Czas przebudzenia – graficzny majstersztyk – pani Marianny Stelmach w oprawie graficznej córki Natalii

Antologia opowiadań fantastycznych  ‘’ Czas Przebudzenia’’ początkowo powstała w wyniku inicjatywy moich córek.

Miał to być prezent niespodzianka pod choinkę. A ponieważ nie znają dobrze polskiego słowa pisanego były zmuszone poinformować i mnie.  Natychmiast uruchomiłem zaskórniaki. Nie znaczy to , że nie bawiliśmy się wszyscy świetnie. 

 

 

Później poprosiłem o pomoc w realizacji projektu osoby przez mnie wielce szanowane, które ku mojemu zaskoczeniu całkowicie go poparły. Antologia stała się dla mnie wydarzeniem daleko wykraczającym poza ramę zwykłego marzenia o książce. To było spełnienie marzenia o wspaniałych, kochających dzieciach, poszukujących najprawdziwszych wartości prezentu ,czyli przede wszystkim jego najistotniejszej  funkcji, najważniejszej— sprawiania radości obdarowywanemu.  Byłem niezmiernie szczęśliwy poprzez ten zdawałoby się wieczny czas kreowania tych stron. Szczególnie , że osoba kreująca te karty, mam na myśli Natalię, z ogromną radością podchodziła do możliwości użycia tak świetnej oprawy graficznej, na jaką zezwoliła nam pani Marianna Stelmach – Vuzel.  Wielokrotnie  przeglądaliśmy jej prace w necie, tylko marząc o takich ilustracjach do opowiadań.Niespożyty talent pani Vuzel, tkwiącej w dziwaczej percepcji świata był zawsze nieomal motywem przewodnim, a dla mnie zapalnikiem absurdalności, w której granicach uwielbiam przebywać. Surrealizm zawsze stanowił dla mnie czynny zamach na rzeczywistość, światu należy wykręcić rękę, żeby zobaczyć prawdziwie krzywy uśmiech.

Nasza znakomita artystka święci dzisiaj wielkie zwycięstwa!!!!!. Naprawdę jesteśmy szczęśliwy i dumni z córkami z jej sukcesów! W końcu trochę była tu z nami.

Najnowszy numer Majowy QFanta zawiera całą galerię

http://www.qfant.pl/

Czas Przebudzenia

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Antologia jest finansowana ze środków prywatnych, /z naszych trzech kieszeni/ i nie jest spodziewany żaden dochód z wydania pięćdziesięciu egzemplarzy .


A oto mała próbka naszej wspólnej pracy.


 

 


 

 


 


A oto kilka tekstów.


 

 


