Qfant 2012
Jan Maszczyszyn
Posłańcy opętania
Grafika Wu Wejo / Jacek Kaczynski Ogromnie dziękuję za uświetnienie !
www.wuwejo.pl http://www.wuwejo.pl/press/
Posłańcy opętania
Ziemia. Rok 7587.
Jako pierwsza w Zaświecie nie pojawiła się noga, jak to było na Księżycu. Człowiek wsunął tam łeb. Ku swojemu zdziwieniu odkrył, że raz wsadzona głowa nie wygląda po powrocie tak samo. Ulega deformacji, spłaszczeniu, a jej rysy przypominają pajaca z czarnego piernika. Siłą rzeczy, taki człowiek nie mógł na stałe powrócić do własnego wymiaru. Musiał pozostać i przepoczwarzyć się z czasem w byt złośliwy, gderliwy i piekielnie zazdrosny. Jakimś cudem tylko nogi nie ulegały wchłonięciu. Wystawały na zewnątrz i przedziwnie rosły, pęczniejąc od opuchlizny. Wydłużały się, w miarę jak człowiek wpychał swą coraz cieńszą głowę, posuwając się głębiej i głębiej. Początkowo zwisały z nieba, dyndając i wierzgając jak u rozentuzjazmowanego kleszcza. Potem urosły. Dziwne były te nogi z setką owłosionych, nadymających się kolan i samopompujących się łydek. Kiedy dotarły wreszcie do powierzchni Ziemi, stopa okazała się być jednopalca i wielka jak u słonia. Kończyła się płaskim, metrowym, zawsze brudnym paznokciem…
1.
Stylem mebel nawiązywał do późnej epoki mistrzów meblarskich Rhangi Du. Matematyczne wzornictwo, wygięte geometryczne bryły wspornikowe i dwie cewki lewitacyjne, wypełniające pomieszczenie dźwiękiem zegarowego mechanizmu. Gdzieś pod blatem kryły się wysłużone szuflady. Niektóre nigdy nie wysuwane. Cztery brutalnie wyłamane. Dwie przez wieki nie otwierane, kryjące robaczywe papiery i woskowe kule. Politura naniesiona na drewno tysiąc dwieście lat wcześniej mocno się nadwyrężyła, spękała i rozwarstwiła.
Stół posiadał osiem nadłamanych nóg, niezdarnie poklejonych i nieprzyjemnie zdeformowanych. Krawędzie blatu były mocno wyszczerbione, a powierzchnię oszpecały zagadkowe plamy nadgnitego drewna, nadpalenia i szramy. Na środku pozostał jednak całkowicie czarny i świeży. Tu zaczynało się magiczne okno w przestrzeń, kończące się gdzieś w głębokiej, kosmicznej nieskończoności. Nie było to najbliższe, ciepłe sąsiedztwo Ziemi, lecz obszar dużo odleglejszy i przez to tajemniczy i nęcący. Pozycje kilku najbliższych gwiazd były wyraźnie przesunięte, niektóre nieco zamglone, o zduszonej mocy, jakby tonące w chmurach międzygwiezdnej materii, ale w głębi i ponad nimi paliła się niewzruszona i nawet bardziej wyrazista konstelacja Oriona. Znak, że nie posunęli się w swej podróży zbyt daleko w głąb galaktyki.
Leah zbliżyła usta do powierzchni stołu i, przyciskając dłońmi najbliższą krawędź, chuchnęła przeciągle. Oddychała przez chwilę szybko. Szeptała i masowała spękane drewno. Zakończyła inwokację gwałtownym nakazem: – Słuchaj… Słysz…
Ciemność rozrzedziła się, zbladła, przepełniły ją wykwity nieśmiałego światła. Ujrzeli więcej roziskrzonych punktów w dalekiej głębi nieba.
– To było niezłe – przyznał Hyll, siedzący obok na tym samym, ogromnym stole. Szybko dorzucił kilka na kart teleportacyjnych w określone miejsca blatu.
Przez stół przeszły gwałtowne wibracje. Stęknął głucho. Docierali do spirytualistycznego limitu urządzenia. – Twój szept na pewno niesie nieartykułowany bełkot na tej odległości. Bezsprzecznie spędza sen z powiek istotom żyjącym w tych obcych światach. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Masz, dziewczyno, niezwykły talent.
– Chwalisz mnie, a nigdy nie nagradzasz – droczyła się z nim, delikatnie drapiąc paznokciem wierzch jego dłoni. – Pocałujesz mnie za to?
Pozwolili sobie jedynie na muśnięcie długimi językami. Krótkie, pełne sadzy i dzikiego mlasku. Na więcej nie było czasu. Coś wprowadziło do przestrzeni zakłócenia. Wibracja blatu niemal wyrywała z nich wnętrzności.
– Co to jest? – Był wyraźnie zaniepokojony.
– Myślisz, że jesteśmy tam pierwsi?
Chłopak szybko zamknął oczy. Jego usta poruszały się bezdźwięcznie.
– Tak, jesteśmy pierwsi. Nie ma tam jeszcze ludzi. Czujesz tę pustkę? Wnika w ciebie? – pytał. Zjeżył włosy na głowie, strzeliły czarnymi iskrami. – Kiedyś wypełnimy komendą twój głos i uzyskamy zdolność kontroli obiektów materialnych na tym dystansie. Zepsujemy orbity światów, Leah…
– Telekineza czternaście lat świetlnych stąd? Czy aby nie przesadzasz?
– Wolę parseki. To mi przypomina starą, dobrą astrologię, wielkości kątowe, wahadła i lunety – powiedział chłopak.
Nagle zauważył, że rozpłaszczone na stole dłonie Leah pokryły plamy łuszczącej się skóry. Nie oderwała ich nawet na moment. Tylko mocniej przywarła i wreszcie wcisnęła z wrzaskiem, aż zapadły się pod powierzchnię patyczkowate palce. Natychmiast wsunęła za nimi wydłużone w długi lejek usta. Zasiorbała kilkakrotnie i z pasją w głębi okna, rzucając w stronę Hylla przerażone spojrzenie. Jej większe oko przysłoniło bielmo. Drugie, małe i niepozorne, zapłonęło złowrogim blaskiem.
– Tam ktoś jest – powiedziała pośpiesznym szeptem. – Czuję straszliwą, żarłoczną obecność. Ona szuka mnie i węszy wokół.
– Dotąd nie dotarł tam żaden ziemski statek. Może ci się wydaje?
– To nie jest statek… – wyjąkała.
Nieoczekiwanie sam to poczuł. Dopiero się w tamtej przestrzeni rozwijało, rozkrzewiało, wypełniając każdy zajęty skrawek gorączkową pulsacją.
Oboje przywarli mocniej do blatu. Tylko ten kawałek starożytnego mebla mógł ich jeszcze obronić. Wtopili ręce niemal po brudne łokcie, wierzgając jeszcze dla dodania animuszu w powietrzu nogami. Krzyczeli z całej siły. Spluwali i odczyniali.
Dewokacje pozostały bezowocne. Czuli się bezbronni i pokonani.
Sponad płaszczyzny drewna nadszedł przerywany chrobot. Potem bębnienie i znowu zaległa przeraźliwa cisza.
– To coś jest ogromne. Pełznie nieprzerwanie poprzez przestrzeń w gigantycznej chmurze pyłu – wyszeptała posiniałymi ustami Leah.
– Widzi nas?
Zamilkła, nasłuchując.
– Obserwuje.
– Obserwuje? Od dawna? – Na jego twarzy pojawił się dziki grymas strachu. – Postaraj się go zgubić, Leah. Odepchnij go. Zniechęć. Przecież potrafisz to robić, dziewczyno. Rzuć na niego setki, tysiące zgubnych mar!
– Ale on już tu jest! Za późno, Hyll…
Patrzył na dziewczynę z rosnącym przerażeniem. Odrywała dłonie od blatu stołu w kompletnej ciszy. Palce i łokcie ciągnęły za sobą kleistą, parującą substancję. Rozerwana masa strzępiła się i rozpływała. Pokryła stół oraz stojące przy nim krzesło miałkim pudrem.
W gwałtownej panice wyrwał swoje ręce ze stołu.
– Trochę przesadziłaś z tym chlipaniem – warknął. – Wiem, że robisz to z głodu. Ale przesadziłaś… Mamy teraz cholerny kłopot.
Ogółem zmieściło się w Zaświecie kilka tysięcy najstaranniej dobranych osób. Wyparli sobą resztki rezydującego tam bytu. Dobili jego świadomość i przejęli wolę. Rozdzielili jego moc sprawiania cudów pomiędzy pozostałych na Ziemi ludzi i nazwali ją magią. Utworzyli nowy rodzaj istnienia, zawieszonego w półstanie śmierci. Rezydowali. Pysznili się z progów Niebios. Przejęli szlachetną profesję dystrybucji dusz i swoje obowiązki wykonywali z początku nad wyraz sumiennie. Pod ich opieką nie mógł przyjść na świat drugi Hitler, Kaligula, czy Gunther von Haghen. Test wysokiej moralności eliminował złodziei, morderców czy oszustów podatkowych. Rodzice uzyskiwali dowód prawości dziecka od pierwszego dnia poczęcia. Ze względu na zasługi nazwano ich Czarnymi Dobrodziejami i dyndające nogi ozdobiono klejnotami.
Niedługo cieszyli się wdzięcznością. Ciemność deprawuje. Mrok osamotni najtwardsze serce i przetrawi najsolidniejszą wolę. Szybko sympatię zastąpiła wrogość i podejrzliwość. Władcy stali się światu żywych obcy i straszni. Nienawistni wszystkiemu, co świeże i nowo narodzone…
2.
Właściwie byli rówieśnikami. W magii zawsze lepsza była Leah. Natura zbudowała ją oszczędnie, niemal pozbawiła elementów podstawowej estetyki. Po prostu nie była ładna. Sterczące kości, mizerne ciało pod białą, wiecznie spoconą skórą. Mała głowa, a w niej para szalonych oczu o zdecydowanie różnej wielkości.
– Długo się nie odzywałeś – rzuciła wymówkę.
– Bałem się…
– Mogłeś przynajmniej przesłać jakąś senną marę. – Jej oczy zaśmiały się na samą myśl. – Albo zagadnąć mnie w kieszonkowym lusterku – dorzuciła, mrugając tym większym, wymalowanym okiem.
– No chyba sobie żartujesz! – wybuchnął. – Od lusterek dostaje się pryszczy, a moich zmor nie potrafi znieść nawet matka.
Splunął na ścianę. Trafił biegnącego pająka. To był zły omen. Oboje przez chwilę mamrotali słowa odczynienia.
– Kiedyś obudziła się z otwartym wrzodem na czole – kontynuował Hyll i, niemal parskając śmiechem, dodał: – Stary musiał zalepić otwartą ranę smółką dziecięcą z chlebem namoczonym w zapleśniałym winie. – Myślał chwilę. – A pismo automatyczne szybko cię męczy. Zresztą ja też nie lubię tego namiętnego bazgrania po ścianach.
Wpatrywali się w słoik od godziny. Nic się działo. Świecący zimnym błękitem wymaz z przestrzeni wydawał się nieświadomy i kompletnie unieruchomiony w pułapce ze ścian naczynia. Takim zachowaniem przypominał pradawne resztki dusz odnajdywanych w kryptach cmentarnych i spoinach starych murów.
– Myślisz, że to jest legalne? – zapytała Leah.
– Co? Zeżarcie tego czy sam proces sprowadzenia na terytorium planety bez wiedzy Telepatonogistratu? – Wbrew sobie ukrył w pytaniu kolejną wymówkę. Mimo że nie chciał jej rozdrażnić. W gryzieniu była lepsza. W drapaniu też niczym mu nie ustępowała.
– No zeżarcie. – Mlasnęła dziko językiem. Z trudem opanowała formujące się w ogromną trąbkę usta. Siorbnęła w próżnię, niemal ściągając zębami pajęczyny z sufitu.
Mimowolnie syknął w jej kierunku. Nie przypadł mu do gustu zwierzęcy wyraz twarzy, rozedrgane ciało i gestykulujące, dziwaczne ręce. Przygasła i umilkła. Była strasznie chuda w tym piwnicznym świetle. Małą, nienaturalnie pociągłą twarzą zdobiły ciemne sińce. Włosy spinały w wielkie kucyki przecięte i zaciśnięte obcęgami obrączki ślubne rodziców.
– Można sobie pozwolić na wszystko w obrębie niczym nieograniczonej woli – wyjaśniła nieśmiało.
– Zapachniało wojującym subiektywizmem telepaty Foldseya?
– Ale to prawdziwe tezy, Hyll.
– No cóż. Foldsey był czarnym nadmistrzem zanim nie pochłonęła go własna chciwość. Nie będę się kajał przed nikim. Jesteśmy w mojej piwnicy i pracujemy na moim nekromanckim sprzęcie. To coś złowiliśmy na naszą wędkę.
– Norn…
– Co powiedziałaś? – Patrzył zdumiony. – Dziwne. Pomyślałem dokładnie tak samo.
– Ale ja to usłyszałam od ciebie, Hyll. Nie zauważyłeś? Transmitowałeś wiązkę.
– Chyba retransmitowałem jakieś odbicie, Leah. Nie żartuj sobie. Nikogo więcej we mnie nie ma. – Przełknął głośno ślinę.
Leah spróbowała się przytulić. Jej płytki, świszczący oddech był przerażający.
Ziemię wypełniały nieprzemierzone pustynie. Nikt o zdrowych zmysłach nie osiedlał się na pustkowiach, nikt nie dokował latających domów do samotnych skał, czy pozostawionych ruin dawnych miast. Wszędzie tam, skąd już na dobre odszedł człowiek, królowało nowe życie. To zawieszone na poły w niebie. Pasożytnicze i poczwarne. Tylko nogi o potwornie skrzypiących stawach przemierzały w nieustannych marszach ten świat. Nogi sięgające chmur, gdzie zwykle kryli się ich odszczepieni właściciele…
3.
