Spotkanie w przestworzach – 1979

 

Jan Maszczyszyn – STRAŻNIK

Science Fiction – „Spotkanie w przestworzach” 1979

 

I wtedy…

– Nazywam się Allan. Allan. Słyszycie? Nazywam się Allan. Allan! Allan!! Jestem Allan, czy mnie słyszycie?

– Gdzie jestem? Jestem w Kosmosie. Przeliterować? Dobrze. J-E-S-T-E-M W K-O-S-M-OS-I-E. Kosmosie! Aaa… Może nie wiecie co to jest. To bardzo proste. Kosmos to pustka, bezgraniczna, bezduszna pustka! Głupia i zawistna! Głupia…

Gwiazdy świeciły ostro w tym rejonie Wszechświata. Ich blask był nadal przytłaczający i groźny. Wkradał się wszędzie, był wszechobecny. W bezgranicznej pustce i ciemności był jak wyzwanie rzucone Śmierci. Jak wyzwanie rzucone Przestrzeni rządzącej się swymi prawami, które ustanowiono tam gdzieś… w zamierzchłej przeszłości. Gdyby świat był mały, mały do nieskończoności… a może i smutny, smutny do nieskończoności…

Jak smutno jest w tym przeklętym i beznadziejnie małym pudle!

– Nazywam się Allan. Allan! Czy mnie słyszycie? Jestem Allan! Jestem w Kosmosie.

Uderzył w nadajnik pięścią. Głupia maszyna. Beznadziejnie głupia.

– Słyszysz mnie? Jesteś głupia… głupia!

Zaśmiał się histerycznie. Wstał i wybiegł z kabiny na korytarz. Szedł w stronę magazynu. Robił to każdego dnia w kółko, w kółko to samo. Rozwidlenie korytarza. Nogi wykonały wyuczony manewr. Gdy wszedł do magazynu, drzwi zasunęły się za im bezszelestnie. Grzmiało. Ale burza już przechodziła. Deszcz przestał padać. Krople zastygły w bezruchu. Na zachodzie niebo zabarwiła lekka tęcza. Rozlewała się leniwie. Słońce zaczęło już dobrze przygrzewać. Powiał lekki, ciepły, wilgotny wiatr. Zaszumiała trawa. Trawa…

– Wiesz, Bitt, śniła mi się dzisiaj trawa. Wyrosła w korytarzu. Chodziłem po niej boso a ona szumiała z uciechy. Słyszysz!? Z uciechy… Byłem smutny… chyba płakałem, płakałem jak dziecko. Nagle przystanąłem. Podniosłem do oczu zwiniętą dłoń. Otworzyłem. Na dłoni leżała kostka. Szarobłękitna, sześcienna, z etykietą. Z trudem odczytałem: Do niszczenia chwastów. Zamarłem. Chciałem ostrożnie zamknąć dłoń. Bałem się, że ją upuszczę. Nic z tego! Przeniknęła mą rękę i zaczęła wolno spadać. Obudziłem się. Trawy już nie było!

Mówił do Bitta, uniwersalnego androida. Do wszystkiego. Był już dwukrotnie hibernowany i na Ziemi na pewno poszedłby na złom, ale tu… Do towarzystwa miał Madt 210, maszynę do odtwarzania wrażeń audio i video zapisanych w kasetach QR 12304. Z nudów zaczęła sobie przepalać układy RX-5, dokładnie osiem razy, i przekaźnik w panelu PU-2. Na Ziemi pewnie by ją zniszczono.

Gwiazdolot BLADES 55.280434 lata temu opuścił Kosmodrom C 85. Pamięć o Ziemi już w nim wygasała. Jest przeznaczony do transportu intergalaktycznego ludzi. Prędkość graniczna 20 c na sekundę. W obecnym stanie byłby przydatny jedynie jako surowiec wtórny. Myśli jednak, że ma szczęście, jeżeli można to tak określić.

Allan klęknął przed wysmukłą metaliczną tubą hibernatora. Złożył ręce jak do modlitwy.

