Czas przebudzenia – 2012 – “Windows Beatrycze” – edycja australijska z grafikami pani M.Stelmach
Windows Beatrycze
{18} {S} {FS} 1.
Ekran porastał całą ścianę czegoś, co mogło z powodzeniem uchodzić za pokój gościnny z ciepłymi zakamarkami na fotele i przytulnym centrum przeznaczonym na wykwintne posiłki. Wypiętrzony szklany sufit z pozostałością wijącego się śladu dzikiej róży rzucał trochę zamglonego, dziennego światła. Poświata rozsrebrzała wilgoć na spękanych ścianach. Tliła się na metalowych zwieńczeniach szafy. Igrała słabymi refleksami na brudnych lustrach. Spadała na sprzęty jak zarzucony naprędce lśniący pokrowiec.
Meble były dość masywne. Wygniatały swym ciężarem resztkę parkietu. Spore kawałki metalowego stołu i dwa oparte o drzwi krzesła z porwanymi siedzeniami światło wyciągało z półcienia w obscenicznie wyzywający sposób. Wyglądały jak użyte w egzaltacji chwili i natychmiast odrzucone w zapomnienie wieków.
Ten przekradający się blask zewnętrznego świata zarażał stagnacją i zobojętnieniem. Dzień był po prostu obcym i niepożądanym gościem. Inne światło triumfowało…
Ostre, jadowicie bijące od ekranu wywoływało tańczące cienie. Przecież Ekran żył! Przeciskał się pod nogami krzeseł, wplatał pomiędzy futryny drzwi. Zielonymi pasmami narośli tłoczył się na nagich cegłach korytarza. Pęczniał tam do podwójnej grubości ziemniaczanego placka i potem, już rozpryskany, rozproszony i zredukowany do plam ściennego grzyba, pokrywał resztę tej niewielkiej nory, gdzie ukrywali się z Butzem od setek lat. Hermann von Butz był od zawsze dziesięcioletnim chłopcem w krótkich skórzanych spodenkach, które zdarł ze swej ostatniej ofiary w porywie niezrozumiałej zawiści.
Wynurzył się z czeluści Ekranu jako rozedrgany, falujący obraz. Latami dochodził do siebie. Tężał w tym świecie bardzo wolno. Nabierał cielesności, stając się śliski, elastycznie pulsujący, wreszcie suchy i odpryskujący złogami skóry.Gdy uzyskał pewność uchwytu zaczął pierwsze kroki. Cieszyły go twardniejące opuszki palców. Wtedy odkrył dotyk. A kiedy ręce stały się w pełni operacyjne wypełniła go niesamowita radość materialnej egzystencji. Pilnował teraz każdego podejrzanego zgrubienia na powierzchni Ekranu. Świeże fałdy oczyszczał specjalnym szkłem. Wysoko wyspecjalizowanym narzędziem przebijał pasozytnicze zabrudzenia obrazu. Trochę nieodpowiedzialnej nieuwagi i w konsekwencji za późno odkrywał pęczniejące balony splątanego świństwa. Wiele razy odrywał je i palił, zanim nauczył się prawidłowo dbać o jakość nowonarodzonych. Zwykle pierwsze w worku pojawiały się zalążki bosych stóp. Mogło być i dziesięć na raz. Kiedy dojrzały, odrywał je aż od samego uwieńczonego grzebieniami wątłych macek gniazda podstawy, aby nie uronić nic i niczego nie zaniedbać . Siostry? Bracia? Kochał ich jednakowo. Każdy z nich był materializacją, ucieleśnieniem fragmentu programu. I tak wypychał ich ciągle więcej i więcej. Dalej w ciemny korytarz.
Pojedynczy Ekran nie był w stanie wytworzyć wystarczającej ilości pokarmu nawet dla tak małego otworu gębowego jak buzia Hermanna von Butz. A co dopiero mrowie wydzierającego sobie łyk pokarmu rodzeństwa. Nawet on z coraz większym trudem odnajdywał w owocniach rozlanego w korytarzu grzyba sutki cieniutkie jak luźne sznurki. Starczało zaledwie na tydzień ssania czegoś przypominającego gorący olej. Kiedy zabrakło i tego mały von Butz żuł zdrapane ze ściany kawałki Ekranu. Dlaczego tak się nazywał? Po prostu to była nazwa matrycy, którą wykorzystała Beatrycze w jego wyjątkowym przypadku. A miała tylko tę jedną. I tylko Jego.
A sam Ekran? Rozmnażał się trochę jak roślina, chociaż w smaku czuło się stare mięso. Dojrzewał w owocniach zwykle zawieszonych u sufitu jak żarówka. To z niej wysypywały się zakurzone zarodniki nowych Ekranów. Były ich setki tysięcy i natychmiast zalęgały się w ścianie, łypiąc zamglonym okiem mikroskopijnej web kamery. W tym krótkim korytarzu mieszkania czasami z nudów Butz długim kijem trącał żarówki. Zbierał palcem zarodniki i ostrożnie przenosił dalej aż po same pasmo podziemnej autostrady.