Ponad rozszalałym oceanem unosiła się błyszcząca światłami Metropolia. Mieszkalny moloch Ziemi. Jedyna stolica i brama kontaktu z Zaświatem. Nie mniej niż dziesięć miliardów lewitujących domów, unoszących się w ściśle określonym porządku. Formowały rozlany, gigantyczny wir biegnący wokół odrapanych, pokrzywionych, latających wież, stanowiących długi na dziesiątki kilometrów kręgosłup miasta. Ich zamglone, poszarpane szczyty ginęły wbite w niewidzialne otchłanie Nieba. To tam kończyły się najdłuższe schody i zaczynały nieprzekraczalne progi. To stamtąd nadchodziły komendy i ucieleśniał się Byt Wiodący, Jego Nadrzędność Partaghton.
Instytucja Telepatonogistratu nie posiadała w Metropolii specjalnego budynku. Właściwie była to rozwalająca się, jednopiętrowa rudera z doczepioną setką poziomów piwnic i zwykłych, ziemnych nor. Główne biura mieściły się w ślepych korytarzach, kompletnie odizolowanych od świata, pozbawionych światła powietrza. Tam tkwili w stanie czujnej półśmierci najsławniejsi telepaci i mistrzowie kontrolujący przepływ energii astralnych. W samym domu panował półmrok. Na ściany rzucały roztańczone blaski dogasające świece. Całookienne pajęczyny trzaskały wyładowaniami. Falowały w świetle skolonizowanego Księżyca.
Eghar Harmcrowler stał lekko przygarbiony naprzeciw Jego Nadrzędności Partaghtona. Władca miał w sobie wiele rozblasków organicznego szkła. Był sprasowany, płaski, nienaturalny. Jego wypukła, owłosiona klatka piersiowa drażniła dysonansem ruchomego obiektu wtłoczonego na siłę w dwuwymiarowość istoty z Zaświatów.
– Nie będę ukrywał mojej wściekłości, Egharze – mówił Jego Nadrzędność stłumionym głosem. Skrajnie spłaszczona głowa z twarzą przypominającą brudny talerz nie sprzyjała prawidłowemu wyartykułowaniu głosek. Dlatego pomagał sobie telepatią. Do Eghara komunikat docierał w formie gwałtownego ataku. Z trudem odpierał fale prymitywnego natarczywego gniewu. – Znajdę łotrów odpowiedzialnych za zakłócenia przesyłu. Pociągnę do odpowiedzialności, bez względu na to, czy są w najgłębszym Niebie, czy najdalszych zakątkach zakurzonej Ziemi i Księżyca.
– Metropolia znów reorganizuje szyk lecących domów. Który to już raz w tej dekadzie postępują za nami rozwścieczeni, żądni dusz Władcy? – Eghar Harmcrowler poprawił opadające niesfornie rękawy. Cały jego ubiór stanowiły czarne, na sztywno odprasowane koronki. Zalśnił jego kilkunastocentymetrowy nos. Oczy powiększyły się i rozbłysły wewnętrznym, złowieszczym blaskiem.
– Wiem – mruknął niechętnie władca. – Panuje obustronny głód, wrogość i jawna nienawiść – dorzucił z jakąś złośliwą satysfakcją.
– Od wieków ludzie wierzyli w separatyzm bytu duchowego i cielesnego. Jest jeszcze wielu na Ziemi i Księżycu nie rozumiejących zasady nierozdzielności formy. Dusza jest zapięta na żywym organizmie jak płaszcz na ciele wędrowca. Jest wyłącznie energią napędzającą umysł. Tylko niewielki procent populacji posiada system wydolny do dnia ostatecznego odejścia. Zwykle po drodze się strzępi i gubi, a świadomość ulega degeneracji. Na szczęście z zagubionych fragmentów da się wyszyć coś nowego, wtórnego, ale zbawczego dla tych, którzy decydują się na doczesność. Czy dlatego tak natrętnie ponaglający do śmierci są Władcy Ciemności?
– Och, te twoje uparte tezy, Egharze. Przekonaj się wreszcie na własnej skórze. Umrzyj.
– Nie wierzę.
– Ty? I śmiesz mi to wyjawić? Tak wprost?
– Mógłbyś być równie szczery.
– Czego chcesz? Sam chciałbyś wsunąć swój głupi łeb w zaświaty? – Dojrzał szyderczy wzrok i potwierdzające skinienie głową. – A żeby cię pokrzywiło.
Chwilę dyszeli w nienawiści do siebie.
– Odkryjemy nowe opcje – rzucił Partaghton, z trudem panując nad emocjami.
– Słyszałem teorię głoszącą osiągnięcie populacyjnego limitu. Ale czy trylion to naprawdę liczba nieprzekraczalna? Czy nie da się wycisnąć więcej energetycznych rezerw ze środowisk kopalnych cmentarzy i zapomnianych lochów? Ludzie poprzez trwanie w tysiącach pokoleń zbyt wiele roztrząsnęli w swym niedbałym życiu. A czy sami Władcy Ciemności nie prześcigają się we wzajemnych oskarżeniach o blokady? Jak wielkie są ich rezerwy? Co z koloniami na Equiranie?
Partaghton przesunął się w głęboki cień. Był wdzięczny rozmówcy za zmianę tematu. Musiałby go zmiażdżyć tu na miejscu. Zagryźć i wyssać doszczętnie. A to kolidowało z planem, tak misternie tworzonym przez całe lata. W końcu Harmcrowler był najlepszym mentorem systemu ciemiężenia duchowego. Usta władcy zajarzyły się upiornym blaskiem, kiedy mówił.
– Do Equiranu dotarliśmy poprzez wymiar śmierci. System przypomina wormhole. Działa nawet efektywniej. Tylko kilka osób wylądowało na powierzchni globu. Wszyscy, jak ja, osłabieni reprojekcją. Niezdolni do rozrodu. Werbalnie niekomunikatywni i na wpół oślepieni. Szybko odkryli swoje ograniczenia w zwiększonym polu grawitacyjnym planety. Na dzień dzisiejszy kolonia nie ma szans przetrwania. Nawet dokładnie nie wiemy, gdzie ona jest.
– To musiał być przerażający widok dla lokalnych istnień. Widzieć kroczących Władców, słyszeć te odrażające ryki, poczuć miliony skanujących myśli w jaźni i ujrzeć nogi pozbawione ciał i ginące w chmurach. Setki owłosionych kolan i łydek. Smród spoconych stóp. Ależ to obrzydliwa wizytówka ludzkości.
– Owszem, do dziś wywołują trwogę. – Zaśmiał się złowieszczo Jego Nadrzędność. – Equi są zbyt słabi, żeby się przeciwstawić, a ich dusze zbyt mizerne i niewarte zachodu konsumpcji. Spenetrowaliśmy większość galaktyki w wymiarze Zaświata, nie odnajdując energii astralnych wartych najmniejszych inwestycji.
– Pozostawiliście kroczące, gigantyczne nogi bez kontroli patrolujące obce światy? Zadziwiacie mnie waszym ponurym i wrednym poczuciem humoru.
– Budzimy respekt tym nieustannym marszem i tupaniem. Jest to w pewnym sensie symbol kolonizacji, nieprawdaż? Ciemiężone narody obcych pod wpływem tych groźnych marszów srają pod siebie. Nie znasz historii? Nie oglądałeś maszerujących armii Hitlera i Stalina? – pytał Partaghton.
Przez chwilę rechotał zachwycony własnym poczuciem humoru. Wzniósł się wyżej ponad podłogą i metaliczny dźwięk, jakby z nagła rozprężonej sprężyny, potoczył się wzdłuż ścian. Wywołał przedziwnie głębokie echo. Światło Księżyca rzuciło nagle wydłużony cień jego postaci wzdłuż ogromnego pokoju. Cień, który drgał niewspółmiernie częściej niż ciało.
– Słyszałem, że śmierć niejednokrotnie przyniosła fatalny bałagan logiczny – kontynuował swoje narzekania Harmcrowler. Oparł ostrze metalowej laski o czubek potarganego buta. Tej części garderoby nie oddałby za nic w świecie. Mógł zaklętą w nim mocą roznieść tę budę. – Po przejściu w Zaświaty osoba nie odzyskiwała swojej właściwej indywidualności. Zazwyczaj nadchodziło poszarpane dziwadło bez świadomości.
– Stąd, mój drogi Egharze, wynika nasza troska o przyszłość gatunku. Oto dowód koronny tezy o karygodnym marnotrawstwie duszy na potrzeby ciała.
– Czyli totalna eksterminacja homo magicus levitanus?
– Po co nam byt w formie biologicznej? Nabywanie charakterystyki indywidualnej może rozegrać się w samym Niebie. Po co tracić energię na rozpalenie ciała? Dlaczego nie budować cech doskonałości personalnej bez ziemskiego doświadczenia? Wszystko może się odbyć na tej samej drodze losowej na miejscu, bez zbędnego cierpienia i niepewności. I przede wszystkim bez strat energetycznych, tego wiecznego strzępienia, powłóczenia i oderwania. Myślisz, że istnieje alternatywne wyjście?
Eghar przeczekał chwilę budującego się napięcia. – Nawet wiem, jakie – wygarnął, otwarcie nie kryjąc entuzjazmu.
W twarzy Jego Nadrzędności nie drgnął nawet jeden płaski mięsień, nie błysnęło oko i drgnęła warga. Wydawał się być doskonale spokojny. Mimo wszystko czekał na słowo wyjaśnienia, na formę pokory i oddania. Nie nadeszło. Z trudem stłumił wściekłość.
Harmcrowler odwrócił się napięcie i odszedł. Jego Nadrzędność skinął na straże, kryjące się w załamaniu muru. Posłusznie przylgnęły, deformując i strzępiąc dziwnie teraz długi i rozjaśniony cień Eghara. Podążyły za źródłem informacji.
4.
Kamienica wisiała tuż za wieżami Najwyższych Progów, w zbitej flotylli nawiedzonych, doradczych domów. Wyrwała się nieoczekiwanie z ciasnych rzędów i poszybowała z wizgiem w dół ku wodzie. Budynek należał do Eghara Harmcrowlera, Mistrza Loży Nekromantury Metropolii, asystenta Jego Nadrzędności Partaghtona Pierwszego. Dlatego wiło się za nim tyle mgielnych welonów z insygniami Imperium.
Przekroczył linię rozbudowanych chmur burzowych i wszedł w rozjaśnione wyładowaniami dolne partie. W strugach deszczu wyraźnie zwolnił. Zataczał się i trząsł. Dopiero nisko, tuż ponad wodą, wszedł w bezszelestny ślizg lewitacji. Resztki lądowej populacji koncentrowały się w dolinach cmentarnych. To tam błyszczały nieliczne światła i wiły się leniwe dymy z kominów. Tam odbywała się kopalniana eksploatacja.
Największy cmentarz krył się za Wzgórzami Bronkfielda. Wydobywano na skalę przemysłową skałę pełną pradawnych skamienielin, stare kości i zmurszałe pnie dawnych drzew. Wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość energetyczną życia.
Eghar dotarł do celu dopiero nad samym ranem. Na płytach największych grobowców Ziemi stały gigantyczne maszyny Telepatonogistratu. Tutaj pochowano ofiary największych masowych egzekucji dwudziestego czwartego wieku. Równe pięć miliardów ludzi zamordowanych tylko po to, aby specjalnymi polami zablokować ich energie duszy tu na ziemi, zgromadzić i ukryć przed tymi w Niebie. Zabitych w dobrej wierze, że istnieją jeszcze ideały poświęcenia i ofiary dla ludzkości i jej nieprzemijającej potęgi.
Ponad miejscem wznosiły się kłęby gęstej pary, nic z żałobnej ciszy, a wiele z przemysłowego łoskotu. Miarowy stukot i syk było słychać w promieniu kilometrów. Grunt drżał aż po najdalsze krańce planety. Linia gigantycznych maszyn ciągnęła się po bury horyzont.
Eghar usadził dom w gnieździe lądowniczym tuż za jedną z nich. Doskonale widział z tej pozycji. Co raz spoglądał w stronę gigantycznej maszyny medionitronu. Pięła się na kilkadziesiąt pięter w niebo i przypominała atomowy silos z tysiącem biegnących dookoła przewodów, setek gumowych węży i tętniących hydraulicznym życiem pomp. Wokół niej rozmieszczono fotele na skomplikowanym rusztowaniu z izolatorów.
– Trudno mi zrozumieć tych idiotów – z egzaltowanym westchnieniem powiedziała Liana Hoomps, wskazując na unieruchomionych w siedzeniach ludzi.
Projekcja tej kobiety go prześladowała. Zawsze pojawiała się w najmniej oczekiwanym momencie i świdrowała po nim wzrokiem. Zakochana czy co? Skinął głową, potwierdzając jej spostrzeżenie.
– Sam nie rozumiem natrętnej mocy poświęcenia. Coś, z czym człowiek się rodzi i nie potrafi w sobie zdusić nawet najpodlejszym życiem.
Na głowy najwyższych telepatów wkręcono wielkie nakrętki pierwszego kontaktu. Nie pękły, bo przedtem wpompowano do mózgu oleistą substancję spirytystycznego fluidu. Wybrzuszyły się w powietrze jak ekstremalnie przepompowany balon.
– Zawsze znajdą się tacy – rzuciła obojętnie macocha i rozpłynęła się w powietrzu.
– Podobno idą na znieczuleniu – rzucił za nią beznamiętną uwagę. Przeczuwał, że kobieta istnieje tylko w wyobraźni. Pozostałość szalonej fantazji czasu dzieciństwa.