– O, wy…

– O, wy, którzy jesteście w tym pudle…

– O, wy, którzy wydaliście mnie na ten świat…

– O, wy! Bądźcie przeklęci!

Wstał. Westchnął i otarł łzy. Zawsze robił to ze złością. Spojrzał zamyślony na Bitta.

– Idziemy?

Bitt skinął głową. Weszli do luku towarowego. Automag zawiózł ich do laboratorium. Wzięli się do roboty. Praca szła im szybko. Rozmawiali półgłosem i nawet trochę się śmiali… dokładnie przez 3,6607 sekundy.

– Nazywam się Allan. Allan! Allan! Słyszycie?! Allan! A-l-l-a-n. JESTEM W KOSMOSIE. K-o-s-m-o-s-i-e! W wielkim, bezdennie głupim i pustym kosmosie. Słyszycie?!

– W dniu urodzin życzę ci wiele szczęścia i radości.

– Dziękuję, Bitt.

– A to prezent. Prezent dla ciebie, Allan…

Bitt podał kawałek taśmy. Allan spojrzał z zaciekawieniem.

– Włóż do czytnika.

Allan uśmiechnął się niepewnie.

– Lubię sobie grać na nerwach, Bitt. Lubię… I dlatego czekam…

– Już zbyt długo czekasz, Allan.

–  Zbyt długo…

Czytnik rozdarł się mechanicznie bezbarwnym głosem. Wszystko zepsuł.

Argon…? Tlen…? Hel. Srebro.

– Co to jest?

– Skład otaczającej nas w tej chwili przestrzeni.

– Jak to się tu znalazło, Bitt?

– Podejrzewam, że dostaliśmy się w chmurę. Zresztą nie wiem. Zapytaj BLADES.

Usiadł wfotelu.

– Nazywam się Allan. Allan! Słyszycie? Słyszycie?!

– O, wy! O wyyyyy…

– Mam dla ciebie pomyślną wiadomość, Allan. Obłok gęstnieje. Dostaliśmy się chyba w mgławicę. Kto wie, może znajdą się jakieś wędrowne planety.

– Czy sądzisz, że to na pewno obłok? Bo ja ostatnio, wiesz…….ostatnio źle się czuję.

…I w dodatku ta cisza… Okropna szklana cisza, cisza…

Allan szedł korytarzem. Wolno. Bardzo wolno. Nogi przypominały watę. A w kościach czuł łamanie. Spojrzał na mleczno-białe ściany z odcieniem lekkiej starzyzny. Między nimi on i ta szklana cisza. Sufit też mlecznobiały, tylko z odcieniem błękitu, jak na Ziemi… Na Ziemi… Przystanął. Z sufitu coś wystawało. Mlecznobiałe, krótkie i ostre. Wspiął się na palce i podciągnął. W dłoni został mu mały ząb. Mały, mleczny ząb. Uśmiechnął się i znowu spojrzał na sufit. W rogu przy samej ścianie, rósł sobie jakby nigdy nic, drugi… Mały, mlecznobiały ząb. Po chwili miał ich już całą garść. Roześmiał się histerycznie, ale nagle urwał… Coś mu kazało… Coś mu kazało wsypać sobie zęby do ust. Zagryzł… Miały smak cebuli.

– Nazywam się Allan. Altan! Czy mnie słyszycie? Jestem w kosmosie! K-o-s-m-o-s-i-e! Kosmosie…

– Widziałeś, Bitt?

– Co?…

– Czy widziałeś szaleńca?

– Nie, nie widziałem.

– Jak to, nie widziałeś?! A kto przed tobą stoi, Bitt?

– Chyba nie myślisz o sobie, Allan. W takich warunkach to nawet ja w końcu zwariuję.

– Ależ ja już to zrobiłem, Bitt.

Uśmiechnął się i usiadł w fotelu. Twarz miał dziecinnie smętną i jakby zatroskaną.

– Widziałem zęby… wczoraj i dzisiaj.