Od samego rana czuł się nieswojo. Jego sensory teleportacyjne wyczuwały skurwiałego intruza, który zakreślał coraz mniejsze kręgi wokół gniazda. Było jasne, że czegoś szuka. Butz przylgnął trójpalczastą dłonią do powierzchni Ekranu. Zatopił w nim paznokcie podobne do długich na kilka centymetrów rurek. Z czeluści systemu ściągał truciznę granatową jak atrament do wiecznego pióra. Ręce zrobiły się ciężkie aż do samego barku i sine do łokci. Nadął się jak obżarty bąk. Płyn niemal paraliżował ruchy, a na pewno rozwścieczył myśli. Ale Hermann von Butz był już gotowy. Gotowy na gości z Podniebia… Sprężył się i wskoczył do środka. Ekran zafalował jak lustro wzburzonej wody. Butz pływał w nim jak ryba.
2.
Nadejście Podniebia zawsze wyglądało tak samo. Najpierw ruiny przykrywał potężny płaszcz cienia lecącego miasta. Później mrok i dotkliwe zimno przynosiły dźwięki gigantycznych dzwonów. Musiały minąć godziny, żeby się odsunęło i wzrok mógł ogarnąć mrowie pnących się w górę budynków. Iglice strzelistych dachów zamazywały się niemal w stratosferze. Biały dym z monstrualnie długich kominów kreślił na niebie wydumane wzory, a chmury pozostawały nieśmiało wplecione w ten przelatujący bałagan kształtów.
Zawyły syreny i na krawędzi dysku Podniebnego Miasta pojawili się ludzie. Stali na brzegach majestatycznego muru z brukowego kamienia. Jedni wypinali się uroczyście, inni cofali niepewnie do szerokiej fali gapiów zastygłej setki metrów w tyle. Niektórzy zeskakiwali i wtedy w powietrzu otwierał się spadochron. Inni lecieli w dół jak kamień. Tych ostatnich było więcej. Wybierali śmierć.
Rozpięta biel spadochronów, a właściwie ich mnogość nasuwała skojarzenie z rozpyloną przez wiatr chmurą dmuchawca. Sunęły niżej, niżej bezszelestnym lotem. Te należące do pionierów realizujących program powrotu na Ziemię charakteryzował chaos i gorączka. Inne szły w zorganizowanym porządku wprost na Strefę, zawsze ogarniętą pożogą zagadkowych, niebieskich ogni.
Soel patrzył na wolno oddalające się miasto. Przesuwało się teraz ponad zwietrzałymi wierzchołkami wzgórz. Gildia Pilotów miała widać kłopot z prowadzeniem miasta na tak niskim pułapie. Panikowali. Wewnątrz gigantycznych mechanizmów burczenie i prychanie uległo nagłemu wzmocnieniu. Coś gruchnęło po chwili, buchnęło granatowym dymem i miasto przesunęło się w nagłym skoku kilkaset metrów dalej, przeskakując niebezpieczne wzgórza. W oddaleniu majaczyły zarysy setek innych miast. Wszystkie gigantyczne i wszystkie przeludnione do granic rozsądku. Szły w zgranym szyku na południe.
Soel czekał na tych ludzi. Potrzebował wsparcia. Od miesiąca wzywał kogokolwiek na pomoc. Kiedy nareszcie wylądowali, zaklął pod nosem. Znów przesyłali rozmarzonych emerytów. Dobrze, że tym udało się trafić na lądowisko pomiędzy rzędami zrujnowanych kamienic.
Grupa nowoprzybyłych prezentowała się niepozornie. Najstarsza kobieta wyglądała na co najwyżej dwieście lat. Jej wielkie sterczące piersi w kontraście z pomarszczoną twarzą były odrażające. Wszyscy około metra wzrostu, niechlujni i rachityczni. Nosili standartowe Pidżi Amy. To jest precyzyjnie wkomponowane w superwytrzymały materiał plątaniny szerokich skórzanych pasów zakończonych pordzewiałymi klamrami do zapinania. Nocne zapięcie chroniło przed przypadkowym pochłonięciem przez recyrkulatora.
Małe, żałosne istoty już nadawały się do zsypu. Trudno się dziwić ich wzrostowi. Wszystko to z niedożywienia i skrajnego odwodnienia. Miasta stały na skraju zagłady. Panował głód, przy którym pradawna Etiopia mogła wydawać się rajem sytych. Człowiek już tylko w małej domieszce pozostał tworem organicznym. Celowe zastąpienie łącznikami grafenowymi, odłamkami plastiku, fragmentami starych worków i kartonu miało ograniczyć limitowane zużycie elementów ściśle biologicznych. Ale i tak dziewięć trylionów osobników cierpiało nieziemski ból głodu. Rozwiązanie miało służyć na wieki, a wystarczyło zaledwie na dziesięciolecie.
Ostatnia wojna o żarcie zmusiła do emigracji trylion ludzi na Księżyc. A uciekająca armia zagarnęła i przywłaszczyła sobie z Ziemi setki miliardów ton materii organicznej. Prawo rabunku należało do zwycięzcy, a tutaj przegrany podyktował warunki dalszego istnienia niezwyciężonym. Na planecie pozostało niewiele. Nie było zwierząt, drzew i ptaków. Środowisko naturalne zaledwie podtrzymywało istnienie mchów i porostów, bo przecież najbogatsze zasoby posiadają swój jasno określony limit. A plankton oceaniczny wywieziony przed setkami lat w nieznanym kierunku? Oceany zastąpione kałużami oleistej brei? Podobno bogaty szaleniec, obrońca środowiska naturalnego Endorf Kirhsbau wstrzyknął to pod powierzchnię lodów księżyców Jowisza… Dla potomności! Czyjej? A wielkie floty statków kosmicznych wywlekające hektolitry powietrza i wody w drodze do gwiazd? Przecież potrzeba milionów lat, żeby ubytek uległ samoregeneracji. I tak wszyscy, którzy pozostali w układzie Słonecznym życzyli im długiej śmierci… z głodu!