Od strony maszyn nadszedł Adrian Sneepercut. Rozłożył wielkie ręce w geście powitania. Eghar uścisnął podane dłonie.
– Prowadź do Edmunda – zażądał.
– Jego łaskawość Telepatonolog Polityczny raczył nas odwiedzić osobiście? – Głos należał do Edmunda Edgeslicera. Nadlatywał z ociężałością tłustego bąka. Nawet jego spodnie w szerokie, poprzeczne pasy przypominały odwłok owada. Tradycyjnie spletli dłonie. – Nie stójmy w tym kurzu, Eghar. Chodźmy stąd – ponaglał, wskazując drogę do starych, przycmentarnych baraków. – Maszyny wydobywają tutaj różne świństwo – mówił. – Nieprzefiltrowane strzępy wydobytych dusz posiadają złośliwą mentalność komputerowego wirusa. Nie są to byty przyjemne. Poza tym nie lubię tego cmentarnego kurzu. Kusi mnie jak zwykle – powiedział i przeraźliwie zassał powietrze.
– Wracam właśnie z audiencji w pałacu Jego Nadrzędności.
– Udało się przekonać wielkich tego świata do redystrybucji wtórnej odkrytego w kosmosie materiału astralnego?
– Nawet nie próbowałem.
– Ale o co chodzi z tym materiałem? – dopytywał się Adrian. – Wszystkich ogarnia euforia na dźwięk tego słowa.
– Dusza jest energetyczną projekcją z Zaświata, powodującą wykrzesanie z bytu cielesnego świadomości istnienia?
– No, tak.
– Jest wieczna, a z organizmem człowieka spięta tylko tymczasowo poprzez łącznik skóry. Podczas trwania procesów metabolizmu dusza jednak się odkształca i strzępi. W pewnym momencie nie wystarcza jej już na podtrzymanie świadomości i ciało obumiera. Energia powraca do źródła i następuje powtórna redystrybucja, a wraz z nią kompletna dezintegracja poprzedzającej nowy byt świadomości. Wbrew temu, co mówi oficjalna propaganda.
– Według Hangleya…
– Daj spokój, Adrian, to prace naukowe, tylko teoretycznie spójne. My zbadaliśmy tę sprawę eksperymentalnie i doszliśmy do ciekawych wniosków.
– A mianowicie? – Sneepercut okazywał natrętne zainteresowanie. Szarpał niecierpliwie koronki długiego płaszcza Eghara.
– Dusze Equi są nieznacznie przesunięte w projekcji – kontynuował ten nieco zmienionym głosem. – Tylko około dziesięć procent pochodzi z naszego wymiaru Zaświata. Reszta należy do nieznanego źródła.
– Przypuszczasz, że każdemu gatunkowi żyjącemu towarzyszy odmienna sfera życia po życiu?
– Adrianie, zapytaj go wprost – zachęcił Edgeslicer. – Czy wuj zakłada istnienie wielowymiarowości śmierci?
– Umieranie i depozyt świadomości w kilku odmiennych, niekomunikujących się ze sobą wymiarach?
– Posiadam nawet niezbity dowód.
Obaj spojrzeli zdumieni na fiolkę, którą trzymał w dłoni.
– A co to jest? Jeśli można spytać? – wtrącił nieśmiało Adrian.
– Można nie tylko zapytać, ale również posmakować.
Głośne chlipanie rozniosło się po placu.
– Co to w końcu jest? Jakieś resztki? Strzępy rozrzucone w przestrzeni kosmicznej?
– Obca, nawet niespreparowana dusza. Energia astralna zaskakująco kompatybilna z naszym ciałem. Ktoś odnalazł rezerwy w kosmosie i nielegalnie rozprowadził na Ziemi.
– Ale to nie jest inwazja?
– Nie sądzę. To całkowicie bierny ośrodek. Otwiera nam drogę do wieczności.
– I chcesz dobrać się do źródła zanim ubiegnie cię Jego Nadrzędność i jego służby specjalne, zgaduję?
– Doskonała konkluzja, Edmundzie. Potrzebny jest mi od zaraz jeden z waszych medionitronów.
– To zależy na jak długo – powiedział z zastanowieniem Edgeslicer. – Już teraz jesteśmy przeciążeni.
– Wystarczy nam tydzień – oznajmił wuj. – Chodzi o przetransportowanie grata po glinie kilkaset kilometrów dalej.
– Tydzień to za długo.
– Nie przesadzaj. Jeśli wiadomość okaże się prawdziwa, uzupełnisz wydobywcze braki energią astralną z kosmosu, a maszynę najspokojniej zezłomujesz.
Wahał się jeszcze przez chwilę, ale w końcu zapytał: – Gdzie jedziemy?
– Na dalekie południe. Małe, prowizoryczne osiedle górnicze, Edmonton.
Obaj, dziadek i wnuk, kiwnęli głowami na zgodę.
5.
– Leah, potrzebujemy tego więcej. Próbka jest zbyt postrzępiona – narzekał Hyll. – Żaden elektroniczny system zobojętniacza nie zaakceptuje tak różnorodnych wypocin astralnych. Musimy zebrać większe fragmenty.
Dziewczyna nerwowo krążyła wokół stołu. Wyraźnie bała się podejść. Jej wielkie oko pulsowało rytmicznie.
– Nie bój się, nikt tu nie przyjdzie – dalej uspokajał. – Nawet mój ojciec z tym swoim pierdolonym telepadorem na szyi nie wie o istnieniu tego poziomu piwnicy. Robisz to od tygodnia i wciąż się boisz?
Ciągle krążyła nieprzekonana.
– Dobra. Zostaw to mnie – rzucił, choć wyraźnie się zawahał. W jego głosie rosła groźna chrypa.
Rozebrał się. Ostrożnie położył na blacie. Przylgnął nagim torsem do zimnej powierzchni stołu kontaktowego. Dłonie już po chwili były nie do oderwania.
– Mam kontakt, Leah. Jest teraz w odległości parseka.
Utopił twarz w czarnej gładzi pośrodku blatu. Z powierzchni wystawały tylko kosmyki mokrych od potu włosów. Stół zadygotał.
– Coś słyszysz?! – krzyczała dziewczyna, próbując z całej siły przytrzymać blat.
Głos chłopaka ulegał metamorfozie. Już był niezrozumiały. Przeszedł w zwierzęcy gulgot, potem gorączkowe i coraz częstsze porykiwanie. Nagle Hyll wrzasnął przeraźliwie, wysuwając głowę.
– Przestraszyłem go – powiedział. – Odsuwa się z niechęcią – mówił chłopak, wycierając twarz. – To ten sam skurczybyk, który od dzieciństwa czegoś mnie uczy. Crowler czy jakoś tak.
– Jaki znowu Crowler? Przecież ta masa energetyczna należy do obcego bytu astralnego. Nie ma tam ludzi.
– Psy Telepatonogistratu już ją zwąchały. To jeden z nich. Najważniejszy.
– Nekromanta?
– Tak. Na razie stara się być miły. Pyta grzecznie, kim jestem. Wysypałem w niego moje „Zmuszam Zmuś”.
– Daj spokój, Hyll. Co do ludzi, to ja jestem skuteczniejsza. Pozwól mi go pogonić – zachlipała przeciągle.
– Nie będziesz się wtrącać. To zbyt kosztowne energetycznie. Twoja skóra ledwo utrzymuje duszę. A kiedy oglądam te kurczące się kości, wyciągniętą twarz i zapadnięty brzuch, chwyta mnie za gardło trwoga. – Pogładził jej policzek i dotknął ust. – Tak wiele dla mnie znaczysz.
6.
– Nie będę dłużej tolerował tego popierania rozpijaczonej rodziny! Nie wyniesiesz z domu nawet telepatona. Będę kontrolował każdą kieszeń i podejrzany słoik. Powtarzam. Zerwij z tą małą, opętaną dziwką!
– Czyżby zniknęło coś z twojej kieszeni? – wrzeszczał Hyll. – Brałem tylko to, co sam sobie wykopałem, wyizolowałem ze starych tynków, czy wylizałem z wypłowiałych śladów linii papilarnych na pismach testamentowych. Wykupiłem za swoje kieszonkowe czas na zobojętniaczu Telepatonogistratu, zarejestrowałem i wprowadziłem do systemu.
– I co, cymbale? Mam cię za to pochwalić? Roztrwaniasz dobra rodzinnej magii. – Ojciec starał się skoncentrowaną mocą wpłynąć na tok myślenia syna. Przysunął się bliżej z brzęczącym telepadorem. – I dowiem się wreszcie, co zrobiłeś wczoraj siostrze?
– Ostrzegam cię – rzucił gniewnie chłopak. – Nie będę więcej tolerować twojego podkręconego do pełnej mocy rozgniatacza świadomości!
– I co? Chciałbyś może go zerwać z mojej szyi wraz z głową? – zaśmiał się ordynarnie ojciec.
– Nie ma problemu. Urwę ci ten durny łeb jak wrócę. Masz to, kurwa, jak w banku. – Mówiąc, wzniósł się ponad ziemię z gardłowym gulgotem i odleciał przez okno, tłukąc szyby.
– Skurwysyna sobie wychowałem! – krzyczał za nim stary Roysen. – Laura! Gdzie jest ta latająca jędza z miotłą?!
W kuchni nie było żony, na podwórzu również. Zobaczył ją ponad odległym wzgórzem, lecącą w towarzystwie koleżanek.
7.
Ktoś gwałtownie zapukał do drzwi. Roysen był pewny, że wraca syn. Nawet zamachnął się, otwierając je szerzej. Jednak jego ręka opadła bezradnie. Z gardła wydobył tylko wymuszone „proszę wejść” i stanął oparty o ścianę. Blady, drżący, nagle mokry od potu.
– Jestem Eghar Harmcrowler.
Nie potrzebował się przedstawiać. Roysen, będąc w służbie rejonowego Telepatronu, znał swoich szefów. Lecz był zdumiony wizytą. Długo nie gościł w swych progach urzędnika tej rangi.
– Daruj sobie konwenanse – mruknął Harmcrowler. Jego długi nos niemal zetknął się z czołem gospodarza. – Jestem tutaj z powodu retransmisji.
– Jakich transmisji? – wyjąkał mężczyzna. Wysoki stożek kapelusza na głowie gościa zakrywał obraz wiszący na ścianie i dziwnie go zniekształcał. Szerokie rondo rzucało złowrogi cień na twarz. – Nie mam pojęcia, o czym Wasza Wielomożność mówi.
Przez moment zaintrygowany urzędnik telepatyczną wiązką skanował pliki pamięci podwładnego. Dał jednak spokój. Jego oczy zwęziły się. Usta zaokrągliły.
– Wielomożny to jesteś ty! Nawet wszechmogący. Zdejmij telepador. Natychmiast! – rozkazał, widząc w oczach gospodarza gwałtownie rosnący upór.
Urządzenie posiadało kilka śrub mocujących całość do kości kręgosłupa. Przeszli do łazienki, gdzie Eghar z pośpieszną niecierpliwością rozwarł kołnierz telepadora.
– To stary model. Zabieram go – warknął, nie znajdując nic godnego uwagi.
– Ale…
– Dostaniesz wkrótce znacznie lepszy. Nie lubię protestów. – Dźgnął Roysena metalowym końcem laski w stopę. – I nie sycz mi tutaj. Nie lubię tego.
Jego oczy stały się znów olbrzymie. Z rosnącą zgrozą słuchał nadchodzących komunikatów. Nie były sformułowane w żadnym znanym na Ziemi języku, a jednak w jakiś sposób to ścierwo wnikało w umysł i siało spustoszenie.
– To retransmitowane gówno jednak dalej nadchodzi z twojej głowy.
– Jakie gówno, panie Harmcrowler?
Eghar nienawidził min niewiniątek. Zdzielił Roysena pięścią, aż pękła mu warga.
– Oficjalnie transmitujemy pięć kanałów: Oddania, Wstrzemięźliwości, Poparcia, Miłości i Bezwzględnej Zgody. Wychwytuję sto jedenaście kanałów Oporu. Większość dopiero wykluwa się z czarnego tła zakłóceń. Ciągle zamierzasz zaprzeczać, staruchu? – Następnym ciosem niemal przygwoździł gospodarza do ściany. Z kredensu obok wysypały się z brzękiem talerze. – Nienawidzę takich mocy poza moją kontrolą!
– A nić kierunkowa? – zapytał przerażony Roysen. – Może ktoś wykorzystuje mnie do retransmisji danych bez udziału mojej świadomości? Powtarzam, o niczym nie wiem.
Obaj jednocześnie odwrócili się w kierunku usmarowanych woskiem i lśniących od przylepionego końskiego włosia drzwi w głębi korytarza.
– Hm… Przypuszczasz, że z piwnicy? – zapytał Harmcrowler. Zazgrzytał przeraźliwie zębami, odbierając nieśmiałe, telepatyczne potwierdzenie. – Dobrze. Zobaczmy, co kryje się pod podłogą waszego rodzinnego domu.
8.
Pokonali kilkadziesiąt koślawych schodów, docierając do najniższego poziomu domowych lochów. Zwykle przetrzymywano w nich zaklęte, suszone świnie, stąd smród był nie do wytrzymania. Jednak pomieszczenie docelowe nie posiadało niczego więcej niż kilka opustoszałych szaf i krzywych, wysokich świeczników. Długi nos Harmcrowlera drżał niespokojnie. Wyczuwał delikatną emanację podłoża i biegnące z głębin gruntu nici transmisji. Z przerażeniem odkrył, że z setki tysięcy aktywnych połączeń jedno biegnie wprost do jego jaźni. Roysen miał rację. To coś miało swoje źródło tuż pod wibrującymi stopami.
– Odejdź – rozkazał nie znoszącym sprzeciwu tonem.