Laleczki


Ethany marudziła przez całą drogę do parku. Chciała widzieć psa, chciała, żeby
jej upleść wianki z polnych kwiatków, chciała dotknąć przechodzącego kota,
chciała nawet wsiąść na huśtawkę razem z Panią. Beatie wpychała ją za każdym
razem głębiej, niemal miażdżąc na dnie wózka, i śmiała się z niej, kiedy tkwiła tak z
rozmazanym makijażem, zaszczuta zimnym uściskiem ścian.
Mimo to jakoś wynurzyła główkę ponad ramę wózka. Patrzyła z zazdrosnym bólem,
jak huśtawka podnosiła Panią, wysoko pomiędzy drzewa, a razem z nią kaskady tego
bezczelnego, dziecinnego śmiechu.
Nasikała, dużo, jak tylko mogła. Woda z sokiem cytrynowym kapała aż na kółka,
wylała się na zeschłe liście. I jeszcze więcej. Popuściła, opróżnił się cały zasobnik
moczu. Widziała wściekłość wybuchającą w oczach Pani, w złości piegi zrobiły z jej
twarzy zardzewiałe sito. I o to chodziło. Niech ta smarkata, ruda szmata wreszcie na
nią spojrzy.
– Pani! S-z-m-a-t-a! – krzyknęła Ethany i zatrzęsła się od chichotu. Mogła tak mówić
w chwilach bezgranicznej irytacji. To określał program, który jadowicie serdecznie
wpisała do jej pamięci koleżanka Beatie, Melany Griffit, kiedy Pani była zajęta
oblizywaniem kremu z urodzinowego tortu mamy.
Beatie cierpiała, nie była w stanie zatrzymać rozszalałej huśtawki. Zardzewiałe
łańcuchy szemrały złowieszczo. Stare łożyska piszczały przeraźliwie żałośnie.
Mechanizm miotał nią w powietrznym tańcu jak chciał. Czasem leciała nawet
krzywo, jakby ktoś ukradł ogniwo w łańcuchu albo wypiłował calową dziurę i
zespawał, tak dla jaj… Beatie posiniała, a zaciśnięte na łańcuchach dłonie nie mogły
doczekać się krwi, tak były kościanie białe. Ona i lalka nienawidziły się od początku,
od dnia kiedy dostała ją zapakowaną w niebieską bibułę z przylepioną wstążką od
swojej macochy Erin.
Gdy huśtawka zwolniła, Beatie zeskoczyła. Podbiegła z gorączką w oczach. Bieg
unosił suche liście. Wyszarpnęła lalkę drapieżnym ruchem z wózka i rzuciła na
jesienne stokrotki rosnące w trawie.
Biła ją sękatym kijem, tym samym którym wczoraj bawiła się z Oscarem, psem
z domu koło stawu. Przeszło jej, gdy lalka kompletnie znieruchomiała. Wytarła
dokładnie plastikową, zmoczoną dupkę. Poskładała kocyk i ułożyła na dnie wózka.
Wzięła Ethany na rączki, pocałowała w zimny policzek i z udawaną czułością
ulokowała z powrotem w wózku.
Lalka spała z otwartymi oczyma.
Laleczki
24 25
Beatie popchała wózek na chodnik. Tędy mogła iść szybciej. Tatuś naprawi baterię. Na
pewno poluzowała się, kiedy niechcący trzepnęła w pojemnik z tyłu pleców. Zawsze
tak było.
Na trawie baraszkowały papugi. Przez trzciny obok stawu hałaśliwie przedzierała się
biała kaczka Meggy. Ktoś z litości wrzucił ją do stawu po ostatnich świętach.
Bliżej, w wysokiej trawie, coś ruszyło się gwałtownie. Dziewczynka przystanęła
porażona złym przeczuciem.
– Wszystko widziałam – usłyszała szept spomiędzy roślin. Wychyliła się mała
plastikowa twarz. Była piękna. – Zabiłaś ją! – krzyknęła.
– A właśnie, że nie! – Beatie nerwowo zagryzła wargę. – Zawsze tak ma! Kupujemy tanie
baterie.
– Nie wymigasz się – mówiąc, wyszła z trawy. – Ja wszystko widzę – dodała, rozczesując
palcami pokręcone, lśniące w słońcu włosy. Miała na sobie najnowsze ciuchy ze sklepu
zabawkowego.
– Czyja jesteś? – zapytała dziewczynka.
– Niczyja – odchyliła dumnie głowę. – Tam mieszkam – wskazała dom na rogu ulicy.
– Jak to? I nikt się tobą nie bawi? – Zdziwienie odmalowało się na jej twarzy
– Tylko Papcio.
– Kto to jest Papcio? – pytała
– Chcesz, to ci pokażę – była więcej niż skłonna go pokazać.
– Nie wiem. Mamusia pozwoliła bawić się tylko w parku przy huśtawce. Mój dom
jest ten żółty, piętrowy – wyciągnęła małą rączkę. Palec powędrował wzdłuż rzędu
budynków i raptem zatrzymał się.
– Wiem, mieszkacie tam od roku. Patrzymy z Papciem na wszystkich przez lornetkę.
– Nie można podglądać – była tak naturalnie obruszona.
Lalka wzruszyła ramionami. Ruszyła powoli w stronę swojego domu. Trochę ciężko
było jej iść w szpilkach po trawie.
– Chcesz? Mogę być twoją lalką na to popołudnie. Do zabawy dobieram tylko
niegrzeczne dzieci. I lubię ten twój sadyzm – patrzyła uważnie. – Połóż to twoje
niewydarzone biedactwo na trawie. Przyjdziesz po nią później. Podwieziesz mnie
wózkiem pod dom, a ja za to pokażę ci moje lalki.
– Jak to? – zdziwiła się. – Czy wolno zabawkom, takim jak ty, mieć inne zabawki?
– No pewnie. To nie jest zabronione prawnie. Jestem modelem najnowszej generacji.
Mam wbudowaną wolną wolę. Wybieram sobie sama makijaż, ciuchy, nawet programy
w beamie holograficznym Papcia wolno mi zmieniać. Chodź do mnie na kwadransik,
to wszystko ci pokażę. Może zostaniemy przyjaciółkami?
Podała jej jakimś natarczywym ruchem plastikową rączkę. Beatie odsunęła się z
przestrachem. Popatrzyła na swój dom. Nie był daleko. Oba domy stały naprzeciw,
dzieliła je odległość co najwyżej pięciuset metrów.
– No, chooodź…
Beatie wahała się jeszcze przez moment.
– No, dobrze. – Obie wyciągnęły zesztywniałą Ethany i z rozmachem rzuciły na trawę.
Obca lalka sama wgramoliła się do wózka. Kiedy stała, wzrostem dorównywała
dziewczynce, kiedy leżała wygodnie rozparta w wózku, jej nogi wystawały i sięgały
Laleczki
niemal ziemi. Przeżuwała gumę i huśtała zamaszyście stopami w