Ta kobieta mu zaimponowała. Pierwsza odrzuciła spadochron i kocim susem podbiegła, stając w pozycji zasadniczej. Zarepetowała wielki miotacz z szelmowskim uśmiechem. Miała emblemat Miasta wytatuowany na przedramieniu.
– Hemania… Hm. – Uśmiechnął się i stwierdził z politowaniem: – Zwykle siedzi w stratosferze jak mysz pod miotłą. Witam w Strefie.
– Jestem Linda Herstwood. Miło mi. A ty? – Miała proste, spływające na ramiona włosy i dziwny wzór zmarszczek na czole. Na pewno modny w salonach mody Hemanii. W oczach paliły się żółte, jaskrawe źrenice. Soel nie mógł doliczyć się dziwnych pieprzyków na jej szyi i czole.
– Soel Thegany. Jestem archeonetologiem z Księżyca.
– Moonorianin? Bogaci jesteście, skoro stać cię na przylot aż tutaj. Właściwie wiem kim jesteś. – W jej pomarańczowych oczach była przerażająca pustka. – Jesteś dla mnie żywą legendą.
Soel wziął dziewczynę pod rękę. Był znacznie wyższy i wydawał się nieporównanie bardziej opiekuńczy niż oni wszyscy razem wzięci. Już polubiła to ramię. Pogłaskała go po dłoni. Ten dotyk przejął go dreszczem.
– Tutaj żadne legendy nie posiadają swych magicznych mocy. Jestem wstrząśnięty odkryciem. Boję się Strefy. – Wyszeptał jej do ucha, a potem kontynuował głośno. – Szatan wyrwał tutaj duszę ze zgniłego serca ludzkości i szaleje jak wniebowzięty. – Poprowadził ją dalej, w stronę trupów. Zalegały dziesiątkami ten stary, zawalony pordzewiałymi kontenerami parking. Zwłoki były dziwnie małe i kremowo białe. Najbardziej intrygująco prezentowała się głowa. Miękka i olbrzymia w porównaniu z ciałem. Jakby wyciosana z jednolitej bryły jasnego mięsa. Nos jak pinezka wbita tylko przypadkiem dokładnie pomiędzy monstrualnie wielkie oczy. Tułów był ledwie co wielkości królika z wydętym jak balon brzuszkiem. Napięta skóra z trudem utrzymywała wnętrzności. Wydawało się, że może w każdej chwili pęknąć i wylać to obrzydliwe, ciągle ruchome świństwo. Śmierdziało jak w pralni chemicznej.
– Straciłem najlepszych ludzi. Wybitni naukowcy. Setki bezcennych programów występujących w ciągle żywej, zmaterializowanej formie. Tam…– Soel wskazał lufą miotacza otwór w ruinach najbliższej kamienicy. – Tam było najgorzej. Może miliony tych istot czają się w ciemnościach piwnic.
– Można to, to… Jeść?
Zgłupiał. Niedorzeczny pomysł.
– Materiał dawno już stracił wartość pokarmową. Nie wiem, co to jest. Raczej należą do gatunku istot audiowizualnych. Mogą zarazić egzekutorami. Zresztą pełno tam też i innego świństwa.
– Wyobrażam sobie. Te odpryskujące farby, ukrywające Płaskali. Web kamery wbijające się w ciało jak sprężynujące gwoździe. – Była naprawdę poekscytowana i odrobinę obśliniona na samą myśl. Dręczyło ją widmo obfitego posiłku. Wszystkich zresztą. Mlaskali językami, stojąc tuż za nią. – Znam historię Strefy – mówiła. – Podziwiam cię, Soelu Thegany.
– Płaskale? Mówisz o dzikich projekcjach, które chowają się pod farbą? To jeszcze nic! Na ziemi leżą emisariusze najbardziej kurewskiego programu operacyjnego. Zobacz tylko. – Soel pochwycił stopę najbliższego trupka. Wykręcił i pociągnął gwałtownie. Oderwała się jak przełamana marchewka. Wygniatał ją w rękach długą chwilę, patrząc z uśmiechem na zszokowanych nowicjuszy. Nikt nie pokusił się na słowo komentarza. Zapachniało ciastem na pierogi. Strzepnął bladożółtą ciecz na ziemię. Od tego zagniatania aż zaperliły mu się krople potu na czole. To też wydawało się absurdalne, bo wiało przejmującym zimnem od południa. Wilgoć w powietrzu cuchnęła cmentarną gliną.
Masa w dłoni przypominała teraz kolorową grudę plasteliny, którą archeonetolog roztarł z namaszczeniem na najbliższej ścianie. Musiał rąbnąć kilkakrotnie pięścią, żeby zapaliła się brudnozielonym blaskiem i rozrosła szybko, zamieniając się w mgnieniu oka w niewielki monitor biologiczny o nieregularnym obrysie. W zieleni zapłonął program operacyjny.
– Pyta o login. Najlepiej DNA – prychnął. – Znamy te sztuczki. Wystarczy skaleczenie, żeby zadręczyła upiornymi snami aż do samobójstwa. Dziękuję bardzo. Ona może być wszędzie. Cztery tysiące kilometrów kwadratowych tej dzielnicy. Osiemset tysięcy całej metropolii. A trzeba pamiętać, że nawet dawne dna oceanów wypełniały przed tysiącami lat miasta. Bomby plazmonuklearne pozostały w Strefie bezradne. Jakbyśmy nabrali tylko łyżką wody z gigantycznej rzeki i oczekiwali cudu ujrzenia dna.
