci małego dziecka, a niżej?
Już same nogi budziły zgrozę i niewiarę. Jak tak wielkie i bezsensownie wyważone ciało było zdolne uchwycić równowagę, korzystając ze stóp dwuletniego bobasa?
Dłużej nie zwlekałem. Strzeliłem w tę przekrzywioną pierś, dokładnie w ruchliwy sutek, spodziewając się trafić serce tuż pod nim.
Odwróciła się. Spostrzegłszy mnie, odwarknęła, by po chwili zawołać szczekliwym głosem w osaczającą nas ciemność. Doznałem całej serii nerwowych drgawek. Włosy zjeżyły mi się na głowie. Rewolwer parzył dłoń ilekroć usiłowałem wystrzelić. Wreszcie pociągnąłem spust. Mierzyłem w głowę, a trafiałem w grubą szyję. Strzelałem bez opamiętania, gorzej – bez sensu, zupełnie zagubiony w ocenie ważności narządów. Nie rozumiałem skąd przy każdym jej coraz szybszym ruchu ukazują się nowe ręce, części torsu, czy zniekształconych odnóży. Skąd sięgające po mnie szpony? Jak mogła mnie opluwać z chronionego fałdami tłuszczu podbrzusza? Czym? Wiórami, podobnymi do tych z brudnego podwórza stolarni?
Znieruchomiała wreszcie. Czy martwa?
Spróbowałem lufą pistoletu odgarnąć kosmyk jej włosów z przekrwionych oczu. Zamyśliłem się, zaspałem, zgłupiałem? Zbyt byłem powolny!
Zagarnęła jednym ruchem moją wątłą czuprynę i szarpnęła z dzikim chichotem – z siłą maszyny – siłą jej dziesięciu pasów transmisyjnych, czy setki zdziczałych odkurzaczy. Czułem, że wiedźma próbuje szybko wydłubać mi oko.
Wystrzeliłem z bliska resztkę amunicji, roztrzaskując jej nos, czoło, rozbryzgując te parszywe oczy i wreszcie łeb. Chyba miała w nim litry obrzydliwej cieczy, bo pękł zalewając mnie falą gorąca.
Rozejrzałem się szybko. Podświadomie czułem się osaczony. Robiło się ciasno. Jakby wokół było więcej niezwykłych postaci. Jakby pojedynczym zawołaniem zebrała tutaj całą armię piekieł. Zapaliłem cudem odnalezioną latarkę. Natychmiast rozległ się okropny ryk kilkudziesięciu gardzieli i latarka wypadła mi z rąk wytrącona serią kopnięć.
Te kilka sekund…wystarczyło…
Obraz, który ujrzałem przejął mnie niewypowiedzianą zgrozą. Zobaczyłem zwłoki Richarda rozdarte w mgnieniu oka na części. Jego tułów nie zdążył jeszcze opaść na ziemię, gdy reszta, a zwłaszcza odnóża zdały się być powodem zaciekłej walki tych potworów z najczarniejszego kosmosu. Stały wokół jak na szczudłach, wyrywając sobie nawzajem i szybko przymierzając tylko jego stopy. Tak jakby to były najmodniejsze buty z salonów Pumy. Dopinali ręce i kolana. Wykorzystali niewiele wartą głowę, umieszczając ją miejscach zupełnie bezsensownych i odrzucali upapraną błotem na ziemię. By po chwili próbować na nowo.
Nie, na pewno nie!… Nie były to istoty inteligentne, ale jakieś pokrętne , pomylone biologiczne bestie, ogarnięte manią rozruchu. Biegające w panice po całym tym polu ludzkich i nieludzkich części i testujących modele kompatybilności nawet z kawałkami martwych gałęzi i zwykłych,leżacych wszędzie śmieci.

Myślałem, że śnię… Nigdy nie widziałem tak koszmarnych istot. Wykoślawione monstra, toczące się na dziwnych i nieproporcjonalnych odnóżach, odbijające się od ścian i sufitu w jakiejś niesamowitej łamigłówce dzikich podskoków i nienormalnego biegu. Czułem nie oddech, a raczej zimne dmuchanie po plecach, a pogłębiające się warczenie przeszywało mnie na wskroś. Nie wiem jak wyczołgałem się przez dziurę na peron. Nie wiem jak szybko zdołałem się oprzeć o kamień i poderwać ciało. Ujrzałem niebo pełne tych okropnych, obcych gwiazd zrzucających na biedną ludzkość najobrzydliwsze przekleństwa mroków. Zalała mnie nienawiść i wściekłość jednocześnie.
I wtedy…
Dopadły mnie poprzez ten niewielki, piwniczny otwór. Pociągnęły drapieżnymi szponami z powrotem, w dół do mokrej dziury. Jakby wspomagane przez same podziemia, zasysające powietrze całego, pustego dworca wraz z budynkami i mknącymi pociągami. Pomimo, że wymierzałem kopnięcia i strzelałem w ten ślepy tłum. Pomimo, że wydzierałem gardło, wołając o pomoc…
Ciągęły z okropnym charkotem.
Na moment puściły, dając mi krótką chwilę wytchnienia. Wyczołgałem się z idiotycznym piskiem. Drapiąc glinę, wyrywając kępy ostrej trawy, raniąc się na kamieniach wydostałem się wreszcie. Ale odkryłem brak władzy w stopie.
Nie tylko to!
Wyczołgałem się dalej, niezdarnie próbując stanąć… Spojrzałem pod siebie. Dlaczego noga kończyła się tak ostrym obrzeżem? Dlaczego od połowy kolana brakuje nogawki spodni?
Runąłem twarzą w dół, krzycząc jeszcze i próbując gdzieś wymierzyć kopniaka kikutem łydki. Wydzierałem się i biłem te poczwarne twarze. Przebijając ostrzem obnażonej kości jakieś wargi niepodobne do ust, gniotąc przepoczwarzone nosy i gardła przypominające kartonowe rury. Na próżno…
Na próżno!
Wciągnęli mnie na powrót do nory i w milczeniu po kawałku rozszarpali. Ich ruchy były szybkie i bezbolesne. Ba…nawet przyjemne – mające coś wspólnego z wynaturzoną pieszczotą. Rozebrali mnie jak rzeźnik świnię. Potem godzinami wyrywali sobie moje nieszczęsne fragmenty z koszmarnych rąk, wrzaskliwie się kłócąc i obrzucając odłamkami bezładnie leżących cegieł. Zwycięzcy dostawiali części do swoich niekompletnych ciał. Próbowali je zlepiać obrzydliwą śliną i wiązać sznurami pulsujących żył. Następnie testowali całość w jakimś obłąkanym tańcu, tratując się nawzajem, błądząc i bijąc na oślep kończynami… Nic nie rozumiałem z zasad tego ohydnego montażu. Bałem się patrzeć.
Skąd wiedziałem?
Byłem teraz jednym z nich, niemym świadkiem wbitym głową w jakieś nieznane mi ciałoZdałem sobie sprawę, że nie znają znaczenia centralnego mózgu, że w ich świecie każda z części posiada integralną zdolność osądu i percepcji. Widząc straszliwy pośpiech tych istot, ich determinację i złośliwość, wiem że dni naszej rasy są policzone. Nadchodzi nowe… Dla nas już niezrozumiałe.