srebrnych szpilkach. Zupełnie nie było widać łączeń kolana z łydką.
Nogi zginały się bezszelestnie i płynnie. Skóra była na nich gładka jak po
depilacji.
– Jesteś lekka jak na tę wielkość – zagadnęła Beatie.
– Dbam o siebie – lalka łagodnym ruchem poprawiła
swoje loki. Robiła wszystko, żeby jej głos brzmiał
bardziej jedwabiście. Taki był jej system operacyjny,
a dziewczynka wiedziała o tym i już zazdrościła
właścicielowi. – Wiesz, rano bieznia, wieczorem
robię sobie kąpiele stóp w mleku. To bardzo
pomaga, Papcio jest zadowolony z moich gładkich
stóp. No i kremy – otworzyła usta z zachwytu. –
Nie masz pojęcia, jaką przyjemnością mogą być
nakładane kremy. Cera staje się jędrna, niemal
przeźroczysta. Mam pod silikonem skórnym namalowane,
drobne, niebieskie żyły. Pokażę ci.
Rzeczywiście żyły biegły pod jej skórą. Gmatwały się i prawdziwie
plątały.
– Mówisz jak moja mama, kiedy rozmawia z koleżanką przy kawie –
stwierdziła Beatie.
– A kiedy ty bawisz się lalką, to nie udajesz jej mamy? – zapytała,
próbując zmusić ją tym pytaniem do refleksji.
– No tak, ale to jest zabawa – odparła. – Ty opowiadasz mi o swojej
skórze, że aż dreszcz mnie przechodzi.
– Dobra – pogrzebała coś w torebce. Beatie nie zauważyła, że lalka przez cały
czas ma czarną kopertówkę pod lewą pachą.- Muszę poprawić sobie makijaż.
Otworzyła szminkę i wyuczonym ruchem przeciągnęła nią usta. Były teraz lśniące
i bezgranicznie wilgotne. Popatrzyły sobie w oczy. Lalka miała głębokie, mroczne
spojrzenie. Piękną twarz o fakturze alabastru przeciął nagle uśmiech.
– Nie przedstawiłam się – rzuciła w nagłym porywie dobrego humoru. – Mów mi
Helen.
Podała jej swą małą dłoń z wyszukanie pomalowanymi paznokciami, aż podrapała
ją w tym ruchu. Beatie nie poskarżyła się, tylko zacisnęła zęby z bólu. Z zachwytem
zauważyła pierścionek na jej palcu. Opal zaiskrzył się w czarnym oczku wszystkimi
barwami.
– Chcesz go? – Helen roześmiała się beztrosko. – Masz, weź go sobie i zostańmy
przyjaciółkami, takimi na zabój. Nie bądź więcej – szukała odpowiedniego słowa –
Spięta.
Beatie przymierzyła pierścionek. Nigdy nie miała na swoim małym palcu niczego tak
pięknego. Niemal stanęły jej łzy w oczach. Podziękowała, a później ucałowała głowę
lalki w rozpierającej radości. Włosy Helen pachniały jak prawdziwe. Miała w nich
nawet trochę łupieżu.
– O, już jesteśmy – powiedziała lalka, kiedy niespodziewanie znaleźli się przed
26 27
drzwiami białego domu. Był to narożny budynek na Clober Street. Otynkowany, niski,
z zaniedbanym ogrodem i wyspami żółtej gliny. Beatie lubiła w takie gliniaste łaty
wciskać palcem mrówki.
Helen wygramoliła się z małego wózka. Długo otrzepywała sukienkę z drobinek suchej
trawy.
Przecież leżała w tych chaszczach przez całe popołudnie, obserwując małe dzieci w
parku. Pogrzebała w swej kopertówce i wsadziła mały klucz do zamka.
– Masz swój klucz?
– Wszystkie szanujące się lalki mają swój klucz. Musisz taki kluczyk sprawić swojej,
jak ona tam ma na imię, Ethany. I koniecznie kup jej kopertówkę. Niech poczuje się
dowartościowana, wtedy przestanie szczać w majty – była w tych słowach agresywna i
zdecydowana.
Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Weszły w półmrok wąskiego korytarza. Wyglądało,
że to były specjalne boczne drzwi, tylko dla lalek.
Ach, ta Helen… Tak sobie myśli. – Beatie była w swej bezgłośnej opinii krytyczna. –
Pinda jedna.
Korytarz wiódł do malutkiego pokoju bez okien. Była tu wielka półka z lalkami i
innymi zabawkami, których dziewczynka nie znała. Wszystkie lalki były wielkości
Helen. Niektóre były nagie i Beatie mimowolnie odwróciła wzrok.
– To jest Philip – pokazała niewielkiego blondyna w ciemnym garniturze. – On jest
moim narzeczonym.
– Nie rusza się. Musi być bardzo spokojny – skrótowo opisała go Beatie.
– Rusza się, rusza, że ho, ho – Helen roześmiała się jadowicie. – Papcio zlał go wczoraj,
bo się do mnie dobierał. Ale ty na pewno nie wiesz, co to znaczy?
Dziewczynka stała zmieszana. Nie rozumiała, jak zabawki mogą sobie nawzajem
wykręcać części. Chciała coś powiedzieć, ale zamarła, widząc fabrycznie nową
sukienkę, jaką wyciągała dla niej z szafy Helen.
– O mój Boże – szepnęła. – Ona jest piękna.
Dotknęła materiału. Cudownie miękki. Była odszyta po mistrzowsku, a koronki były
wręcz…Niebiańskie.
– Możesz przymierzyć..
– Ja? Przecież to jest sukienka dla lalek.
– No bawisz się ze mną, czy nie?! – W tonie Helen przebijała hamowana złość.
Uległa. Wzięła wieszak z sukienką w swoje małe rączki. Palce miała sine z zimna.
– Chodź do drugiego pokoju. Tam jest cieplej.
Otworzyły ciężkie drzwi. Te były normalnej wielkości. Zalało je światło dnia. Wpadało
przez wielkie, studyjne okno. Trzeba było mrużyć oczy. Po chwili Beatie rozpoznała
kształty. Było tu wielkie łóżko z baldachimem, kanapa i lustra, dziesiątki półek na
ciuchy, bieliznę i buty. Jeszcze wieszaki na biżuterię. Obraz otwierał się jak marzenie.
Zaniemówiła z wrażenia.
– Bije po oczach, co? – Helen pewnie poruszała się po pokoju. Wcale nie zachowywała
się już jak lalka. Szukała szpilek dla Beatie na najniższej półce. Pod jej sukienką zalśniły
Laleczki
złote stringi.
– Chodzisz ubrana jak moja mama. Tatuś wyzywa ją od Pipek, ale śmieje się, bo ona to