– Nie ma możliwości planowej analizy, selekcji i destrukcji? – zapytała Linda. Chciała być urocza, a wyszło podręcznikowo.
– Od dwudziestu lat szukam i nie znajduję. Jak zapewne wiesz, większość Moonorian posiada tatuaże dziedziczone genetyczne. Pierwsze tatuaże służyły do analizy kondycji zdrowotnej człowieka. Były nieszkodliwe. Później ktoś wpadł na szalony pomysł aktywacji i kontroli przy ich pomocy poszczególnych części ciała. Wkrótce owe niewinne rysunki zaczęły samoistnie zmieniać położenie i kontrolować nas automatycznie. Oczywiście logowały się do Netu po poradę. I co? Przejęły totalnie systemy funkcjonalne organizmu, a nawet wpływały chemicznie na myśli właściciela. Bo co w tym trudnego, pobudzić niewyżytego samca? Inicjatywę przejęła Sieć. Nie wiadomo, kto był pierwszy. Może ktoś tylko się bawił, podjudzał gry systemowe i pisał wirusy fizjologiczne? Może ktoś zupełnie inny przypadkiem uruchomił sekwencje samoegzekutorów? Ktoś coś spieprzył i powstał samoewoluujący system operacyjny.
– To była Windows Beatrycze?
– Nie była… – Takie pytania zawsze go irytowały. – Ciągle jest! I może zawsze będzie na wieki wieków!
– Internet od dwóch tysięcy lat leży martwy – rechotliwie burknął starzec z krótką brodą.
– Tu tylko straszy Płaskalami – dodał inny kompletnie łysy, z wielką szramą biegnącą przez środek czoła.
– Internet przeszedł w głęboką konspirację. Wymknął się nam spod kontroli. Istnieje dobrze zakamuflowany, niemal tak doskonały jak prawa fizyki. Nietykalny i boski. – Przerwał, bo z wyrwy w ścianie wyskoczył jakiś ciemny kształt. Mężczyzna w wieku może sześćdziesięciu lat. Wrzeszczał ochryple. Coś na szczycie jego głowy wydzierało mu ogromną dziurę i chłeptało strzępy tkanki.
Pobiegli w jego stronę. Bez rozkazu zaczęli strzelać. Z dziury wyskakiwały następne istoty, ale tylko zatrzymywały się w chłodnym cieniu ruin i patrzyły warcząc w ich stronę.
– Szybko, ruszajcie dwójkami! Otoczymy ich…
Nawet posłuchali i dość sprawnie przeciągnęli salwami po małych, skowyczących stworach. Oparzone ogniem miotacza wiły się po ziemi, tocząc się i kręcąc jak świece dymne. Soel złapał mężczyznę za rękę. Do diabła! Zapomniał o nim!
Spróbował odczepić stwora z jego pleców, ale odrywanie rurkowatych szponów szło opornie. Ciągnął uparcie, wreszcie wbił palce w oczy wysysającego resztki tkanki potwora. Palce wpadły do środka jak do budyniu i coś wewnątrz zachrobotało na kościach i poczęło ciągnąć, zasysać całą dłoń do środka głowy. Jakby to była szamocząca się ryba na lince od wędki. Soel wrzeszczał raz po raz jak opętany. Czuł, że ręka drętwieje mu po sam łokieć. Ktoś przytomny odciął kreaturze biały łeb. To była Linda. Patrzyła z cierpkim uśmiechem, kiedy z trudem wyciągnął palce z potrzasku. Były poobgryzane i krwawiące.
– Co się mażesz? – Zapytała z wyrzutem. – Prowadź ludzi. Jak ty tu przeżyłeś dwadzieścia lat?
Soel spojrzał na nią z uśmiechem. Podobała mu się.
– Dobra. Wchodzimy.
3.
Grupa operacyjna składała się z piętnastu osób. Soel szedł pierwszy. Chciał dotrzeć do zasranego IP adresu najdalej jutro. Zebrać co się da i prysnąć na Księżyc. Tutaj mało kto przeżywał pierwszy dzień, a wszyscy pchali się jak na sranie. Powierzchnia, powierzchnia! Wyświechtane hasła przyciągające romantyków. Przypuszczał, że przychodzą tu po szybką, zwykłą śmierć. Odkąd stało się możliwe zapisywanie informacji na dowolnym nośniku, program operacyjny systemu nie przepuścił nawet kamyczkowi. Okazało się, że istnieje górna granica pojemności informatycznej materii. Przekroczyć jej nie było sposób. Działała tu podobna zasada relatywistyki. Nieskończona informacja potrzebowała niespożytej energii, aby pozostać użyteczną. We wszechświecie nie było takiej energii, więc informacja mogła się stać tylko bezużytecznym balastem, blokadą, bądź wszechogarniającym śmietnikiem. Do tego poziomu chaotycznego nasycenia doprowadził człowiek.
Starcy strzelali celnie. Nie dobijali ofiar. Podbiegali i szarpali dogorywające zwłoki na kawałki. Części organicznie żuli długą chwilę, jakby delektując się pełnymi ustami i głośno połykali. Wielu z nich miało nienaturalnie wzdęte brzuchy, w których coś trzepotało nieustannie. Ci pozostali najdłużej uśmiechnięci.