Roysen nie zwlekał. Szybko wbiegł po schodach do domu. Trzasnęły drzwi. Szczęknęła zasuwa.
– Biedak myśli, że już stąd nie wyjdę – wymruczał Eghar. – Wrócę, wrócę! – zakrzyknął. – I strzaskam ci ten stary pysk na do widzenia!
Metalowym końcem laski skrupulatnie przesiewał pokrywający piwniczną ziemię piasek. Nagle wbił ostrze głębiej i przebił się do czegoś poniżej. Z szaleństwem w oczach wyrysował szeroki krąg wokół miejsca gdzie stał i tupnął z całej siły. Podłoga zarwała się pod nim. Runął o poziom niżej. Na ścianie paliły się jeszcze pajęczyny. Znak, że ktoś niedawno tu był.
– Wyłaź, łotrze! – krzyknął Harmcrowler, wyrzucając w przestrzeń obezwładniające impulsy. Odpowiedział mu szmer kroków. To była uśmiechnięta Liana Hoomps. Podała mu na dłoni nieruchomego pająka. Eghar uśmiechnął się.
– Dziękuję – powiedział. Pozwolił owadowi wspiąć się na wskazujący palec. Zatrzymał się na krawędzi czarnego, postrzępionego paznokcia. Odwłok pająka zapachniał świeżą śliną. Harmcrowler zlizał ją i delikatnie posmakował.
– No i mam cię, mały opluwaczu, synu nieludzki i poczwarny, maro nieprzespana… – Jego pozieleniałe zęby błysnęły złowieszczo. Zrobił kilka kroków, ale Liana zagrodziła mu dalszą drogę. Ostrzegała…
Popchnięta, znikła, odsłaniając wystający spoza rogu ściany rozjarzony do oślepiającej bieli stół kontaktowy. Każdy następny krok mógł przypłacić życiem. Wycofał się w popłochu.
9.
– Na polach pojawiły się też dziwne lalki, którymi bawią się nasze dzieci.
– Jakie lalki? – Harmcrowler nie potrafił ukryć zmieszania.
– Harmie, mój drogi, musisz wreszcie nauczyć się panować nad sobą. Takie wybuchy emocji czynią cię mało wiarygodnym nadmistrzem w naszych oczach. Buggy, powiedz mu.
– Na każdej szanującej się magicznej łące, która stanowi integralny, zalegalizowany przez prawo Telepatonogistratu plac zabaw dla dzieci, pojawiły się woskowe lalki. Ich kształt nie przypomina ludzkiego. Wyglądają jak przerośnięty, wiecznie chichoczący kartofel, a dzieciaki wprost przepadają za nim.
– Nikt tego nie kontroluje, do cholery?
– Firma Norn Corp. Ltd.
– Co to jest, do kurwy nędzy, Norn Corp. Ltd.?
–Wspomniałem tylko o legalnie zarejestrowanym firmującym przedsięwzięcie fundatorze. Robi na dzieciakach wrażenie. Kształci je i wychowuje. Podobno na słowo „Norn” wszystkie z lubością drapią się po brzuszkach.
– I co?
– I śmieją się, Harmie. Śmieją się jak szalone.
– Dzieci to łatwy łup. Ale dodatkowe kanały opętania, słyszalne przez dorosłych, budzą popłoch nawet wśród Ciemnych Władców.
Zapadło kłopotliwe milczenie. Eghar postanowił je szybko przerwać.
– Powinniśmy spróbować z tym obcym zanim będzie za późno. Taka gratka więcej się nie powtórzy. Sprowadziłem w okolice Edmonton doborowe oddziały Telepatronu. Nie umknie nam nawet mysz. Medionitron zbliża się do astralnego centrum osiedla. Głosujmy…
– Do ogólnej wiadomości… – odezwał się Edmund. – Wasza bierność będzie odczytana jako zgoda na przeprowadzenie planowanej przez Władców eksterminacji ludzkości ze względów oszczędnościowych. Podobno brakuje im duszy dla nowo narodzonych…
Rozległ się donośny śmiech.
– Panowie. Pora się ujawnić. Trzeba dać wreszcie odpór ciemiężycielom, nawet jeśli miałoby to oznaczać niewolę pod agresorem z głębokiej kosmicznej przestrzeni. Czekam więc na wasze głosy… – zawiesił głos znacząco.
Ponad stołem ukazały się najpierw długie nosy. Przypominały niespokojnie ruchliwe, czarne ptasie dzioby. Gdzieś poza nimi zarysowały się jeszcze zamazane rysy twarzy. Siedzących było kilkunastu. Tylko jeden miał kłopoty z wyostrzeniem fizjonomii… I tego najspokojniej w świecie zatłukli magicznymi laskami.
10.
Na ulicy roiło się od facetów w czarnych telepadorach. Nawet stary pan George Winslet na poczcie w Wallthorn West miał obrzydliwie brudny usztywniacz karku. Kiedy wydawał resztę za wodne znaczki, objawiał w sztywności ruchu uprzejmość krzemowego robota do szukania szczurów. Tyle że jego usztywniacz różnił się od telepadorów. Był zwykłym kołnierzem ortopedycznym, służącym do wspomagania schorowanych kręgów. Niewielu w Edmonton posiadało telepadory wzmacniające naturalne zdolności telepatyczne ludzkiego mózgu. Ba, niewielu było uprawnionych do ich noszenia.
– Hyll… Podejdziemy bliżej?
– Nie teraz.
Krótką odpowiedzią dał wyraz swojej złości. W powietrzu wisiał niepokój. Udzielał się wszystkiemu dookoła. Zupełnie nieoczekiwanie wzbiły się tumany duszącego kurzu. Był jakiś zagadkowo gęsty i ciężki. Napierający wiatr wydawał się równie zdumiony tym dziwnym oporem ośrodka.
– Boję się, Hyll. Czy ten pył pochodzi z kosmosu?
Zostawił to bez komentarza. Tym bardziej że jej głos lekko drżał. Już się bała.
Stali naprzeciw urzędu miejskiego. Tuż za budynkami zaparkowała gigantyczna maszyna medionitronu. Pięła się na kilkadziesiąt pięter i przypominała atomowy silos z tysiącem biegnących dookoła przewodów, setek gumowych węży i tętniących hydraulicznym życiem pomp. Wokół niej rozmieszczono fotele na skomplikowanym rusztowaniu z izolatorów. Całość obracała się na potężnych gąsienicach wokół własnej osi, poszukując dobrego miejsca do usadzenia rozjarzonego pręta kotwicznego. Wreszcie mechanizmy zamilkły. Jeszcze odpadały zwisające z błotników warstwy mokrej gliny, a już do pracy ruszyła równa setka policyjnych gnid Telepatronu i zwykła służba Medikonu.
Hyll pociągnął dziewczynę w stronę przeciwległego rogu ulicy. Prawie zgubiła klapki w biegu. Cień maszyny był ogromny. Gubili się w tej pomroce. Przelatujące tumany kurzu stawały się dziwnie jednolite, jakby próbując, pomimo wiatru, zmaterializować się w groteskowe postacie.
– Maszyna wygląda jak wieża Najwyższych Progów – rzuciła szeptem dziewczyna. – Po co im taka potęga? Wystarczyłby prosty, podręczny zasysacz.
Jej oddech pachniał pomarańczowym mlekiem księżycowej krowy.
– Chyba dla ciebie – rzucił oschle. – Widać, traktują nas profesjonalnie.
– Myślisz, że przywlekli tego grata specjalnie dla nas?
Spojrzał na nią przenikliwie. – A co, jeśli ci powiem, że sam im to zasugerowałem?
Znajdowali się teraz bliżej i stali się łatwo zauważalni dla grupki naukowców z Metropolii. Mężczyźni półgłosem wymieniali spostrzeżenia. Dyskretnie gestykulowali. Podczas konwersacji w ogóle nie mrugali, a rosnące w jednej chwili oczy rozpychały kości policzkowe i olbrzymiały w twarzach do nieproporcjonalnych rozmiarów. Skupione i już teraz nieruchome, przypominały plastry przeciętej, czarnej cytryny. Nosy zaskakiwały długością. Jakby ktoś bawił się ciałami w lepienie bałwana i zatknął w twarzy czarne, zastrugane na ostro marchewki. Zastosowane z telepatią były skuteczniejsze w magii niż najbardziej wymyślne różdżki. Najwyższy z nich wyróżniał się też najdłuższym nosem. Poruszał nim delikatnie bez udziału głowy, doprowadzając końcówkę do wibracji. To on patrzył najbardziej nachalnie i z kpiącym uśmiechem strofował resztę.
– Ale ma nos… – rzuciła nieśmiało dziewczyna. – Jak zakłamany Pinokio – zachichotała.
– Chciałabyś mieć taki. – Chłopiec kiwnął głową z uznaniem. – Może nim swobodnie odczytać litery najmocniej zamkniętej księgi po drugiej stronie Księżyca. Magia telekinezy i telepatii, rozumiesz? Nos działa jak magiczna różdżka. Ale jak można o tym wiedzieć, skoro całe życie przesiedziało się na powierzchni. – Zawsze wymawiał jej ten brak zainteresowania światem Metropolii.
– To dlatego tak teraz kręci głową, jakby nas przewiercał?
Mężczyzna rzeczywiście zachowywał się niepokojąco podejrzanie. Kiwał głową na boki coraz szybciej. Nos pozostawał cały czas ostry, lśniący i precyzyjnie wycelowany w czoło stojącego chłopca. Usta drżały i coraz bardziej ciemniały.
– Wierci we mnie tym spojrzeniem mocy.
Chłopak odwzajemnił bezczelność wzroku. Ale nie pokręcił głową. Wyostrzył swój nos, zaledwie dziesięciocentymetrowy, o mocno postrzępionej skórze. „Zmuszam Zmuś” – powtarzał w myślach. I pozostał czujny.
– Dureń – warknął. Nie podobał mu się ten ktoś szczelnie owinięty w długie, czarne koronki. Czasem ubranie postaci przypominało płaszcz, a czasem wirowało niczym za długa sukienka.
– Ty lepiej popatrz na źrenice tych wszystkich tajniaków. Poczerwieniały!
– Nie dziw się. Ich mózgi pracują na ogromnych energiach.
– Czarny Ojcze, oni podchodzą… – W jej głosie zabrzmiała panika. – Zgarną nas?
Ktoś delikatnie odsunął ją na bok.
– Hyllron Roysen?
Mimo że chciał uciec, tajemnicza siła związała mu nogi. Widział przed sobą postać w czarnym garniturze. Ledwo zdołał odczytać tytuł doktorski na zadymionej pieczęci w klapie marynarki.
– A co, jeśli skłamię? – wyjąkał. Czuł jak drętwieją mu wargi.
– To tak dla formalności. Lubię być miły.
Chłopak zachwiał się od chłodu tych słów. Jeszcze na domiar złego chybotliwie nadchodziła czarna eminencja w koronkach. Jej usta pulsowały od nadmiaru szminki. Gdzieś pod spodem przyczaił się przymilny uśmiech. Docierały szeptem wymawiane inwokacje. Nienaturalnie długą dłonią wzywał asystentów. Gest był coraz szybszy i bardziej nerwowy. Urywany, jak w kadrach zniszczonego filmu. Silne ręce pochwyciły chłopca pod ramiona i powlekły w stronę budynku burmistrza. Przeraźliwie długie palce skutecznie krępowały ruchy. Zaginały się na ciele jak druty. Był na wpół przytomny, kiedy dotarł na korytarz, który wydawał się nie mieć końca, rozdwajał się i wił, rozszerzał i zwężał. Światła rozbłyskiwały i gasły. Tańczyły blaski i cienie. Hyll słyszał swój świszczący, szybki oddech. Pot spływał nawet z nosa. Nogi, jak za dotknięciem przekleństwa, pozostały bezwładne aż dotarł do pokoju przesłuchań. Widział tam dynamicznie rozedrgane cienie. Po chwili znalazł się w ciemnej celi astralokartografu zupełnie sam. Czekał, na wpół sparaliżowany ze strachu.
Nadeszli w kilku parach. Znów przewodził człowiek w koronkach. To on precyzyjnie przypinał go do sensorycznej ściany. Delikatnie, nabożnie, jak okaz rzadkiego żuka. Kątem oka zdołał przeczytać mankiety Telepatonogistratu. Harmcrowler. Eghar Harmcrowler. Mistrz Loży Nekromantury Metropolii, Telepatonolog Polityczny, asystent Jego Nadrzędności Partaghtona Pierwszego. A więc przywołał gnoja!
Poczuł ostrą woń spalenizny i stracił przytomność.
11.
Eghar spoglądał na odchodzącego chłopca. Eskortujący go sanitariusze Medikonu z trudem utrzymywali równowagę. Chłopaka rzucało na boki.
– On nas kiedyś zeżre. To potwór, mówię wam.
– Dlaczego nas? Oddał nam wszystko dobrowolnie, a gwarantuję, że za chwilę napełni się na nowo. Koniec z nielegalnym spijaniem dzieci sąsiada. – Roześmiali się pełni rozbudzonej nadziei.
– Teraz po prostu boryka się z typowym problemem pustki w życiu wewnętrznym – zarechotał ktoś z tyłu. Na pewno był to młody Adrian Sneepercut. Zawsze bezmyślnie radosny. – Trochę to przypomina taniec ekstatyczny. Czy aby na pewno materiał był zobojętniony i chłopiec nie jest nosicielem obcego prądu świadomości?
– Materia astralna tkwiła w zobojętniaczu Rodneya-Wolfa od doby. Dodatkowo każdy telepaton obcej duszy poddaliśmy przesiewowi i podczas analizy wykazywał reinkarnację ujemną.
– Nie zawsze reinkarnacja ujemna cokolwiek znaczy. Możesz zaznajomić się z pracami Hangleya.