chyba lubi – chciała być bardziej przyjazna, niż to było w rzeczywistości.
– Dobra ,ściągaj swoje łaszki i przymierz to – podała jej parę szpilek.
Beatie podeszła do kanapy. Położyła sukienkę i buty na srebrnych poduszkach.
Poprawiła jeszcze położenie falbanek. Ociągała się. W końcu z wahaniem ściągnęła
sukienkę. Kiedy przechodziła jej przez głowę, nerwowo przełknęła ślinę. Stała
teraz tylko w białych majteczkach i zdrachanych sandałkach. Helen patrzyła na nią
krytycznie.
– Stoisz jak miotła. Musisz poruszać się płynnie i z gracją – pokazywała jej przez
parę minut jak. Znów miała twarz woskową, lalczyną. Loki wiły się w powietrzu.
Zapachniało drogimi perfumami. Zdjęła zupełnie niewinnym, niezwykłym ruchem
swoją sukienkę i rzuciła na ścianę. Miała pod spodem koronkową podkoszulkę. Jeden
szybki ruch i paradowała w samym staniku. Kołysała biodrami w wystudiowanym
chodzie. Zatrzymała się nagle i obróciła na pięcie.
– Ty nie masz biustonosza – raczej stwierdziła, niż zapytała.
Beatie była coraz bardziej speszona, to wszystko przyjmowało dziwny obrót. W oczach
zatrzymał się ładunek łez. Tylko wrodzona duma trzymała je jeszcze w ryzach.
– Nie. Mamusia mi jeszcze nie ubiera stanika – wyjaśniła cichym głosem.
– Mamusia, mamusia – chichotała pod nosem lalka. – Ładna lalunia sama sobie
wszystko ubiera. Masz, spróbuj.
Biustonosz był koloru zimnego różu, ale kiedy go ubierała, był nawet zimniejszy.
Mroził jej żebra.
– Ale ty jesteś nieśmiała. Wyluzuj. Lalka, głowa do góry. Czekaj, pomaluję ci usta
szminką.
Zapach i smak krwistoczerwonej szminki niemalże przyprawiał Beatie o wymioty.
Z trudem to wytrzymała. Spojrzała w podane lustro. Całkiem nieźle. Koleżanki z
Bream Street, z tego wielkiego domu z zamurowanym oknem, pękłyby z zazdrości.
Wykrzesała z siebie uśmiech. Helen zauważyła to z uznaniem. Przytuliła do niej swój
policzek. Był zimny, nieco twardy, w fakturze gładki, bo plastikowy. Mocniej naparła
buzią na jej twarz. Potem ich oczy się spotkały i usta musnęły usta. Beatie poczuła
smak szminki Heleny. Był to smak odurzający, ostry i pociągający. Odepchnęła ją
i uciekła w głąb pokoju. Ścianę oświetlało słońce i wyglądała na jej tle jak chudy,
przestraszony zwierzak… w biustonoszu.
Helen podeszła kocim krokiem, jakby była modelką na wybiegu. Uśmiechała się.
– Pierwsze koty za płoty – szybkość, z jaką ją chwyciła była przerażająca, ale ona zawsze
tak chwytała małe dziewczynki. Przytuliła się do niej mocno.
– Teraz oddaj mi mój biustonosz – nakazała prawie z sykiem. Beatie popuściła parę łez.
Jej twarz poczerwieniała. Drżącymi rękami znalazła miejsce pomiędzy ich uściskiem,
żeby ściągnąć to cyckowe łajdactwo. Helen nie spieszyła się.
– Baw się ze mną parkowa dziwko, bo inaczej zawołam Philipa i on się do ciebie
dobierze…
Na dźwięk słowa „dobierze” jej opór zwiotczał. Lała się przez ramię Helen jak Ethany,
niegdyś w bardzo dalekim parku. Dotyk lalki był zimny, ale delikatny. Była naga.
28 29
Ta nagość w dotyku skóry i wilgotnych łez rozbryzgujących się pomiędzy nimi była
jak rozpalający się ogień, którego dziewczynka nie rozumiała. Modliła się żeby ktoś
przyszedł, ktoś to przerwał, zatrzymał nawet serce tego syczącego i liżącego ją po
piersiach potwora. Lalka postawiła ją na ziemi taką bezwładną, zapłakaną, gorącą.
Wolno obróciła i szybkim, drapieżnym ruchem ściągnęła z niej białe majtki. Potem
podniosła ją wysoko, wyżej, trzymając mocarnym uchwytem dłoni pod pachami.
Palce prawie przebijały jej skórę. Beatie za wierzgała nogami. W powietrze poleciały jej
sandałki i potworny wrzask.
– Krzycz! Krzycz!! Papcio lubi wrzask małych dzieci!
Wtedy otworzyły się drzwi. Głucho uderzyły o ścianę. Wpadło obce zimno
sąsiedniego pokoju i zapach zgaszonej fajki. Na progu stał Papcio. Uśmiechał się,
a w tym sardonicznym uśmiechu brakowało mu dwóch zębów w dolnej szczęce.
Był obrzydliwie gruby. Był ohydnie nagi. Stał rubasznie wypięty z małym fiutem,
sterczącym poniżej fałdy brzucha.
Beatie ochrypła od wrzasku, lalka od rechotu. Rozległ się huk i przez dziurkę w szybie
nadleciał pocisk. Dokładnie trafił w otwór po brakujących zębach, nadpalił język,
zapadł się w podniebienie, zmielił na miazgę kręgi szyjne. Głowa Papcia przełamała
się jak u pajaca. Upadł gdzieś na bok, strącając jakiś wazon ręką. Woda lała się przez
chwilę, w natarczywych pluskach wypełniając podłogę. Helen rzuciła dziewczynkę na
tapczan. Sama skoczyła i zwinnie jak kot schowała się za sukienki.
Dopiero wielki policjant Bob przykrył szlochającą Beatie grubym kocem. Koc cuchnął
fajką Papcia.
– Snajper dopadł go w ostatniej chwili – inspektor wszedł do pokoju lalek w
towarzystwie kobiety. – Ten pedofil ze swoją lalką działał tu, pod naszym bokiem, już
od kilku lat. Nie wiem, kto zatwierdza do masowej produkcji takie chore monstrum
– zamilkł i zbladł. – Nie można dopuszczać, żeby mieszały się zabawki dla dorosłych
z zabawkami dla dzieci. Będę musiał o tym powiedzieć żonie. Niech zrobi porzadek –
przełknął ślinę. – Przecież to okropne.
– Okropne jest to, że lalka służąca jako przynęta – powiedziała kobieta, – miała tę
funkcję zaprogramowaną. Tak napisano w instrukcji obsługi.
– Powiedz jeszcze, że był to standardowy asortyment sexshopu?
– Jakbyś zgadł.