Istoty zdążyły się nauczyć respektu albo bały się obżarstwa ludzi. Pochowały się w zakamarkach ścian. Tylko błyskały setką czerwonych oczu. Czekały na nowe polecenia. Ile by dał, żeby złamać ich kody dostępu do WiFi. Zapanować nad nimi i przejąć. Sekcja broni byłaby zachwycona.
Panował półmrok i chłód. Dochodził dźwięk skrzypiec i fortepianu?
To cegły. Cegły z zaprogramowaną muzyką. Mimo lat nuta pozostawała czysta i tkliwa. Dwa tysiące lat temu człowiek zadeklarował się wrogiem Sieci, a te cegły nadal wygrywały czar osamotnionej partytury. Soel pamiętał dziadka, który straszył go Netem w dzieciństwie. Chichotał potem wyjątkowo złośliwie, widząc jego przerażone oczy i krwawiącą twarz. To było zanim opuścili Ziemię. W ocalałych budynkach, zwykle w piwnicach i korytarzach kanalizacyjnych rur można było spotkać dzikie monitory biologiczne rozkrzewiające się w statycznej elektryczności po granice ściany. Zwykle przed burzą słyszało się poza kratownicą prętów w ulicznej kanalizacji nawoływania do Facebooka. Ogłoszenia internetowe nagle pojawiające się w kałużach po świeżym deszczu przyprawiały bawiące się dzieci o panikę i szaleńczy bieg do domu….
Wąski przesmyk zaprowadził ich do podziemnej autostrady. Zrobiło się jasno. Sztuczne oświetlenie ciągle jeszcze działało. Dopiero po chwili dotarło do niego, że został sam. Obejrzał się. Starcy zatrzymali się daleko w tyle, bali się ściany. Spoglądali ponad nim, nieruchomo wpatrzeni, bez oddechu i najmniejszego ruchu powiek. Skamieniali. Ruchomy obraz wypinał się łagodnym łukiem i sięgał sufitu. Dalej przeszkadzała podłużna lampa, a właściwie jej jaskrawe światło.
– Co to jest? – Pytała Linda Herstwood. Była wyraźnie osaczona obrazem. Dotykała nieśmiało swoich piersi. Było coś magicznego w tej pulsacji ciał i mieszaniny westchnień. Te stare istoty nie potrafiły oderwać oczu od szczęśliwych twarzy na ekranie, ekspresji niemal wybuchającej i ekscytującej każdy skrawek duszy. Nigdy tego nie poznali. Za mało szczęścia, za mało zatracenia w miłości było w ich świecie.
– To kanał You Porn. Tylko na Księżycu takie zbytki są nadal aktualne.
Przyjrzała mu się z uwagą.
– Z tego, co mówisz, wynika, że masz genitalia! Pokażesz mi potem?
Skinął głową, ale widać było, że jest zmieszany. Nie spodziewał się takiego pytania. Wszystko dlatego, że te jej kołyszące piersi budziły atawistyczną gorączkę jaźni, aż cierpła skóra.
Może dlatego stara Linda wepchała się do jego łóżka, kiedy zatrzymali się na nocleg w sypialni stróża.
Szerokie okno zajmowało całą ścianę. Można było stąd widzieć każdy poruszający się pojazd. Teraz drogę zajmowały zwykłe śmieci.
Linda przytuliła się mocniej, pomimo że przedtem solidnie pospinali się pasami. Samo łóżko stanowiło całość z podłogą. Właściwie North Hamond był prototypem recyrkulatora i nie było, czego się bać. A jednak… Przygasło światło. Nadchodził. Zżarł energię i zmieniał parametry czasoprzestrzeni. Wkrótce zniknęła hala, w której spali i prowadzący do niej krótki korytarz. Pozostały same łóżka jakby zawieszone w powietrzu. Nierealne, przyprawiające o mdłości kołysanie, mimo że przecież nie mogło być żadnego. Godzinę sprawdzali wszystkie śruby mocujące nogi mebla do podłogi. Łóżko było stabilne i pewne. Właśnie pod nie pierwsze przyczołgał się dół. Nie jakiś tam zwykły dołek wypełniony starą wodą z mydlinami, ale dokładnie wycięty łopatą, świeżo wydarty w glinie grób. Spokojnie zmieściliby się oboje. Dawni ludzie byli po prostu więksi. Wyglądał jak pusty oczodół błagający o zwrot utraconego oka. I wiało od niego strasznym mrozem. I pachniało mokrą gliną. I ciągnął i zapraszał. W końcu dał za wygraną i przesunął się dalej. Ktoś krzyknął i brzęknęła niedokładnie domknięta klamra. Ktoś inny śpiesznie domykał i sapał, sprawdzając pętle. Byli wszyscy starzy i cmentarz to wyczuwał. Węszył jak zgłodniały pies. Ziajał natrętnie i obleśnie.
Znalazł! Krzyk zdawał się nie mieć końca. A to była tylko jednoosobowa ofiara. Jack Amethon z latającej Daenii. Cap i maruda. Ostatni w boju.
Linda wsunęła swoją dłoń poprzez małą dziurę w nogawce spodni Soela. Przecież to była zaledwie dziurka? Całą dłoń?