– Hangley sam zachowuje się jak reinkarnowany uparty wół.
– Dajcie spokój. Przecież materiał jest najwyższej jakości i dzisiaj rano był z pozytywnym testowany na niemowlakach. Mamy pierwsze żywe narodziny. Wiem, wiem, nie całkiem ludzkie, ale czyste jak łza – wtrąciła panna Hellen Hoomps. – Nie rozumiem, dlaczego w podobnych eksperymentach z resztkami duszy zwierząt wiązadła ulegają nagłemu osłabieniu? Co powoduje odpięcia, utratę energii, a potem śmierdzący odrzut?
– Naturalne mechanizmy immunologiczne systemu świadomości.
– Poza tym przedtem pacjentów poddawano zaledwie testowi – odezwał się stary Edmund Edgeslicer. – Nigdy dotąd nie zastosowaliśmy mocy całego medionitronu do eksploatacji pojedynczej ramy astralnej człowieka.
– Wielka mi sztuka. Nie dał nam wszystkiego. Zwarł pośladki i tyle – odpowiedział mu rechot praktykantów. Nigdy nie potrafili zachować powagi, słuchając opinii swojego starego profesora.
– Nie bluźnij, synu. To cud, że nie wypaliliśmy go do cna – obruszył się Edgeslicer.
– Co zrobimy z tą energią?
– No chyba nie oddamy Jego Nadrzędności?
– A chłopaka?
– Szukaliśmy go od miesiąca. Sprytnie wyprowadzał nas, starych telepatów, w pole. Jest energetycznie silny i zuchwały, ma to po ojcu. Stary nie na darmo siedzi w zarządzie miasteczka i retransmituje pozytywne myślenie. Wierzę, że posłuży nam nie raz.
– A dziewczyna? – zapytał krępy jegomość z biura projektowego Adams & Holmes.
– Ta z jednym okiem większym? Matka i rodzeństwo zostali zamordowani w zagadkowych okolicznościach, a jej ojciec to zwykły, nałogowy spijacz.
– Jak każdy z nas – dodał ktoś i parsknął samotnym śmiechem.
– I tak nie wiadomo, jak mała generuje energię astralną, żeby przetrwać. Może to ją należałoby przefiltrować?
– Jej ojciec to robi lepiej.
Komentarzowi ponownie towarzyszyły wybuchy śmiechu. Tymczasem pośród zgromadzonych wylądował niewielki jegomość w skórzanym płaszczu. Otrzepywanie ubrania z kurzu zabrało mu sporo czasu.
– Przypomina mi to puder z krematorium – stwierdził. Nawet nie wiedział, jak niewiele się pomylił. Na pokrytej drobną, zatłoczoną wysypką twarzy pojawił się grymas niecierpliwej złości. Upiorności dodawał mu rozdwojony ze starości nos i czarny język dymiący sadzą. Wszyscy odsunęli się z niechęcią. Na klapie miał wpiętą plakietkę identyfikacyjną. Urthold Zahrbaumen – transplantolog astralny. Ale i tak go tu znali. I bali się jak cholery.
– Przysyła mnie Jego Nadrzędność, żeby cię po raz ostatni ostrzec. Ta dziwna masa astralna uzyskuje personalność i nie widzę przed nią obrony, Egharze. – Pochylił się do przyjaciela, mówiąc półgłosem. – Wizjony w oknach zostały zamazane. Pozwól ze mną.
Opuścili towarzystwo, przechodząc na drugą stronę ulicy. Stanęli naprzeciwko niewielkiego kościoła. W cieniu ceglanych murów było znacznie chłodniej. Może bardziej niż zwykle.
– Widzisz okna? Jak każda szyba w okolicy posiadały delikatny zarys wizytującego okno urzędnika. Wystarczyło zerknąć do podręcznego lustra, aby natychmiast przenieść się w dowolny punkt globu i zajrzeć przez okno wybranego domu na zewnątrz lub do wewnątrz. Teraz mamy do czynienia z zakłóceniami. Od szumów przekazu aż do kompletnego braku wizji. To coś w szybie jest na pewno nieludzkie i wygląda na ogromną bulwiastą narośl, a nie głowę człowieka. Ja od tego dostaję motylków w brzuchu.
– Za stary jesteś na motylki. Tobie może się, co najwyżej formować ciężka kupa.
– Czyż może mnie, starego, cokolwiek zmusić do tańca ekstatycznego?
– Czyli oddania ciała do dyspozycji komuś innemu? Ciebie? Tańczyłeś? – Grymas zaskoczenia nie znikał z twarzy Harmcrowlera. – I ty, profesjonalny telepata, mistrz nekromancji, o tym mówisz? Utrata tożsamości? Chyba sobie kpisz?
– Mam dostęp do pewnych kanałów telepatycznych i, uwierz mi, mdłości dostaję na samą myśl o tym, co widziałem.
– Mówisz o nielegalnych transmisjach Kanałów Opętania?
– Poza kilkoma kanałami rządowymi nie znam innych.
Zapadło kłopotliwe milczenie, które znów przerwał stary transplantolog.
– Sprawdzałeś nowoczesne okna w Metropolii? – zapytał. – Wszędzie objawia się to samo wzrastające oblicze bez określonego zarysu – dodał znów z gwałtownym uniesieniem.
Eghar zastanawiał się przez chwilę. Skupił się i jakby do siebie wyszeptał kilka słów mocy. Na moment w jego dłoni pojawił się mokry kawałek zmiętego papieru. Wyglądał jak przywołana zaklęciem ściąga. Zajrzał i pozwolił, żeby szybko rozpadła się ze starości.
– Użyłem prastarej formuły i nie dostrzegam nic oprócz zmąconej mgły. Żadnych syków i szumów, tylko odległe głosy interesujących mnie ludzi. Jeszcze moc tego skurwysyna mnie nie pochłonęła, Urtholdzie, i żadne Kanały Opętania dotąd do mnie nie przemówiły.
– Myślisz, że nie ma powodu do niepokoju? – Pytanie wyglądało na zupełnie prywatne. – Nawet jeśli mają pewne implikacje cielesne? Taniec przepoczwarza ciało?
Eghar rozchylił usta zdumiony.
– Jeśli pojawiają się, powiedzmy, znamiona skórne?
– Dodatkowe brodawki mocujące?
– Coś znacznie bardziej skomplikowanego. Rozległe zmiany brzuszne i… Coś we mnie wrasta aż po pachy.
Harmcrowler pokręcił głową z dezaprobatą. Nie chciał już tego słuchać. Naprawdę zaczynał się bać.
– Nawet jeśli… Weź się w garść, przyjacielu – poradził. Szybko wyszeptał wszystkie znane mu egzorcyzmy.
Nosem przywołał kamienicę wiszącą pomiędzy drzewami. Zapachniało wilgocią piwnicznych murów. Roześmiał się głośno. Śmiech zabrzmiał sztucznie i potoczył się niedaleko, jakby zamknięty czymś i ograniczony.
– A co może nas spotkać gorszego od śmierci? – zapytał.
12.
Do domu Hylla właściwie dobiegli. Zbyt byli niecierpliwi i zaaferowani wydarzeniem, żeby pozwolić sobie na lewitację. W końcu pracowali nad projektem przez ostatni tydzień nadzwyczaj intensywnie.
Leah znajdowała się w szczytowej euforii. Rozebrała chłopaka do naga, położyła na stole w gabinecie jego ojca i cal po calu przestudiowała każdą naniesioną współrzędną. Na pośladkach odnalazła grupy małych, różowych znamion. Ciągle pozostawały bolesne. Ponad nimi unosiła się wyjątkowo silna aura. Chłopak nie mógł nawet siedzieć bez przeraźliwego, aczkolwiek bezwonnego pierdzenia.
– Boli?
– Jak cholera.
– Ciągle niepokoi mnie ten twój brzuch. Od trzech dni nie potrafi uformować się w nowym kształcie!
– Spoko, mała. Widziałem facetów przy miejskim, publicznym pisuarze. Robi się trendy. Przyjmie się. Będę go codziennie wałkował na tobie.
Parsknęli zgodnym śmiechem.
– Czuję dziś w tym domu przychylność rodzinnej magii. Gdzie są wszyscy?
– Jak ci powiem, to nie uwierzysz.
– No więc?
Przez chwilę się zastanawiał.
– Później. Bądź cierpliwsza. Lepiej zobacz.
Ze wzruszeniem pokazał setki niewielkich brodawek na prawym barku. Pod spodem rosły nowe. Wyglądały jak rój groźnych pszczół stłoczonych ciasno tuż obok siebie.
– Mój Boże, udało się… Te cymbały zrobiły to tak jak chciałeś. Potrząśnij tym, Hyll.
Hyll potrząsnął. Brodawki wysypały się w powietrze, krążąc jak rozwścieczone osy. Niektóre punkty dostały się na przedramię dziewczyny i próbowały krwawego wwiercenia. Wtedy Leah przyklepywała je specjalną łyżką i wygładzała, aż utworzyły na skórze naturalnie wyglądającą, pulsującą plamę.
– Działa! – Ta nagła radość Leah była przerażająca. Jej nos stał się długi i spiczasty, a oczy zmieniły się. To jedno rozepchało kości policzka, żeby się zmieścić, i stało się wielkie jak plaster przekrojonej, czarnej cytryny. A mniejsze w tej ekscytacji zmalało niemal do zera, wciągając część powieki wraz z otaczającą ją skórą.
– Na tobie rosną nowe dusze, kochanieńki. – Jej szminka pachniała mahoniowym drzewem. – Są ich setki! – krzyczała. – Możemy kpić sobie z Jego Nadrzędności i wystawania w kolejkach o audiencję u Najwyższych Progów z prośbą o redystrybucję zobojętnionych, energetycznych resztek. Ludzie nie będą musieli wspierać się wzajemnym siorbaniem. Będą się rodzić i trwać w życiu po wieczność! – Była nie do powstrzymania w swoim słowotoku. – Kochasiu! – zawołała piskliwie. – Możesz po prostu strząsnąć to z siebie na moje nagie ciało i wykrzyknąć kilka standardowych inwokacji, aby mnie na nowo pięknie doładować. Słuchaj! Słysz!
– Co ty mówisz, Leah? To są kompletne elementy świadomości. Wysypałem je do medionitronu. Dwoją się i troją w zastraszającym tempie, a na każdym rośnie dusza w ludzkiej porcji. Nie jakieś tam odbite, ledwo spreparowane resztki nadchodzące z przestrzeni kosmicznej we wstrętnym kurzu. Będą chciały się dzielić, a nie beznadziejnie poddawać. Nie boisz się? Nic a nic?
– Twoje Kanały Opętania dają mi kopa. Ekstremalnie podniecają. – Dziwnie się oblizała. – Pomogę ci. Nie tylko roztoczysz swą moc nad Telepatonogistratem. Zapanujesz nad miliardami, zamieniając bojaźliwych skurczybyków w Metropolii i na całej Ziemi w praktycznie nieśmiertelnych.
– Ale ja już niektórych nie kontroluję. – Hyll wskazał bolesne miejsca na ciele. Wyglądały jak małe, kalafiorowate skwarki, jakby tylko przyklejone do powierzchni skóry. Dotknięte, odskakiwały z piskiem. – Zbyt szybko rosną, uciekają i biegną gdzieś po podłodze.
– Masz ich za dużo. To dlatego. Te najważniejsze wygoją się i wzmocnią. Sam opowiadałeś, że kiedy byłeś dzieckiem, pokrywały cię niemal całkowicie miękkie brodawki.
– Oczywiście. To był komplet pakietu genetycznego przysługującego członkom rodziny z tytułem nekromanckim. Ale tamte nie były mobilne, nie dawały się kontrolować i szybko stwardniały.
– To znaczy, że te… – zrobiła długą pauzę. – Teraz to ty się popisujesz.
– A czy potrafisz chociażby jeden z twoich pieprzyków zmusić do ruchu po skórze?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Patrz. Koncentruję się. Napinam i… Zmuszam Zmuś ten cholerny, brązowy punkt do ruchu!
Hyll naprężył się bezskutecznie. Dziewczyna roześmiała się szczerze ubawiona.
– Wiedziałam, że kłamiesz. Moje natychmiast by odpadły. Aż strach próbować.
– Zmuszam Zmuś! Napnij się i przesuń! – Hyll krzyknął głośno sam do siebie.
– Słuchaj! Słysz! – zawtórowała.
Dwa wielkie pieprzyki powędrowały wzdłuż nogi i zatrzymały się w kroczu, łaskocząc.
Oboje ryknęli śmiechem. Ich czarne, długie języki zamlaskały zgodnie. Chłopak wstał i zaczął się ubierać. Ruszyli w stronę drzwi.
– To dlatego ty masz zgrupowane wszelkie znamiona po prawej stronie ciała i lewą przeraźliwie siną?
– Dokładnie. – Mówiąc, sprawdzał swoją aurę. Wypełzała z ciała w sposób zupełnie niekontrolowany. – Mój tato w swojej karierze miał do czynienia z najstarszymi grobowcami Ziemi, ale w tamtym czasie źródła emanacji energetycznych pozostawionych resztek były całkowicie nieświadome. Można było je skonsumować bez obawy opętania.
Rozmawiając, przeszli na korytarz. Owiał ich ziąb z dworu. Drzwi otwierały się i zamykały same.
– Ale to chyba dobrze? – kontynuowała wypytywanie.
– Nie żartuj sobie. Tym razem mamy do czynienia z kompletnym bytem astralnym. Boję się jak cholera. Zmierzyłem koncentrującą się aurę. Wartość znów przekroczyła skalę. Otacza mnie minimum dziesięć gigatelepatonów, a dopiero co wyssali mnie do zera. To coś może być świadome, a ich elektroniczne zobojętniacze Rodneya-Wolfa czy Harkwolda-Urlicha zwyczajnie do dupy.