Zołnierzyki


Rok 2072.

…1…. Plansza do gry była dość rozległa, zajmowała niemal pół pokoju. Sufit ponad nią

był oszklony i zawsze świeciło tu słońce. Promienie igrały na metalowych iglicach i
baraszkowały z cieniami w rozłożonych makietach zamków i fortec. W rogu planszy
ciemniał sztuczny las. Miał co prawda wbudowany niewielki program rozwojowy,
ale był to nikły wzrost wynosił do dwóch milimetrów na rok.
Grzesiu rozpakował nowe pudełko z żołnierzykami. Świetny deal. Wisiał ojcu na
szyi przez godzinę, zanim przekonał go do zakupu. Masywne dwieście pięćdziesiąt
sześć megabajtów pamięci ruchu w specjalnym kształtoplastiku. Poprzedni komplet
miał zaledwie trzydzieści dwa mega. Zwykle były to pozycje walczące. Szarżujący
jeździec, strzelec liniowy, strzelec wyborowy, spory wybór broni ręcznych w
wygiętych dłoniach. Tylko że dwóch żołnierzy dostało Bakcyla. Nazywał tak oporne
zachowania zabawki względem wyznaczonego celu, czyli po prostu odmowę
wykonania rozkazu. Wkurzał go wybitnie jeden w niebieskim berecie. Kiedy
dochodziło do walki, wykrzywiał mu się karabin. Albo udawał, że ma niesprawne
ręce. W przeciągu kwadransa przyjmował już znienawidzoną przez Grzesia pozycję
siedzącą z głową w kolanach. Masakra.
Przed resztą żołnierzyków udał, że go zgubił. Bardzo patrzyli mu na ręce, od
kiedy przejechał czołgiem aktywistę z Ruchu Sprzeciwu Wobec Walki. Większość
żołnierzyków odmówiła wtedy posłuszeństwa.
Czuł się usprawiedliwiony, użył przecież charakterów z dzikiego zachodu jako
ludności cywilnej, patriotycznych farmerów pomagających armii w jednej z
bitew drugiej wojny światowej. Figurki nie chciały przyjąć pozycji walczących.
Typowym układem było rozchylenie przez nie nóg i udawanie, że czekają na figurę
konia. Kasował takich. Stracił niejeden komplet, zanim nauczył się właściwego
postępowania ze swymi żołnierzykami. Takie rzeczy robiło się dyskretnie. Zresztą
fabryka w instrukcji obsługi zalecała kontrolę zabawek pod kątem przydatności
do walki. Ruchy Pokojowe nierzadko infekowały programy produkcyjne wirusami
funkcjonalnymi. Zanim rozpoczynał zabawę, ustawiał ich do komendy i sprawdzał
dokładność wykonywania rozkazów. Niesubordynację wstępnie karał przesunięciem
do drugiej linii. Generałów likwidował. Nie lubił w komplecie innego bossa niż on
sam.
– Grzesiu, obiad jest gotowy – słodki głos mamusi nadjechał wraz z kompletem
ekspresowym z MacDobromira, zwykły zestaw pierogów i placków. Okienko w
Żołnierzyki
Żołnierzyki
78 79
swojej tajemnicy posiadania tak poszukiwanego obiektu. Wskaźnik jak wskaźnik,
pełno takich w sklepach. Ten jednak był genialny. Służył jako zapalnik do grilla, a jeśli
przekręciło się gałkę mocy i ta przeskoczyła ponad skalę, można było wypalić dziurę w
tyłku psa z sąsiedztwa.
Grzesiu nigdy nie dał się na tym złapać.
Teraz przystawił wskaźnik tuż pod niebieski beret ofiary. Widział jej kamienną twarz i
zimne oczy. No, przynajmniej to potrafi, umrzeć jak mężczyzna.
Laser roztopił głowę żołnierzyka w ułamku sekundy. Zaśmierdziało mieszanką
plastiku, a nogi i ręce zabawki rozczapierzyły się jak u żaby. Nie wiadomo, dlaczego
zawsze przyjmowały taką świętą pozycję w momencie pozbawienia ich głowy.
Grzesiu schował jeszcze ciepłe ciałko do kieszeni spodni. Zaklął pod nosem, widząc
blat stołu cały usmarowany sadzą. Nie dało się zetrzeć nawet szmatą. Oberwie mu się
za to, bo gdzie znaleźć winnego, jak nie w osobie sześcioletniego chłopca.
Odwrócił się w stronę kloniarki. Stanął zdumiony. Wewnątrz, tuż przy szybie stali
Zieloni żołnierze, wszyscy wpatrzeni w niego, z hełmami i karabinami w opuszczonych
rękach. Mieli smutny wyraz twarzy, jakby przed chwilą stali się świadkami okropnej,
skrytej egzekucji. Przez plecy przeszedł mu zimny dreszcz. Pozbierał ich prędko i
zaniósł na planszę. Wszyscy czekali już w stanie najwyższej gotowości. Nawet bez jego
wiedzy, Niebiescy rozpoczęli działania zaczepne. Znowu powróciło pytanie.
– Gdzie jest generał? Kto dowodził tak świetnie przeprowadzonej operacji?
Oddział samodzielnie zdobył najdalsze fortyfikacje i przepisowo wziął załogę do
niewoli. Wszystko odbyło się bez jednego wystrzału. Tego było za wiele dla Grzesia.