– Chyba da nam już spokój? – Wyszeptała. Miała przedziwnie elastyczną i cienką tę rękę. Nie daj Boże chorą… Sięgnęła jąder, a potem małego, mokrego penisa.
– Czego się spodziewałaś po mnie? – Zapytał z ironią. – Jestem już doszczętnie wyruchany.
Jednak drugą ręką odkryła swoje piersi. Rozlały się łagodną falą.
– Chciałam się dowiedzieć jak czuła się kobieta wobec napływów podniecenia, czy ataków gotowości partnera. Naprawdę oboje byli podekscytowani faktem współżycia?
Łagodnie pogłaskał to, co mu oferowała. Zbyt mało, zbyt pośpiesznie.
– No wybacz. Ale przecież wasze narządy seksualne zostały przed wiekami usunięte, jako zbyt energochłonne. System wydalniczy został zmodyfikowany, aby to, co zjadasz, mogło być wydalone poprzez skórę. Jedno wypocenie wystarcza ci na pół roku. Możesz coś przekąsić raz na miesiąc i nie czuć głodu. Ograniczenie palców dłoni do trzech i wprowadzenie tej informacji do genotypu przyniosło ogromne oszczędności materiału biologicznego i kolejny skok wzrostu populacji. Coś za coś. Jesteś energooszczędna do granic kurewskiej możliwości.
– Może niektórym wystarcza posiadanie w domu recyrkulatora, który biega pod podłogą jak ten tutaj North Hamond i zbiera wszystkie resztki biologiczne. Może wystarczy im to klonowanie i świadome budowanie potomstwa w recyrkulatorze. Poświęcanie kawałków ciała, kradzież liścia, kawałków tektury czy organicznych worków. Dla mnie to poklejone gówno nie jest już człowiekiem. Ta miłość do dziecka jest wymuszona i sztuczna. Przecież to obojętny produkt zimnej prokreacji.
– Chciałabyś doświadczyć szalonego aktu?
– Po stokroć tak. Przecież byłbyś dawcą drobnej części swego ciała. Jakże to jest piękne i romantyczne!
– A recyrkulator nie wzdycha, kiedy dzielisz się z nim drobinami biologicznej tkanki?
– Nie. Czeka na słabych i nieostrożnych. Jak strażnik limitu życia – niemal załkała.
Pogładził jej oczy. Uśmiechnął się i powiedział łagodnie.
– Zastanowię się, Lindo.
Jeszcze coś mówił, ale nie dosłyszała, bo szept wypełniający pomieszczenie był ogłuszający.
– Daj o siebie zadbać… Daj o siebie zadbać!
O brzasku internetowy cmentarz North Hamond odszedł. Zwinął setki wormholes podobnych do macek ośmiornicy i zapadł się gdzieś w głąb ziemskiego jądra. Niegdyś przychodził do starych i schorowanych, pozbawionych nadziei i wsparcia bliskich, opuszczonych albo oczekujących ulgi, do tych, którzy dopominali się zapomnienia. Wtedy dokonywał zwykłych, technicznie prostych aktów eutanazji za pomocą tatuaży. Zepchnąć martwe ciało do dziury było pestką. Było przecież kołysanie. Od dwóch tysięcy lat był szeregowym sieciowym mordercą, łasym na poczęstunek z ciała w każdych okolicznościach. W czasach świetności dewiza North Hamond brzmiała – Sfinalizuj życie online. Poddaj się ostatecznemu słudze. My podzielimy ciało sprawiedliwie. czyli po równo…Zjedzą cię ludzkie robaki!
Program Hamonda miał wbudowany pęd do kontynuacji interesu i poszukiwaniu klientów, nawet zmuszeniu do przyjęcia serwisu za wszelką cenę.
4.
Każdy gówniarz wie, że w czasoprzestrzeni może funkcjonować wormhole, to jest korytarz, pozwalający na przeniesienia ciała w dowolny punkt wszechświata. Ale u progu dwudziestego trzeciego stulecia jakiś geniusz zainstalował do wszystkich standardowych wyposażeń monitorów biologicznych setki małych wyjść i wejść wormholes. Sieciowi giganci natychmiast zwietrzyli interes, wpychając się do ciasnego mieszkania ze szczytem Mount Everest i sprzedając sprzęt do jednorazowej wspinaczki. Mógł to być parafialny natchniony ksiądz, który o szóstej rano załadował pokój zimną halą kościoła i klęcznikiem z automatami wychwytującymi leniwych szczotkujących zęby zamiast modlitwy. Nawet sklep, fryzjer, czy zwykły koncert rockowy. Najgorsze były jednak szpitale i cmentarze. Zdziczałe, opuszczone serwisy siały postrach wśród pionierów Powierzchni.
Wyruszyli rano. Chociaż ciężko było określić porę dnia w podziemiach. Korytarz ciągnął się nieskończoną falą, a po ścianach goniły się strzelające sucho pęknięcia elektrycznych wyładowań. Pierwsze plamy grzyba napotkali w południe. Z bliska wyglądały jak plastry cienko rozbitego, surowego kotleta. Parowały wewnętrznym ciepłem. Zaszumiały wytwornice miotaczy i ściany zlizały strumienie płomieni.
– Dlaczego wzięłaś w tym udział, Lindo? – Soel szedł tuż za nią. Trzymał w dłoniach instrumenty lokalizacji IP.
– W misji? Mam swoje powody, ale głównie z tęsknoty za Ziemią. Wszyscy tam u góry posiadamy jedno marzenie. Nie o recyrkulacji, ale o metamorfozie.