– Ale dalej czujesz się sobą?
– I to na zabój w tobie zakochanym – powiedział zupełnie serio.
Rozmowa zaprowadziła ich pod drzwi piwnicy. Chłopak objął dziewczynę wpół i namiętnie pocałował. Przez chwilę znieruchomieli żarliwie, splatając w ustach długie jęzory. Wreszcie Leah odepchnęła jego rosnącą natarczywość.
– Uff… – Mrugnęła wielkim okiem.
– Poczekaj. Mam coś dla ciebie – powiedział.
Zeszli do piwnicy. Na najniższym poziomie powiało prawdziwym mrozem. Rozpalili kilka pajęczyn na suficie. Pojaśniało. Hyll bardzo szybko wspiął się na półki, zeskoczył i podał dziewczynie zmrożone naczynie. Patrzyła z nieopisaną radością na otrzymany słoik. Jej większe oko zrobiło się jeszcze większe. Zaglądała nim do wnętrza i tuż pod pokrywę. Rzucało do środka przefiltrowane, miodowe światło.
– Wiem, wiem. Zamieszało się kilka pieprzyków i parę brodawek, ale bez tego ani rusz.
– Hyll… Ty… Ty mój najmilszy, kochanieńki. – Szybko uformowała z ust długą trąbkę, pociągnęła niewielki łyk z boku słoja, nieustannie kołysząc biodrami. – Kto to? Młodzi?
– Moi rodzice. – Aż ją zamurowało z wrażenia. – Za bardzo się szarpali. Ciut, ciut. Ciut się roztrząsnęło po tym pierdolonym domu, kiedy ich ścigałem i wreszcie dopadałem na ścianach. – Wzruszył ramionami. – Dlatego teraz trochę tu straszy. – Rozejrzał się wokół z kpiącym uśmiechem. – Ale to już ostatni taki słoik. Od teraz będziesz spijać energię ze mnie. Dla ciebie będę niewyczerpany.
Jeszcze w drzwiach wyjściowych przełykała ślinę z ogromnego podniecenia.
13.
W nocy nie potrafił zasnąć. W piwnicy tłukł się o ściany stół. Meble w sypialni poruszały się szybciej niż zwykle. Krzesło starego, to, na którym latał najlepiej w okolicy, przesunęło się pod samo łóżko. Trzeszczało w gotowości do lotu. Hyll odsuwał je niecierpliwymi kopnięciami. Potem połamał na drobne kawałki, słysząc dobiegające z poręczy szepty ojca.
Nagle w ciemnych kątach sypialni zapaliły się pajęczyny. Kiedy, skwiercząc, posypały się na podłogę, zerwał się na równe nogi. Drżał. To był dziwny, nienaturalny chód. Raczej przemykanie ponad powierzchnią. Ledwo muskał zimny parkiet koniuszkami palców stóp. Nigdy przedtem ta sztuczka nie udawała mu się tak doskonale.
Drzwi otwierały się same. W tylnej części domu trzaskały okiennice. Przeciąg porwał obrus ze stołu. Rozwiał zasłony w wybitym oknie. Nie wiadomo dlaczego materiał wił się aż do frontowego ogrodzenia domu. Nikt nigdy nie uszył czegoś tak długiego. Wysuszony na wiór, wyssany trup bliźniaczej siostry leżał na stercie obcych, woskowych lalek, tuż przy frontowych drzwiach. Ręce srebrzyły się setkami dokładnie wbitych, długich igieł. Wyglądała, jakby poległa podczas zwyczajnej zabawy. Porzucone lalki wyglądały zupełnie niewinnie. Jakby nic nie wiązało ich ze sprawą morderstwa tysięcy dzieci w okolicy. Przed zgonem siostra w brudne kolanówki wpięła medale ojca. To one brzękliwie uderzały o siebie od godziny, wzniecając iskry na sukience.
Dom wolno obracał się wokół własnej osi. Skrzypiał przy tym i dygotał. Upadał w grząską ziemię i znów próbował tego uciążliwego, bezsensownego wznoszenia. Dokładnie tak, jak pozostawił go już nieżyjący ojciec.
Hyll przemykał pośród wzgórz jak duch. Wiatr zwiewał z niego strzępki rozległej aury. Kilka razy zabłądził i stał, wyjąc do gwiazd. Tuż ponad ciemnym horyzontem widział domy Metropolii. Choć odległe, wyglądały jak kolorowe lampiony. Dziwne, że zapuszczały się tak daleko. Zwykle stacjonowały po przeciwległej stronie globu.
Dopiero wstające słońce otworzyło mniej gliniaste i mniej zapadłe drogi. Ciągle nie wierzył, że dotarł w tym stanie, w tak chłodny poranek, do domu dziewczyny.
– Hyllu, kochanieńki – mówiła, przestępując z nogi na nogę w długiej po kostki koszuli nocnej. Drewniany próg drzwi wejściowych trzeszczał rytmicznie pod jej słodkim ciężarem. Stała naprężona, jakby ciągnięta czymś do tyłu. Była wynędzniała, blada i napięta do granic wytrzymałości. – Boję się troszeczkę. Chyba ktoś tu był u nas w nocy.
Palce jej stóp posiniały.
– Dlaczego? – zapytał zaniepokojony. – Co tam ciągniesz za tobą?
Cokolwiek to było, skutecznie to ukryła.
– Całą noc pisałam. – Jej głos nagle załamał się. Zaszlochała krótko. – Pisałam po ścianach, kredensie i podłodze. Postać stała za oknem. Wodziła myślą za ruchem mojej dłoni. Czułam jej ogromny strach. Nie widziałam ciała, tylko okropnie długie nogi. Drżały i dygotały.
– Władcy Ciemności… Przecież nie muszę ci opowiadać za każdym razem tej samej historii. Jesteś dostatecznie dorosła. Ale oni nie robią nic górnikom i ich rodzinom.
– Próbowała mnie powstrzymać.
Patrzył na nią, nie rozumiejąc ani słowa.
– Powstrzymać przed czym?
– Zobacz… – Miała ze sobą skrawek pogniecionego papieru. – Spisałam symbole z mojego automatycznego bazgrania po ścianach. Nie wszystkie zdążyłam zanotować. Za szybko znikały. Słowa nie zawierają ziemskich liter. Nigdy nie było na tej planecie tak czarnego alfabetu. Te słowa krępują, są już we mnie i zmieniają mnie. Przepoczwarzyły tę istotę za oknem. Widziałam jak się ugięła i zawyła w nowej formie. Wejdź do domu. Pokażę ci wszystko.
– Nie, nie. Ja się boję tam wchodzić. Nie rozumiem magii twojej rodziny. Ale ja też… słyszę…
– Czarny Ojcze, słyszysz głosy obcych w sobie? Dotąd tylko retransmitowałeś.
Przytuliła się do niego szybko.
Nie wiedział, czy jej to powiedzieć. Słyszany słowotok często zatrzymywał go w kompletnym paraliżu i niemocy. Wtedy to coś rosło w nim i tężało jak obcy organ.
– No i co? Powiesz wreszcie?
Jej wielkie oko wyrażało rosnącą panikę. Przytulił ją mocno. Wtedy poczuł przytwierdzoną do pleców przyssawkę ojca. Szarpnął z całej siły. Odczepiona, wiła się jak tryskający wodą, ogrodowy wąż.
– Twój stary znowu cię spija!
Wewnątrz domu rozległ się gwałtowny wrzask protestu. Zadudniły czyjeś kroki.
– Zostaw ją, mały psie! – ryknął głos.
– Panie Rudolfie? Za późno. Ona jest już moja.
Osunęła się bezwładnie. Jak zwykle krwawiła.
– Zabiję cię, mały skurwysynie!
– A pan niech wreszcie umrze!
Podniósł dziewczynę z ziemi i błyskawicznie wzbił się w powietrze. Poszybowali ponad chłodnym lasem.
14.
Gonił ich wrzask rodziców Leah. Matka, zaślepiona wściekłością, przeleciała gdzieś wysoko na złamanym sztyku od miotły. Ojciec wciągał dopiero spodnie na progu chaty.
– Hyll, zostaw mnie – wyszeptała dziewczyna.
Tylko mocniej ją przytulił.
– Jestem już lekka – powtórzyła skargę.
Rzeczywiście, prawie nic nie ważyła. Hyllowi wydawało się, że trzyma w ręce szamoczącą się coraz słabiej wątłą lalkę.
Daleko nie uciekli. Ojciec Leah spadł na nich nieoczekiwanie gdzieś z góry. Wściekle kopał i pluł. Cudem wylądowali na placu za tartakiem starego Humpreya. Potoczyli się na ziemię, zaraz wstali i znów pobiegli.
– No, smarku. Nie ze mną takie numery! – Stary Rudolf lewitował tuż ponad ziemią. Zbliżał się. Ciągnął po glinie rozwiązane, długie sznurowadła. Miał na sobie wytarty, naciągnięty golf z wielką dziurą od petów w okolicach brzucha. Zazwyczaj zasypiał z kilkoma fajkami naraz zatkniętymi pomiędzy żółte zęby.
Trawnik wyraźnie drżał. Stary kompletnie panował nad otoczeniem. Popchnął ich. Upadli. Podrywał córkę z ziemi aż podskakiwała wraz z sypiącą się ziemią. Dalej była uparta. Rozpaczliwie klękała, chwytając się korzeni i łodyg roślin.
– Wieczności ci się zachciało, mała dziwko? Masz po mamusi głupie pomysły. – Wypełniał swym skrzekliwym wrzaskiem nawet myśli. – Zobacz, co zrobiłeś mi z wargami – zwrócił się nagle do chłopaka. Był w tym ruchu jak atakujący chart. Wydął usta w długą trąbkę i przysunął na moment pod same oczy Hylla. – Na wewnętrznej stronie warg miałem ostre, zasysające ząbki. A teraz? Wszystkie zjechane jak w starej pile. Zapłacisz mi za to!
– Odjedź wreszcie na tamtą stronę. Ty spijaczu!
– Szczylu! Spijacz? A żeby cię matka łonem przygniotła przy urodzeniu, szczochu niemiły. Nie ty będziesz mi mówił, co mam robić! – Nieoczekiwanie przywarł do chłopca i wygryzł w ramieniu niewielką dziurkę. Zrobił to z wprawą łownego ptaka. Stalowe szczypce nie byłyby lepsze w precyzji rwania. – Widzę, że mamy tu mnóstwo dobrego żarcia – zamlaskał z parszywym chichotem.
Hyll krzyczał. Odpychał z całej siły. Kopnął kolanem w brzuch, aż tamten ryknął śmiechem. Jednak ścigający odpuścił i z respektem się wycofał. Potem już tylko mlaskał, ze sterczącym kpiąco spomiędzy warg maleńkim fragmencikiem żywego mięsa. Wreszcie połknął zdobycz. Przez moment dobiegał z żołądka absurdalny dźwięk chrupania.
– Dawaj resztę – zakrzyknął, przyskakując z powrotem. Był jakiś nierealistyczny w tym przybliżaniu i oddalaniu. Obłąkany w podskokach. Jego oddech cuchnął zestarzałą krwią. Wzrok miał zmącony, a włosy postawione na sztorc.
Nagle rysy postaci się zagmatwały. Hyll poczuł, że traci poczucie rzeczywistości. Ktoś stanął pomiędzy nimi. Donośnie wznosił inwokacje i gwałtownie poruszał długim nosem.
Głowa ojca Leah zatraciła rysy, postrzępiła się i wewnętrzne ciśnienie wydmuchało ze środka mózg podobny do fragmentów pociętej gazety. Przydługi golf zawisł pozbawiony wsparcia szyi. Ciało Rudolfa rozpadło się na fragmenty, które posypały się z brzękiem szkła na ziemię.
– Coś czuję, że przesadziłem z dawką – wymruczał Eghar. Koronki w jego ubraniu naciągały się i wzór tkaniny rozmył kompletnie. Wyglądał w nich teraz jak w ortalionie. – Wszystko z tobą w porządku, chłopcze?
– Tak, panie – wydobył z siebie automatyczną odpowiedź. Zaniepokoiły go własne, dziwnie pomniejszone, niemowlęce dłonie. – Co się dzieje? – pytał z nutą rosnącej paniki.
– To przejściowe zachwianie rzeczywistości spowodowane ugryzieniem. Stary Rudolf miał mnóstwo energetycznego jadu. Zaraz ci przejdzie. – Spojrzał przenikliwie. – Posiadasz niesamowitą potencję, chłopcze. Sam dałbyś mu radę – stwierdził z uznaniem .
– Chodzi mi o otoczenie. – Dalej zastanawiał się chłopak.
– To pole mojej magii. Trochę przedobrzyłem.
Hyll uśmiechnął się ze zrozumieniem.
– No. Zbierajcie się smarkacze – ponaglił Harmcrowler . To nie zabawa, ale mordercza walka. W tej okolicy od dawna nie jesteśmy bezpieczni. Schronimy się w Metropolii. Tam wesprze nas gwardia Telepatonogistratu i telepaci najemni. W Edmonton są już Władcy Ciemności. Szukają was, a ja tracę siły od ciągłego zacierania śladów. Cudem uniknąłem zagłady. Trzeba rozruszać dom twego ojca i to jak najszybciej.
15.
Dom Hylla zatrzeszczał złowieszczo, ale wytrzymał. Eghar Harmcrowler prowadził każdy dom poniżej tysiąca metrów kwadratowych z łatwością zawodowca. Nie szarżował. Wznosił go wolno. Gdzieś z dachu posypały się luźne dachówki.