Od tej pory nie chciał, żeby Niebiescy wygrali. Wyciągnął najnowocześniejszy sprzęt i
obsadził załogą Zielonych. Zauważył też dziwne ruchy w najwyższej fortecy Zielonych.
Żołnierzyki zbielały, ich broń upadła rzucona na ziemię i to nie przypadkowo! Była
to grupa może dwudziestu zabawek, wszystkie pochodziły z kloniarki. Również w
średnim zamku pojawił się ten sam symptom. Żołnierze masowo rzucali broń. To był
doskonale zorganizowany Ruch Pokojowy, zmora każdej zabawy w wojnę.
Grzesiu nerwowo przełknął ślinę. Jego ręce zadrżały. Mógł pozwolić Niebieskim
wygrać wojnę, ale zbyt szybko się poruszali. Wykonywali o jeden ruch taktyczny za
dużo. Zawsze go wyprzedzali w działaniu.
Znów spojrzał dokładniej na opakowanie Armii.
– Aaa, od dwunastu lat wzwyż… – przeczytał. Już wiadomo było, dlaczego miał
trudności z nawiązaniem właściwych relacji z nowymi żołnierzykami. Generałem na
pewno zostanie ten, który się wykaże w walce. Jeszcze bardziej zapragnął zwycięstwa
Zielonych. Zdecydował się na desperacki krok. Postanowił zagrzać Zielonych do boju.
– Bojownicy Południa! Wzywam was! Musicie walczyć i zwyciężać! – zaczął swoje
ciche przemówienie tuż ponad planszą. Jego głos niósł się pośród wieżyc i murów
Południa, a Zieloni wolno obracali malutkie główki w jego stronę. Jednak oczy
wszystkich pozostawały bez wyrazu, bezbarwne i puste. Musiał rozpalić ich plastikowe
dusze. – W imię waszego prawa do samostanowienia, w imię wolności. Wróg dokonał
straszliwych, masowych mordów – tu sięgnął po swój dowód koronny w postaci
wielkiego pudełka po lodach. Otworzył pokrywę i wysypał na główny plac miasta
zwłoki bezgłowych żołnierzy, farmerów i bezbronnych Indian. Wszystkie ciała były
Żołnierzyki
ścianie zamknęło się, pozostawiając lewitujący i dymiący
zapachami stolik.
– Głupia kurwa – wysyczał przez zęby. Tatuś zawsze tak
mówił. Waliła nadgodziny w biurze, aż pizda oślepła
na daty w kalendarzu. Zapomniała o jego szóstych
urodzinach! Odkąd nie trzeba spać, ludzi ogarnęło
szaleństwo pracy.
Przerzucił placki obojętnie, wybrał te najbardziej
wypieczone, wcisnął do ust spory kawałek i, mlaskając,
spojrzał na planszę. Trwała nerwowa cisza. Wszyscy
czekali na tego sukinsyna w niebieskim berecie.
– A nic. Niech czekają. Trochę pogram im na nerwach
– pomyslal. Zastanawiało go, dlaczego w nowym
komplecie brakuje generała. Musi uważniej przejrzeć
instrukcję. Może jest przebrany za zwykłego szeregowca?
Trzeba wdrożyć postępowanie wyjaśniające. Ciekawe,
czy posiadają jakieś teczki. Ostatni komplet żołnierzyków miał taki zestaw. Dobrze
się ubawił, czytając życiorys sierżanta. Odtąd był jego oczkiem w głowie. Oczywiście,
zabawki nie miały wpływu na zawartość teczki, ale, kto wie, w dobie wirusów
funkcjonalnych?
Rozstawione żołnierzyki z nowego kompletu nieźle się prezentowały. Zacięte,
nienawistne twarze skierowane na mury forteczne wroga. Było ich około pięciuset. Na
opakowaniu twierdzili, że są bardziej posłuszne poleceniom wydawanym głosem niż
modele poprzednie. To były proste komendy, atak, stop, prezentuj broń, celuj, pal, ale
zdarzało się, że trzeba było bractwo przekonywać do walki. I właśnie to przydarzyło
się Grzesiowi tym razem. Nowa armia, chociaż bez generała, miała wbudowany
patriotyczny stosunek do barw. Nie chcieli zmienić koloru niebieskiego Północy na
zielony Południa. W fortecach Południowych brakowało załogi. Grzesiu nie chciał
znów wisieć na ramionach ojca i tracić czas na prośby o dodatkowy zestaw Zielonych,
kiedy czekała go taka wdechowa wojna. Utkwił wzrok w murach fortecznych i myślał.
Piegowatą twarz rozjaśnił nagle uśmiech. Wie, co zrobi. W najdalszych czeluściach
garażu leżała stara i nieużywana kloniarka. Przypominała kuchenkę mikrofalową i
dziadek używał jej do kopiowania starych części samochodowych. Kto wie, może się
uda? Zebrał garstkę najlepszych Zielonych żołnierzyków i zszedł do garażu.
Małymi, dziecięcymi palcami starł kurz z maszyny. Przeczytał instrukcję, wolno
składając litery w słowa języka francuskiego. Otworzył pojemnik źródłowy i włączył
program kopiujący. Coś zabuczało i poczęło miarowo tykać. Zajrzał do środka. Na