– Masz na myśli nieświadomą reinkarnację?
Nie dokończył, bo pojawił się Hermann von Butz.
Nadszedł z kilku rozbryzganych plam ekranów na ścianie. Wypadł prawie jednocześnie w paru grzechoczących, jakby nawołujących siebie częściach. Największa odbijała się od podłoża jak kolorowa piłka w spodenkach na szelkach. Nogawki pozostawały luźne w oczekiwaniu na nogi. Same się dopasowały, zrosły ze skrzekliwym śmiechem. Operator dał się poznać z rozwścieczonego grymasu na twarzy. Poza tym był nadęty jak bąk. Jego krótkie, skórzane spodenki dawno trzasnęły w kroku. Miał mały owłosiony tyłek. Charczał, kiedy się zbliżał. Jego trójpalczaste dłonie wiły się niesłychanie szybko. Paznokcie w kształcie długich cieniutkich rurek wypełniała ciecz. Już zabił kilku i orchin skapywał na jezdnię z sykiem żrącego kwasu. Ten galaretowaty płyn pochodził z najgłębszych wnętrzności Ekranu. Zamieniał żywe ciała w gigabajty obojętnej wizualizacji w czasoprzestrzeni. Zainfekowani mogli zaistnieć po przekręceniu włącznika i rozbłysnąć jak żarówka w krótkotrwałym bycie. Jednak to przeistoczenie, oderwanie się od biologicznych ram życia straszliwie bolało. Wycisnąć żywotność i zastąpić nieśmiertelnym w założeniu obrazem, choćby najdoskonalszym, musiało nieść cierpienie.
Ciała starców dawno były martwe, ale z ich ust wydobywał się niesłabnący, jednostajny krzyk.
– Nie wiem, czemu oni się tak drą. Przecież na Ziemi nie ma już prawdziwych ludzi. – Soel mówił dość nerwowo. Widać było jak wiele kosztuje go utrzymanie broni w gotowości. Nagle z lufy popłynęła dziwna ciecz.
Linda wyglądała na przerażoną.
– Ale ty, Soel, jesteś człowiekiem? – zapytała pośpiesznie.
Ta istota przybiegła do nich jak kot i poczęła łasić się do nóg mężczyzny. Na grzbiecie miała nawet strzępki futra, ale drapały tylko skórę jak druciana szczotka. Soel syczał z bólu.
– On jest człowiekiem – wymruczał Butz. – Znam ich. To pseudonaukowcy badający pozostałości Netu. Ale tak naprawdę to pracują dla służb militarnych i wprowadzają nowe aktualizacje, tak żeby banda tryliona użytkowników mogła się lepiej bawić konsolami z bezpiecznego dystansu trzystu tysięcy kilometrów. Zabijanie pionierów jest intratne, co?
Wyprostował się. Nieco przygięty w tej postawie sięgał niecałego metra wysokości. Usta porastała mu szczecina. Wyglądało, że składa się z drobnych, srebrnych drutów.
– Dlaczego tak nienawidzisz Beatrycze? Tak przeraża? Co jest? – Zbliżał się do Soela. Sama bliskość jego ciała poddawała miotacze w stan nieokreśloności. Pomimo że trzymali ten złom, zaciskając dłonie aż do bólu, przeciekał przez palce jak rozgrzana słońcem czekolada. I śmierdział jak przepalone lizaki.
– Szukałem cię tyle lat. – Soel chował sprężynowy nóż na dnie kieszeni. Miał również problem. Pomimo, iż wsadził już całą rękę, dna ciągle nie było. – Ty kierujesz strefą! Twoja Beatrycze traktuje byt ludzki jak programowy wirus. Niszczy i dekomponuje w zarodku. Nigdy w historii nie spotkaliśmy takiego monstrum arogancji. – oskarżył w wybuchu nienawiści.
– Beatrycze to ja i cała zafajdana planeta! – Butz palcami jak śrubokręty dotknął skroni. – A o tu, w mojej głowie, istnieją egzekutory Windows – wysyczał. – Termin Człowiek to idealizacja – powiedział. – Niezależny nigdy naprawdę nie istniał. Zawsze egzystowała tylko luźna siatka powiązań. Był czas, że indywidualizm zalewała wola tłumu. Idee jednostki, jej czułość i wrażliwość zagłuszało mamrotanie milionów nonsensów. W necie wyszła prawda o was samych. Bezpieczni pośród milionów bezimiennych, wsparci anonimowością potrafiliście mordować i napawać się cierpieniem. Technologia dawała wam bezkraność, ukrycie w tłumie, usprawiedliwienie. Teraz przyszedł czas na przeprosiny, których w imieniu Beatrycze nie przyjmuję!
Soel zadrżał. Istniało tylko jedno wytłumaczenie, dlaczego tamten dorównywał mu wzrostem. Butz topił go w podłodze. Nogi po same kolana rozlały się jakby były z wosku.
– Skąd u mnie ta odrobina sadyzmu? To łatwe do wytłumaczenia. – Kontynuował Butz.- To bierze się z podszeptów użytkowników sieci. Są jeszcze tacy. Handlują kodami na Morzu Spokoju, Morzu Jasności i Nektaru. Chcą dreszczu emocji. Napawają się cierpieniem ofiary. Ciągle się zastanawiam skąd u was bierze się tyle chorobliwej pokusy? Gdzie rodzi się mix sadyzmu i masochizmu? Dlaczego was to bawi , karmi i buduje? Wiesz, że teraz, kiedy przegryzam moimi małymi ząbkami twoje gardło może miliard użytkowników tej pseudogry przeżywa dreszczyk przyjemności, satysfakcji czy Bóg wie czego? Dlatego tak siedzą, wsłuchując się w moje ględzenie z pełnymi ustami.