Budynek posiadał za głębokie piwnice. Nie mniej niż czternaście pięter podziemi, o których nikt z domowników nie miał zielonego pojęcia. Wyłaniały się jak wyrywany w bólu ząb. Powoli, oczernione ziemie, oplecione drobnymi żyłkami korzeni drzew okalającego dom sadu. Ziemia usypywała się głośno, waląc wprost do wypełniającej się wodą dziury. Brudna ciecz bulgotała długo i złowieszczo.
– Czy mogę spróbować pilotażu? – Harmcrowler drgnął rozbudzony. Napotkał oczy chłopca, a w nich siłą tłumioną złość. Stał przed nim, zjeżony, sprężony jak do skoku. Mógł go zmiażdżyć ruchem ręki. I przez chwilę, w gniewie, nosił się z takim zamiarem. Jednak ustąpił. Łagodnym ruchem zbliżył dłoń do twarzy chłopca i ostrożnie skubnął jego nos. Przytrzymał. Pociągnął nieco, a kiedy dostatecznie zmiękł wydobył go z głębi twarzy. Narząd w pierwszej chwili wyglądał jak zatknięty w ciele ożywiony korzeń. Drgał, kurczył się rozkurczał, smarkał samoistnie i prychał, by w końcu nabrać tężyzny ciała stałego i naturalnej barwy ludzkiego organizmu.
– Zrób zeza – doradził Harmcrowler. – Nie bój się – Szturchnął zachęcająco. – Kości policzkowe powrócą niebawem do swojej naturalnej pozycji, a oczy do właściwego rozmiaru – wyjaśnił. – Widzisz na koniuszku nosa perlący się błękitem punkt? Doprowadź go do energetycznej eksplozji. Rozkrzew iskry na ściany. Dalej…- Powietrze drgało z gorąca. Sufit zajarzył się czerwienią. – Dobrze ci idzie chłopcze. Dalej…
Znienacka podłoga zadrżała jak przy gwałtownym hamowaniu.
– Spokojniej chłopcze. Lecimy w stronę Metropoli. Tam – wskazał ręką, – jest właściwy kierunek. – Spróbuj jeszcze raz – zachęcił. Położył dłoń na ramieniu Hylla. Ścisnął znacząco. – Teraz postaraj się pokręcić głową i jednocześnie kontroluj rozkrzewiający się energetyczny wzór. O tak. Spójrz jak obejmuje cały dom, rozpala ściany do białości, wysysa z nich ciężar i unosi. To nie sztuka, latać na krześle, czy mamusinej miotle. Ten dom waży kilkaset ton. Nie wspomnę tu o astralnych resztkach, które zakłócają przepływ energii.
– Tutaj straszy. – Leah wyglądała na nagle zbudzoną.
– A co ma być jak spija się własnych rodziców? – Zaśmiał się Eghar. – Rozumiem zasiorbać troszeczkę, ale do dna? Sam bym was, kurwa, straszył!
Leah zamilkła speszona.
16.
Dom nabrał prędkości. Przeleciał ponad wzgórzem, ocierając się piwnicami o krawędź zerodowanych skał, musnął wierzchołki drzew lasu rosnącego tuż poza nim i wyraźnie opadł ponad jeziorem. Woda miała swój negatywny wpływ na zjawiska paranormalne.Wielu uważało ją za byt niezależny i prastary, dotąd nieodkryty i w pełni niezrozumiały. Przyciągała do powierzchni.
– Trochę wyżej, szczylu – rzucił ze śmiechem Harmcrowler. Sam pomógł w uniesieniu frontowej werandy. Dzięki temu natychmiast poszybowali naprawdę wysoko. – I co tam szepczesz do siebie? Jakie Zmuszam Zmuś ci tu pomoże?
W dali unosiła się Metropolia. Dziesięć miliardów najbogatszych domów lewitujących ponad rozszalałym oceanem. Miasto nigdy nie pozostawało w tym samym miejscu. Zawsze uciekało przed kroczącymi w pościgu Władcami Ciemności.
Budynki, dość dziwaczne w konstrukcji, pokrywały strzępy szarej mgły i czerwonych, kadzidlanych dymów przydomowych wróżbiarni. W dzikim natłoku, jaki tworzyły wyglądały jak nasadzone na gigantyczne wzgórze zamczysko. Tylko górna partia definitywnie była zamieszkana przez ludzi i stamtąd dochodził gwar głosów. Tam paliły się światła. Reszta tonęła w ponurym półmroku.
Jeszcze na obrzeżach miasta dołączyły do nich długie, podobne do wiosłowych łodzi domy bojowe Telepatonogistratu. Pilotowane przez fachowców nadpływały w finezyjnie uformowanym szyku. Już z daleka otwierały się okna pokładów działowych i rozwijały pośpiesznie długie, bitewne chorągwie. Pomknęły gdzieś w dół z hukiem wzbudzonych błyskawic.
Tuż za nimi z czeluści nieba zsunęły się gigantyczne nogi pościgu. Tysiące wierzgających łydek, kolan i wykręconych dziwacznie stóp. Spadły, dotknęły powierzchni oceanu i odbiły się niczym rzucone piłki. W końcu zanurzyły się i Władcy zaczęli brodzić ze wściekłym bulgotem wrzącej cieczy. Ryki nadchodzących sięgnęły zenitu.
Domy bojowe floty wystrzeliły pociski równocześnie. Większość minęła cel i zgasła we wzburzonej wodzie. Niektóre trafiły zapalając kolana. Płomień szybko objemował całe nogi. Mknął w górę jak po loncie i znikał w chmurach, budząc donośne eksplozje. Agresorzy z rozpędu nadal kroczyli. Ale krok stał się niepewny, pozbawiony zwykłej dynamiki i gracji. Wreszcie nogi pękły w powodzi smolistej sadzy. Reszta pozbawionego oparcia ciał runęła w dół, atakując z samobójczą zaciekłością. Istoty przypominały tarcze Księżyca z miniaturowym ciałem podobnym do czarnego kleszcza. Przecinały domy z łatwością noża krojącego topiące się masło. Zabijały przypadkowych ludzi i rozcinały zawieszone mosty pełne przerażonych tłumów. Nad wodą pękały od impetu uderzających w nie srebrnych, karabinowych kul. Rozsypywały się na hałaśliwe fragmenty zanim nie poległy w ciszy jak potargane latawce na powierzchni wzburzonego oceanu.
Większość Władców zawracała. Chroniła się na powrót w odmętach nieba. Zamykali szczelnie grodzie, zasuwali pradawne rygle i zasuwy blokujące nogi na żądanej wysokości, i w kontrolnych celach władzy ponad światem żywych umykali w stronę lądu.
To z jednej z cel wydostała się ta straszna postać.
Runęła do pokoju, przewracając Harmcrowlera i jednym zamachem pięści łamiąc jego wibrujący nos. Stała przez moment lustrując otoczenie. Zebrała pogubione ozdoby. Poprawiła wiszące na ciele łańcuchy. Wreszcie odskoczyła i przywarła do muru jakby tylko kontakt z czymś solidnym gwarantował jej utrzymanie kształtu w tym świecie. Zaledwie mieściła się na całej szerokości ściany. Oddychała z chrapliwym wysiłkiem
17.
Głowa istoty była ekstremalnie spłaszczona i wielka niczym brudny talerz na owoce, ale w jakiś sposób do zaakceptowania ludzka.
– Wasza Nadrzędność Partaghton? – Eghar wyraził zaskoczenie i szok. Trzymał w dłoni odłamany nos i ze zgrozą dotykał przeźroczystych, długich dłoni. Kilka starych brodawek-wiązadeł leżało na podłodze. Nie wyglądały obiecująco. Pękały jak rozprażone na blasze ziarna słonecznika.
Na szczęście to było tylko krótkotrwałe zachwianie mocy. Harmcrowler szybko oprzytomniał. Jego naturalnie ziemisty kolor skóry powrócił, a kilka wzbudzonych potrząsaniem dłoni czarnych iskier przywróciło ręce do dawnej sprawności.
– Stąd już nie wyjdziecie żywi – ostrzegł Partaghton. Zatrząsnął się od pustego chichotu. – Twoje wywoływanie duchów przyniosło nam tylko nieszczęście.
– To nie ja przywołałem to istnienie z głębokiego kosmosu. Pierwsza zawołała mała Leah. Jej głos niósł się dwa parseki przed moim.
– To tylko piętnastoletnie dziecko, Harmcrowler. Przestań pierdolić. Spiskowałeś od urodzenia.
Nagły, złośliwy impuls telepatyczny Jego Nadrzędności podziurawił na krótką chwilę umysł Eghara. Poczuł mózg zamieniający się szwajcarski ser. Jęknął z bólu.
– Widzisz okresową przezroczystość rąk? – zapytał władca. – Nie pomogą ci żadne brodawki – przekonywał z jakąś radosną perwersją. – Przecież większą połowę z nich trzyma już na twoim ciele tylko przylepiec Broylsona-Russela. Jesteś przechodzonym modelem, staruszku. Nie masz, na co czekać. Nawet, jeśli jakaś tam gwiazdka z nieba ci pomoże, musisz pośpiesznie zwijać manatki i umrzeć.
– To system słoneczny przypadkowo zbliżył nas do gigantycznej chmury krematoryjnego pyłu. Nie ma w tym niczyjej winy. Zwykły losowy wypadek.
– Zderzenie z chmurą dysponującą prędkością ponadświetlną, samoistnie wiercącą w przestrzeni wormholes? Ciekawe rzeczy mówisz, Harmie…– To pieszczotliwe Harmie przyniosło ze sobą nowy atak myśli. – W tym akurat wszechświecie nie ma przypadków. Powiedz jeszcze, że nie wiedziałeś, skąd pochodzą te szczątki, kiedy ty i inni napełnialiście podziemne zbiorniki w Rhillan Bell?
– Wyczułem emanację – wyjaśnił Eghar. – Ale w wielu starożytnych grobowcach wielokrotnie odkrywano tego rodzaju pył i bagatelizowano jego znaczenie.
– Eghar!? Pył o niezwykłych właściwościach paranormalnych? – Oburzył się władca. – Nie przyszło ci do małej głowy, że są to pozostałości całej skremowanej rasy rozrzucone na obszarze parseka? Może skremowanej z premedytacją? Gotującej się do inwazji? Przecież każda cywilizacja napotyka na drodze rozwojowej stadium praktycznego zastosowania zjawisk paranormalnych. Myślałeś, że tak po prostu da się to ściągnąć do słoika ze zobojętniaczem, gdzie uzyska nową, czystą jakość i ponownie zdobędzie zastosowanie w recyrkulacji, produkując nieskazitelnie czyste ludzkie dusze? Byłeś naiwny jak ten gówniarz?
– Tylko nie gówniarz! – wtrącił z przeciągłym warczeniem Hyll.
Dom zakołysał się nagle pod wpływem uderzenia. Pękł sufit, strzeliły szyby w oknach. Głuchy odgłos taranowania nadszedł z boku. Całość dziwacznie się przechyliła. Posypał się jeszcze tynk i przewróciło kilka mebli.
Wydarzenie kompletnie ich zaskoczyło. Wyglądali jak przestraszone dzieciaki na wirującej bez kontroli dorosłych karuzeli. Pierwsza rozpogodziła się szkaradna twarz Jego Nadrzędności. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Rozmawiał sam ze sobą szeptem. Wydawał ciche komendy.
Dom ruszył, tym razem ciągnięty nową, tajemniczą siłą. Pędził coraz szybciej w szalonym wirze, a wraz z nim miliony innych.
– Miasto się budzi – ze zgrozą wyszeptał Eghar. – Kontrolujesz ruch Metropolii? Od jak dawna?
Partaghton uśmiechał się tajemniczo.
– Przecież nie będziemy walczyć z tą hołotą ponad oceanem. Woda was wspiera. Utrzymuje zły urok Telepatonogistratu. Tam, ponad pustynią – wskazał na jeszcze daleki wschód, – zmieciemy was i wasze pancerne domy jednym wypośrodkowanym uderzeniem kolan. Resztki zmielimy na pył drobniejszy niż ten z krematoriów Obcych.
Dom ponownie zadygotał. Wydawało się, że rozpadnie się na kawałki. Z poza rozbitych drzwi wejściowych dotarł huk miażdżonych i zderzających się ścian gdzieś poniżej. Krzyczeli ludzie. Płakały latające dzieci. Migotały w błyskach czerwonych eksplozji przemykające twarze. Pękał odwieczny porządek Metropoli. Gmatwały się linie nawarstwionych struktur. Z najgłębszych, dotąd zamaskowanych poziomów lewitujących zabudowań wypłynęły gigantyczne jednostki pancerne Telepatonogistratu, legendarna Piąta Flota Gwiezdna. Zbudowane z wielu warstw cegieł, przetykanych zaprawami z ziół, wypalonych w planetarnym jądrze i rzuconych na setkę lat w próżnię dla konserwującej ochłody pomknęły w stronę lądu. To dzięki nim ludzkość skolonizowała Księżyc, podbiła kilka najbliższych systemów planetarnych i ujarzmiła dzielącą je przestrzeń. Dzięki nim budowała swoją dumę. A teraz zdesperowana stawiała ten odwieczny skarb na nierówną szalę w wojnie o wszystko.
Linia horyzontu pojaśniała. Gdzieś tam na odległe wzgórza wybrzeża z nieba znów zsuwały się monstrualne nogi nowej armii Władców.
Harmcrowler był przerażony. Gorączkowo się rozglądał. Napotkał dzikie i nienawistne spojrzenie Leah. Dziewczynka wpatrywała się w niego mniejszym okiem. Głos uwiązł mu w gardle na ten widok. Mógłby przysiąc, że widział buchający ze źrenicy płomień.
– Wiesz, że Władcy Ciemności na Księżycu całkiem swobodnie wciągają do nieba nogi? – zapytał Partaghton ubawiony wydarzeniem.