wirującym talerzu pojawiły się stopy, nogi, a potem wreszcie ciała setki żołnierzy.
– Trochę to potrwa – pomyślał.
Sięgnął do kieszeni spodni. Wyciągnął tego drania w niebieskim berecie. Palant, ciągle
patrzył na niego butnie. Nawet złamał karabin. Nie wyglądał już nawet na sanitariusza.
Marny zezwłok, palacz kotłowy z niszczyciela parowego1901. Ostrożnie położył go
na blacie stołu do pingponga. Sięgnął do drugiej kieszeni, gdzie miał ukryty laserowy
wskaźnik punktowy ojca. Mimo że tatuś szukał go już od miesiąca, nie zdradził
80 81
rozczapierzone jak żaba. Było je czuć spalenizną. Zauważył, że niektórzy z Zielonych
brali z powrotem broń do ręki, a inni utracili swój poddańczy, biały kolor. Większość
przekonał. Niewielką ilość opornych przydzielił do służb sanitarnych, a potem kazał
Niebieskim zbombardować. Posłuchali dość niechętnie.
Niektórzy wypięli się na niego. Dosłownie… nigdy nie spotkał się z obelżywie gołym
tyłkiem żołnierzyka.
Grzesiu miał dość. Kopnąłby zabawki, gdyby nie to, że ciągle szukał przeklętego
generała. Cała linia czołgów Zielonych nie umiała sobie poradzić z niewielkim
oddziałem Niebieskich na rubieżach Północy. Co za wstyd. Zestrzelili ostatni
bombowiec. Nie wiadomo nawet, kiedy go siekli, malutkiego chłopca, jakimś
paskudnym gazem po oczach, z rozpylacza niewiadomego pochodzenia.
Załzawionymi oczami znów zapatrzył się w instrukcję. Trwała wojna, następowała
eskalacja wydarzeń, nad którymi tracił kontrolę. To były niekompatybilne programy
ruchowe. Klony były niezłe, wykręcały się w pozycji strzelniczej jak najlepszy
szybkostrzelny bandyta z dzikiego zachodu. Raziły szybkim ogniem. Ale reszta, zanim
wycelowała, już leżała pobita. Tylko skąd, u diabła, wzięły się mikroskopijne dziury
w czole ofiar? Zwykle żołnierzyki tylko padały, udając martwych. Robiło się ciemno.
Niebiescy coś kopali w lesie na brzegu planszy. Grzesiowi robiło się słabo, może to
był wpływ tego sprayu, może znużyła go gra. Zwykle nocą słyszał wojenne pieśni,
wznoszące się dyskretnie ponad planszą. Dzisiaj tylko ten miarowy stukot, szuranie
i skrobanie. Ktoś skandował hasła antywojenne. Od razu poczuł, że rusza mu się
mleczny ząb z nerwów… Położył się i usnął na podłodze.
….2….
– Inspektorze, to nie był wypadek. Mój syn miał precyzyjnie przeciętą tętnicę szyjną
– mówił postawny mężczyzna, otwierając drzwi do pokoju dziecka. Natychmiast rzuciła
się w oczy gigantyczna plansza do gier wojennych. Żołnierzyki stały uporządkowane.
Nigdzie nie było widać oznak trwających walk. Czekały. – To tutaj go znalazłem. Leżał
na podłodze w kałuży krwi.
– Wszystko w porządku? – inspektor, pytając, rozglądał się dyskretnie po
pomieszczeniu.
– Oczywiście, – odpowiedział ojciec Grzesia – mam zainstalowany system
ambulatoryjny w domu. Automatyczna pielęgniarka zdalnie zatrzymała krwotok i
skontaktowała się ze szpitalem. Ale ktoś grzebał przy kodach alarmowych.
– Kogoś pan podejrzewa? – Inspektor pochylił się nad planszą, zainteresowały go służby
sanitarne. Żołnierzyki posiadały wbudowany program znajomości anatomii człowieka,
to pozwalało na prawdopodobną symulację operacji medycznych podczas bitwy.
Zainteresował go też generał Niebieskich, czarnuch rozparty w fotelu głównego zamku
Zielonych. Było zbyt pokojowo na planszy, wyglądało to na świetnie zorganizowany
zamach stanu.
– Ma pan opakowanie z tych zabawek? – zapytał ponownie, śledząc uważnie powolny
ruch służb sanitarnych. Żołnierzyki podnosiły coś do ust. Karetka otworzyła się i z
Żołnierzyki
wnętrza wysunęło się zdalnie sterowane działo.
Ojciec Grzesia szukał czegoś pod planszą, wreszcie podał puste
opakowanie. Inspektor, nie zastanawiając się wiele, szybkim ruchem
pociągnął go za sobą w stronę drzwi.
– Co pan robi? – ojciec wyraźnie był wzburzony takim traktowaniem.
Inspektor poprosił ruchem ręki o spokój.
– Widzi pan tę dziurę w planszy, w samym środku
lasu? – zapytał cicho. – Daję głowę, że pod spodem,
na podłodze czai się grupa desantowa, która
załatwiła pańskiego syna. Proszę spojrzeć w lewo,
na ambulans. Widzi pan, co sanitariusze trzymają
w rękach? – pytał szeptem. – To pneumatyczne