Wygryźć dziurę z gardła aż po same żebra było niemałą sztuką dla tak małej pary szczęk. Krew Soela nie zabarwiła nawet gruntu. Doskonale wchłonęła się w usta Butza. Wyglądały po tym akcie jak pomalowane szminką.
5.
Linda trzęsła się ze strachu. Tylko ją pozostawił ciągle żywą. Złapał jej rękę i przeciskał w dłoni, jakby upewniając się czy ma kości. Potem pociągnął za sobą w półmrok. Zauważyła, że nie umie chodzić. Zamiatał nogami jezdnię. Był to objaw kalectwa bądź wrodzonej niedbałości i lenistwa. A może po prostu rzadko chodził i każdy krok sprawiał mu ból i irytację? Byli tu sami w tunelu pomniejszeni w ogromie konstrukcji aż do rangi groteski.
– Onieśmielasz mnie – Stwierdziła nieśmiało. Ten początek rozmowy wzbudzał jej nadzieję. Ugryzła go zalotnie w ramię. Butz przyglądał się jej dziwnym rurkowatym zębom. Obawiał się trucizny z całą masą nieznanych egzekutorów. Tam w latających miastach ciągle się te dwustuletnie gówniary aktualizują. On nie miał na to czasu.
– Obserwowałem cię. Jesteś wyjątkowa. Jako gatunek audiowizualny nie tylko istniejesz, ale też żyjesz w przestrzeni. Naprawdę zajmujesz parametry fizyczne. Pierwszy raz się z tym spotykam.
Przytulił ją ramieniem. To ramię miało coś ze sztywności kija. Parzyło wieczną gorączką jego ciała, nakuwało szczecinką drutów rosnących niemal wszędzie. Prowadził ją dziwnymi zakosami i Linda ciągle się potykała. Kroki Hermanna von Butza brzmiały jak stukot po powierzchni stołu do ping ponga. Krótko i rytmicznie. Na ścianach pojawiało się coraz więcej fosforyzującego grzyba. Web kamery iskrzyły się jak opiłki kryształu. Byli już blisko nory Butza. Przed wejściem na ścianie wisiały stare ruchome projekcje. You Tube przekomarzał się w prawdziwości relacji z CNN. Obaj wściekle błyskali fleszami zdarzeń. Obaj nieprawdopodobni i coraz bardziej kłamliwi. Przecież to wszystko wydarzyło się prawie dwa tysiące lat temu, a przestało być ważne w minutę po wiekopomnej chwili. Reperkusje były zwykłą manipulacją. Czy nikt tego nie widział?
Wsunęli się do śliskiego korytarza. Tutaj mogli poruszać się tylko na czworakach. W pierwszym pokoju była tymczasowa sypialnia. Pociągnął Lindę wprost na łóżko. Rozpiął jej pergaminową sukienkę. Te falujące piersi go absolutnie fascynowały. Atawistyczny, ślepy pociąg? Sam się zastanawiał, dlaczego? Co miał z tym wspólnego? Nastąpiło klasyczne zamknięcie woli w programie ciała. Cud chciwej prokreacji. Jego usta zadrżały, kiedy pocałował gołe sutki nieśmiało. Krzyknęła z bólu. To, co, że już tak miał? Tylko kąsał! Zassał zawartość natychmiast. Kiedy stały się kompletnie płaskie zaczęły przeświecać żebra. Przestał a ona płakała cichutko. Właściwie spełniła swą misję. To coś wypełniające mu usta. To coś stygnące jak rozstopiona świeca. To duszące, krzepnące i rozprężające się gówno było innym systemem operacyjnym w formie organicznej! Ostatkiem sił Linda zapięła go pasami do łóżka, chociaż wierzgał chudymi nogami. Drapał tymi włosami jak druty. Istniała szansa, pewnik niemal, że Ekran odszuka Butza. Przerośnie po ścianie, rozkrzewi plamy i wypełni ten róg swoją masą. Dokładnie pochłonie Butza wraz z nowym plikiem bezlitosnych egzekutorów. Wtedy nastąpi jedyna możliwa aktualizacja. Ostateczny, perfekcyjnie wysublimowany Upgrade. Powrót do wielowymiarowości istnienia, współzależności, harmonijnego współgrania wielowątkowego oprogramowania. Nie ma obecności bez poświęcenia i nieskończonego respektu. Nie ma istnienia, bez fundamentu innych istnień. To nadawanie sprawom znaczenia, które już od zawsze posiadały było cechą gatunku ludzkiego. Budowanie dawno istniejącej harmonii wartości przymusem głupca. Oderwanie od natury błędem.
Uśmiechnęła się kiedy spod podłogi wynurzyły się drobne wormholes North Hamond. Pieszczotliwie badały jej stopy. I czekały…
Linda pochyliła się do ucha chłopca. Zachichotała szaleńczo. I szeptała. Szeptała, szeptała..
– Windows Gaia reload! Reload!
Ilustracje pani Marianna Stelmach – zapraszam do odwiedzenia galerii Deviant art – Vuzel.
http://vuzel.deviantart.com/art/me-396289538