…wczoraj były te pierwsze, wiesz, te które ma się w dzieciństwie. Dziś rano chrzęściły pod moimi butami. Na ich miejscu pojawiły się drugie… trzonowe.

– Ależ, Allan, ty nie oszalałeś. Jest to zjawisko .zupełnie realne. Ja również je widzę. O ile wiem, to trzonowe rosną w zatrważającym tempie. BLADES 55 nie ma z tym nic wspólnego. To nie on chce nas pożreć.

– A poza tym te zęby mają taki sam skład, jak ta substancja tam, na zewnątrz.

– Nazywam się Allan… Allan… Czy mnie słyszycie? Diabelnie źle się dziś czuję. Będę się streszczał… Jestem w kosmosie. K-o-s-m-o-s-i-e! Słyszycie?!

– Nazywam się Allan. Allan… Jestem tak słaby, że nie chce mi się mówić. Nie wiem czy usłyszycie mnie jeszcze. Może kiedyś… może kiedyś…? Czy słyszycie?!

Upadł na podłogę i zatkał. Czuł, że to już jego ostatnie dni, ostatnie godziny… Z sufitu zwisały te diabelnie ostre zęby. Wyglądały teraz jak stalaktyty. Stalaktyty, tak chyba nazywają się te twory w ziemskich jaskiniach, prawda?

Uchwycił się poręczy fotela, zakaszlał. Dotknął nosa. Ciekł z niego śluz. Śmieszny zielony śluz. Miał ochotę się zaśmiać, ale nie miał siły. Spojrzał na rękę. Duża, strasznie chuda. Wyglądało, jakby chudła w oczach… z ohydnie długimi palcami. Wiedział, że chudnie. Organizm walczył ze śmiercią… ze śmiercią, która ratowała go od szaleństwa. Wiedział, że był już temu bliski. Wiedział również, że… I wtedy… że jego rodzice właśnie taką…

I wtedy…

właśnie taką śmiercią umierali…

I wtedy…

umierali na taką właśnie chorobę. Pamięta…

I wtedy…

pamięta, jak biegał wtedy płacząc, bo myślał, że oszaleli!

I wtedy…

i wtedy pojawił się pierwszy pająk.

Uwił sobie plątaninę niteczek. Uwił sobie ciepłe gniazdko… ” uwił sobie z cienkich nitek pajęczynkę.

Najpierw jedną, od jednego zęba do drugiego, potem drugą, trzecią… trzecią… a potem… małego pajączka.

Mały pajączek powtórzył to samo od początku, iwtedy…

Allan spojrzał na rękę.

I wtedy…

przesunął dłoń bliżej oczu.

I wtedy…

i otworzył palce. Miedzy palcami uwijał się mały pajączek…

I wtedy…

mały pajączek, który…

I wtedy pojawiły się muchy. Brzęczały okropnie i wdzierały się wszędzie. Nawet w pajęczynkę między palcami też. Wstał z wysiłkiem. Chciało mu się okropnie pić… pić… Upadł na fotel. Usłyszał stukot na korytarzu, jak przez mgłę ujrzał czołgającego się Bitta, jak przez mgłę… Wiedział, że to była pajęczynka. Coraz gęstsza i gęstsza.

Poczuł, że wypadają mu włosy. Skręcają i odlatują paznokcie. Skóra się łuszczy. Schodzi całymi płatami. Cała podłoga wokół niego jest nimi usiana.

Włączył mikrofon. Chciał powiedzieć:

– Nazywam się Allan. Allan! Słyszycie…

Z gardła wydobył się tylko bełkot. Z gardła wydobyła się piana, jak bita śmietanka. Przynajmniej w smaku. Była czarna jak śmierć i otaczający go obrzydliwie pusty kosmos. Otwarte usta jakiś pracowity pajączek połączył giętką pajęczyną. Poruszył nimi… pajęczynka ugięła się, ale nie pękła. Czuł, że jest już bez skóry. Oczy zwisły mu gdzieś za brodą… Upadły na podłogę i potoczyły się. Zaraz też obsiadły je wielkie tłuste muchy…

Chciał się roześmiać. Nie miał czym.