dmuchawki z zatrutymi strzałami plemienia
Suali z centralnej Afryki. Albo proszę spojrzeć
na manifestację pokojową na podzamczu. Te
żołnierzyki są dość blade, myślę, że pochodzą z
kloniarki. Tacy nigdy nie walczą, nawalają przy najlżejszym starciu.
To zmora fabryk zabawek. Wołają … Pokój, pokój!
– Widzę, że nie na darmo jest pan specjalistą w dziedzinie
kryminalistki Zabawkarskiej.
– Człowiek od zarania dziejów zabijał. To nowe formy. Pytanie
tylko, kto za tym stoi – odwrócił się w stronę drzwi. – Dariusz,
proszę, wejdź do pokoju.
Barczysty drab ze służb specjalnych w ochraniaczach i kasku
wszedł do wnętrza. Kiedy stanął bliżej planszy, ktoś nie wytrzymał
i furknęła trująca strzała. Wbiła się po bełt w ochraniacz piersi nie
robiąc krzywdy, była miniaturą strzały i śmierci, która się za nią kryła.
– Zajrzyj tam, w rogu planszy – rozkazał inspektor. – Co tam widzisz, pod konarami
plastykowych drzew?
– Tutaj? – Mężczyzna siłował się ze zmieszanymi gałęziami. Były przyklejone. Wreszcie
oderwał powłokę. – To masowe groby. Jest tu pełno żołnierzy bez głów.
– Widzi pan – inspektor notował coś pośpiesznie w elektronicznym notesie. – Zabawki
nigdy nie puszczają płazem takiego zachowania.
– Myśli pan, że to mój syn? Ale on ma dopiero sześć lat.
– W tym wieku instynkt mordercy jest już doskonale rozwinięty. Nawet bardziej niż
u dorosłego człowieka. Ta potrzeba zabijania jest wtedy wyzwolona i nieograniczona.
Nasza świadomość budzi się właśnie w sadyzmie.
Inspektor przyglądał się opakowaniu po zabawkach.
– Czy to pan kupił? – zapytał, przeszywając go spojrzeniem.
– Tak, ja – ojciec Grzesia poczuł się zagubiony.
– Na pewno pan? – inspektor westchnął ciężko. – Widzi pan, ja dlatego pytam, że to
jest produkt pochodzący z Republiki Konga. Jest on niedopuszczony do sprzedaży na
terenie Unii Europejskiej.
– Proszę mi to pokazać – ojciec przez chwilę się zastanawiał. – Nie, ja kupiłem mu
82 83
zestaw Wojskowy. Nie był to zestaw Wolny.
– Wszystkie funkcje w takim zestawie Wojskowym są obsadzone, a ten zestaw zawiera
figury, które dopiero podczas gry obejmują odpowiednie stanowiska i uzyskują
przywileje. Jest to zestaw plemienny. W ten sposób udało się zażegnać konflikty w
Zjednoczonej Afryce, która przejęła rolę Chin we współczesnym świecie jako masowego
producenta wszelkiego rodzaju badziewia. Wobec powyższych faktów, kto mógłby być
zainteresowany śmiercią pańskiego dziecka i przebywa obecnie na terytorium Republiki
Konga?
– Moja żona, Justyna. Byliśmy Tradycyjnym małżeństwem.
– Jesteście państwo po rozwodzie?
– Tak, sąd przydzielił mi majątek i syna, jej tylko prawo do obiadków.
– A, automatyczny serwis Mac Doba. To kurwa nędzna.
– Kto pana upoważnił do obrażania…?
– Proszę pana, gwarantuję, że to ona podstawiła tę śmiercionośną fałszywkę i pod
planszą jest inne pudło z Armią. Ja mam troje dzieci, wszystkie pochodzą z in vitro.
Teraz Próbówki rodzą automatycznie, po trzech miesiącach sztucznej ciąży. Nie mają
choroby sierocej i wyizolowano z nich potrzebę posiadania matki – uśmiechnął się
do swoich myśli. – Nie chcę stałych związków. Wystarczą mi najnowsze hologramy
erotyczne. Tymczasem – przerwał zwracając się do asystenta. – Dariusz poszukaj, czy
pod stołem do zabawy wojennej nie ma innego pudełka – kontynouwał, zwracając się
do ojca. – Kobieta nie chce być dawcą dla mężczyzny, którego nienawidzi. Ten chłopak
pozostanie w niebezpieczeństwie, dopóki jego biologiczna matka chodzi po ziemi.
Lepiej, żeby zamówił pan hologram pościgowy. Kogo pana żona lubi najbardziej? Zna
pan nazwisko jej ulubionej gwiazdy filmowej płci męskiej?
Przez długi czas nic mu nie przychodziło do głowy, tym bardziej że Dariusz cały pokuty
strzałami właśnie wyciągał spod planszy pudełko z jego Czerwonoarmistami.


 

 


 


 

Dzień Wydania 9 Stycznia 2012 stał się dniem naszego święta. W sumie warto się cieszyć w życiu  możliością konstrukcji takich chwil. 

 


 

 


 

 

 



Powyższa praca powstała z inspiracji tekstem. To  ogromna frajda dla mnie. Nigdy przedtem nie spotkało mnie podobne wyróżnienie z rąk artysty.Jestem nieskończenie wdzięczny.