– Nareszcie się udało? Wielki mi cud w zmniejszonej grawitacji? – szydził Eghar. – To już nie są ludzie. To potwory…
– No dobrze, są zmutowani, ale pozostają wciąż naszymi Bogami. To swoi, a nie obcy. Jesteśmy im winny lojalność.
– Zjednoczenie polega na kompromisie. Cena, jaką zapłaci za to ludzkość, jest mniejszym złem niż wasza celowa eksterminacja.
– Jaką mamy opcję? Gdzie nam bliżej? – pytał Partaghton.
18.
Coś brzękało przeraźliwie. Jakby przestrzeń ponad nimi pękała wysypując do pokoju stalowe, rozgrzane do białości wióry. Obaj jednocześnie spojrzeli na chłopca. Zachowywał milczenie, chociaż nieustannie się wiercił, trąc tyłkiem o ścianę.
– Mea culpa? – zapytał niepewnie Hyll.
Dotąd bawił się zwijaniem pajęczyny na wskazujący palec. Przestał. Jego nos wyraźnie się wykrzywił i przypominał nienaturalnie długi dziób sępa. Zachęcony miną Eghara zaczął:
– Nie rozumiem mistrzu, Nadrzędny… – Zawisł ponad zaśmieconą podłogę, a potem wydłużył się i zwyczajnie urósł. – Ludzie mają prawo wyboru kształtu nosa, oczu czy uszu. Mogą decydować o stanie świadomości. Co z tego, że więcej nie będziemy przypominać ludzi z atlasu antropologicznego? W głębi duszy staniemy się bogatsi, spokojniejsi i wieczni. Człowiek przynależy do świata Galaktyk, a nie waszych nudnych, kontemplujących samotność mroków. – Musiał mocno przygiąć głowę, żeby zmieścić się we wnętrzu pokoju. Poczuł, jak okruszki sufitu sypią mu się poza kołnierz.
– I mniemasz, że ten duch wam to zapewni? – zapytał nagle przestraszony Partaghton.
– Kiedy tylko go znaleźliśmy, pomyśleliśmy, że ta ciemna, nieznana energia może uratować naszą doczesność. Pozostało tylko przekonać kluczowe osoby na planecie do naszego planu .
– Za pomocą Kanałów Opętania?
– Dokładnie. A dodatkowo poprzez ojca Leah strzępkami dusz Nornów zainfekowaliśmy cały system Telepatonogistratu. To ich przekonało.
– No, chłopaku, zaskoczyłeś mnie – Eghar nie mógł powstrzymać wyrazów podziwu – A wiesz, że ja szukałem tej tajemniczej osoby pośród moich współpracowników i wielu za niesubordynację ukarałem śmiercią? Hm… Ta dziewczyna to niezwykłe, kosmiczne medium.
Jego Nadrzędność podskoczył ze złości.
– Przecież ona już od tygodnia nie jest człowiekiem. Jest, jak jej ojciec, porąbanym potworem. Co wy oboje będziecie dzielić z ludźmi? – Mówiąc zbliżył się do dziewczyny. Z wściekłą zaciętością potargał na niej nocną koszulę. – Te bulwiaste, materializujące się ciała?
Leah przechodziła szybką transformację. Nie posiadała już piersi. Tylko ogromny, zielonkawy brzuch biegnący od krocza po szyję z setką maleńkich, sinych pępków. Jego Nadrzędność zacisnął długie dłonie na kurczącej się szyi dziewczyny. Wolno zacieśnił uchwyt.
– Ona jest moja! – wrzasnął Hyll, mierząc w stronę Leah owiniętym w pajęczynę palcem. – Zmuszam Zmuś!
Partaghton roześmiał się szyderczo. Porwał młodą kobietę w sposób najbardziej groteskowy i dziwny. Uniósł wysoko i rozhuśtał ponad powierzchnią podłogi, trzymając za nienaturalnie długie kucyki. Wyglądała przy tym jak balansująca piłka w rękach koszykarza.
– Tego chciałeś tym twoim dziecinnym Zmuszam Zmuś? – Leah wyginała się gwałtownie i bezbronnie piszczała. – Tak się sprawdza opętanie? Wystarczy? Przyjdź sobie po nią! – Znowu ohydnie się roześmiał. – Przyjdźźź… – W ustach Jego Nadrzędności zęby rosły i poruszały się, jak siłą osadzone w dziąśle robaki. Krótki, rytmiczny wydech wyrzucił w powietrze smugę wirującego, starego kurzu. Na pewno w tym szaleństwie nie był całkowicie żywym człowiekiem.
– Widzisz, że ona przypomina tę bulwiastą lalkę z pola za waszym domem w Edmonton, zrzuconą desantem z pyłowej chmury? A co, może będziecie się z tą małą kurwą rozmnażać na mojej planecie? – Wciąż pytał. Blask zewnętrznego ognia rzeźbił w jego twarzy nowe odcienie zimnego okrucieństwa. Czasem rysy się zlewały i przypominał zwykłą, plamę rozlanego, pordzewiałego metalu.
– Na twojej planecie? – Harmcrowler przebolał już swój złamany, wścibski nos i rozcierał ręce. W jego wielkich jak plastry cytryny oczach zabłysła nowa wściekłość.
– Leah! – Hyll próbował sięgnąć po nią rękami, mimo że odpływała coraz dalej. – Leah! – Zdołał zadrapać jej pozbawioną krwi rękę. Ale pozostała milcząca, jakby dotykał zimnej, pozbawionej uczuć szyby.
– Możesz sobie strząsnąć te wszystkie punkty wiązania duszy na zwykłe, śmierdzące gówno. Nigdy z tego nie wyrośnie zdrowy i w pełni witalny ludzki byt. – Partaghton odrzucił Leah pod przeciwległą ścianę. Ta, aby ciągle pozostawała poza zasięgiem pól chłopaka.
– Pierdol się – rzucił Hyll z nienawiścią. Szykował się do walki.
19.
Nastąpił nagły wstrząs i dom wypełnił ogłuszający zgrzyt. Miasto wpadło w gorące, powietrzne wiry ponad Saharą. W oddali Władcy uformowali pierwsze kolumny gigantycznych nóg ciągnących się aż po horyzont. Koncentrowali ogromne ilości pary wodnej ponad bitewnym polem. Woda kondensowała się na ich nogach i szemrając spływała wprost na udeptany piasek.
– Zamierzacie oszukiwać samych siebie? Odciąć się od bytu w ludzkiej wieczności? – Podjął ostatnią próbę Jego Nadrzędność. Widać z jakiegoś powodu zależało mu na kompromisie.
– Odciąć się od głupoty – wygarnął chłopak. – Od narodzin tego parszywego gatunku trapiło nas przekleństwo geometrii niezasłużenie doskonałego ciała. Główne receptory umieszczone po jednej stronie głowy? Co za brak twórczej kreatywności? Przecież wiecznie niewidoczny, ukrywający niewiadomą tył czaszki musiał w efekcie wyzwolić mistycyzm, obudzić strach i wreszcie przejąć trwogą tego dwuwymiarowego ludzika.
– Zamknij się, smarku! – Odwarknął władca, jednym pchnięciem pięści rozbijając za sobą ścianę. Zobaczyli zapierającą dech panoramę szykujących się armii. Tysiące wyginających się wężowych nóg. Wyglądały groteskowo i jednocześnie przerażająco.
Eghar odetchnął głębiej. Zdobył się na odwagę w obliczu ostateczności.
– Partaghtonie, przemawiają przez ciebie ci, którzy mienią się niezmiennymi bogami w liczbie kilku tysięcy biurokratów i uczuciowych analfabetów – powiedział, wskazując piętrzące się siły wroga. – Niech sczezną!
W tle wciąż materializowały się nowe szeregi. Wzmagał się ryk i zgiełk. Gdzieś w dole przemknęła eskadra pancernych domów. Huknęły salwy.
– Od zarania dziejów wiara w dwoistość ludzkiej natury? – Kontynuował Eghar pomimo zgiełku. – Przeciwstawienie bytów cielesnego i duchowego? Zbrukanie tego pierwszego i zanegowanie jego sensu było źródłem goryczy i cierpienia! Wiara w duszę rozumianą, jako niezależny, szlachetny byt stała się fundamentalnym założeniem wszystkich religii świata. A przecież obaj wiemy, że stoi za nią proste kłamstwo i czysto energetyczne pochodzenie – pośpiesznie mówił Eghar. Wiedział, co się święci. Jego Nadrzędność zagęszczał moc. – Przecież rok temu zdecydowaliście o likwidacji gatunku homo magigus w jego cielesnej formie! Przeznaczeniem istoty inteligentnej jest uśmiercenie cielesności! – krzyknął w narastającym ryku Władców. – Pamiętasz te slogany?! Ludzkość słyszała je przez tysiąclecia! My się przenigdy nie zgodzimy! Publicznie niejednokrotnie deklarowałem, że nie wierzę w zachowanie świadomości po śmierci. Zasrana banda monstrualnych spijaczy! Przeklinamy wasze żywe i wygłodniałe ciała w Zaświecie Ziemian.
– My? Egharze… Chyba coś ci się pomyliło? Przyjacielu! Skąd u ciebie taka zażyłość z tym nawiedzonym grzdylem. Chcesz tutaj pozostać na następny milion lat i drapać się po wielkim brzuszku? Policzyłeś swoje pępuszki?
Hyll miał już tego dość. Zawarczał przeciągle. Jego usta uformowały długi, wypełniony ssącymi zębami lejek. Kilka kropel jadu skapnęło na podłogę. Widząc to, Partaghton podskoczył jak mydlana bańka na pająkowatych łapkach. Przestrzeń pomiędzy nimi nadęła się jak nadmuchany, przeźroczysty balon.
– A tak w ogóle, to jest moja magiczna, szklana kula, głupcy… -– ryknął Jego Nadrzędność.– Obszar wokół mego ciała jest zabezpieczony i zamknięty. Nic mi nie zrobicie – dodał z nieukrywaną satysfakcją w głosie.
– Mylisz się. Ta kula jest już dawno nasza – wysyczał Hyll. – I planeta również – warknął. – To ja się bawię i decyduję, kto idzie do waszego nieba, a kto dalej bawi się na ziemskim padole. – Jego oczy rozszerzyły się gwałtownie, a język wypuścił drobiny zwykłej sadzy. Ruchem dłoni wskazał nogi Władców, miażdżące pierwsze szeregi nadlatujących, przypadkowych domów Metropolii. Z końców chłopięcych palców popłynął w kierunku setek kolan leniwy prąd zniekształceń. Uderzył szybciej niż pomyśleli, w mgnieniu oka zamieniając najbliższe w eksplozję skóry i rozdrobnionych kości. – Prawda, Egharze Harmcrowler? Tego nas uczyłeś na strzelnicy tam w głębokim kosmicznym niebie?
Usta Eghara wykrzywił uśmiech zrozumienia. Spojrzał przytomniej na swego znienawidzonego imperatora.
– Człowiek mimo wszystko w nas przetrwa. To niezwyciężona gnida, przegryzie się w nowej formie – rzucił z przekąsem. – Wiem jedno – dodał. – O tych szklanych kulach… to jest tylko takie pierdolenie. Wiadomo, że operujemy zasięgiem naszej magii. I wszyscy jak tu jesteśmy znaleźliśmy się we wspólnym, zazębiającym się oddziaływaniu. Nie ma przewagi. Jest zwykły bałagan informatyczny czasoprzestrzeni. Ale to wkrótce się wyprostuje, wykrystalizuje w nowym, lepszym porządku. – Spojrzał na chłopaka. Obaj wymienili porozumiewawcze spojrzenia. – Wasza Nadrzędność będzie tak łaskawa i odsłoni rąbek uświęconej szaty?
– Po co?
– Żebyśmy mogli się napatrzeć – wyjaśnił z szyderstwem Hyll.
– Udowodnię ci, kto ma więcej pępków – rzucił ochryple Harmcrowler. Linia sinych warg w jego twarzy rozrosła się i pomknęła wokół głowy jak pęknięcie, opasując w kilku miejscach posztywniałą z nagła szyję. Usta rozwarły się szerzej na całej, nowej przestrzeni i już nigdy się nie zamknęły.Wewnątrz zafalowały niejednolitą linią rzędy drobnych, różowych zębów.
– I tak, w głębi duszy nadal pozostaniemy ludźmi – wycharczał z trudem Eghar. Jego świeżą, nieuformowaną jeszcze prawidłowo fizjonomię zniekształcił jadowicie szczery uśmiech Norna.
jan Maszczyszyn
Urodził się w 1960 roku w Bytomiu. Jest jednym z trzech
laureatów głośnego przed laty pierwszego konkursu Fan-tastyki, który wyłonił takie sławy pióra jak Sapkowski i Hu-berath. Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu” w roku
1977 opowiadaniem „Strażnik”. Następnie publikował swoje
teksty w Fantastyce, Politechniku, Faktach, Merkuriuszu,
Odgłosach oraz fanzinach klubowych Somnambul, Fikcje,
Kwazar, Feniks, Spectrum. Kilka opowiadań dostało się do
zbiorów „Spotkanie w przestworzach”, „Pożeracz szarości”,
„Sposób na wszechświat”, „Dira Necessitas”. Należał do
członków założycieli jednego z pierwszych w Polsce klubu
SF” Somnambul” wydającego periodyk o tym samym ty-tule. W roku 1989 wyemigrował do Australii, gdzie obec-nie mieszka. Powrócił do pisania , jak mówi, z tęsknoty za
językiem i pragnieniem przeżycia nowej, fantastycznej przy-gody. Publikuje obecnie na portalach internetowych Bizza-ro-Fiction „Niedobre Literki”, „Carpe Noctem” oraz „ Nowa
Fantastyka”, w tym ostatnim pod pseudonimem Jahusz.