Chciał widzieć i słyszeć. Nie miał czym.

Chciał pomyśleć. Nie miał czym.

Chciał czuć…

Czuł, czuł, że zapada się w ciemność. W śmierć, która jest dalszym ciągiem wielkiego, pustego i beznadziejnie smutnego wszechświata.

 

Załoga AMST 184239, krążownika II klasy, prędkość maksymalna 25 parseków na sekundę, znajdowała się na posterukach. Dowódcą specgrupy składającej się z pięciu ludzi jest Matt. Grupa do Zadań Specjalnych – GZS 2489. Matt zdobył swój stopień w bitwie w pobliżu sławnej niegdyś gwiazdy Barnarda. Było to 173 lata temu. Terr jest nawigatorem i mechanikiem III stopnia klasy D. Też brał udział w bitwie pod Bamardem. Tam też zdobył bliznę, która przecina połowę jego korpusu od czoła poczynając.

Carl jest mechanikiem II stopnia klasy A. W 384008 roku brał udział w wyprawie do obiektu NGC 18485. Tam właśnie zwariował. Jest tylko częściowo wyleczony…

Slipcki – przezywany Slipc, bo urodził się dziewięćdziesiąt sześć lat temu właśnie na tej planecie podczas wyprawy badawczej do NGC 18485. Lubi się śmiać. Jest bioneuronikiem i mechanikiem I stopnia klasy C…

I Rar. Ma trzy metry wzrostu i rozpiętość skrzydeł dochodzącą do sześciu metrów. Lubi grać w szachy i beble. Brał udział w kampanii wojennej Disca w 383988 roku. Jest drugim pilotem i kosmobionikiem na AMST 184239…

Te iskrzące się punkciki – to gwiazdy. Byliśmy tu… właśnie tu – w tym wielkim, okropnie wielkim niebie. U góry świeci… nie można tak mówić tu… tu, gdzie nie ma ani dołu, ani góry, początku ani końca, gdzie nie ma czasu, nie ma niczego, co miałoby jakiekolwiek znaczenie. Tu wszystko trwa w trwaniu… a więc tam… o tam świeci Mgławica Andromedy, tam Mały i Wielki Obłok Magellana, a tam… o właśnie tam świeci nasza Galaktyka. Właśnie w tej chwili, w tej chwili, której nie można określić, którą można by uchwycić, gdy obserwowałoby się wszechświat od samego początku, od samego zarania jego dziejów. Więc właśnie w tej chwili od tego większego białego kleksu oderwał się mały punkcik. Przeleciał tuż obok, siejąc wokół siebie coś, co przypominało drobne, chwiejne i malutkie tęcze. Przez chwilę leciał swoim kursem, potem wykonał zwrot i łukiem zawrócił. Jego blask był okropnie zimny i jakby stęchły, prawie że przyprawiający o mdłości. W miarę zbliżania robił się coraz większy i większy, aż przybrał kształt kuli z milionem otworów, czerwonych kraterów wypełnionych jakby szklistą masą – połyskliwą i piękną, tak, właśnie piękna, którą przyzywał mnie, BLADES 55 do siebie, wprost hipnotyzował… Przyprawiał o dreszcze.

– Tu AMST 184239 – mówiący do Blades 55. Czy mnie słyszysz?

– Tu BLADES 55 – słyszę cię doskonale. Wszystko w porządku, zadanie wykonałem.

– Przygotuj się na przyjęcie nas. Za 48 minut Czasu Uniwersalnego będziemy na twoim pokładzie. Skończyłem.

Stali już w korytarzu. Par otworzył usta i plunął ogniem. Zęby kruszyły się i rozsypywały w proch. Ruszyli w stronę sterowni niszcząc wszystko po drodze. Matt wszedł pierwszy. W fotelu dowódcy spoczywał żółtawy kościotrup. Cały opleciony szczelnie pokrywającą go pajęczyną.

– Rar?

– Słucham, szefie.

– Jesteś najdłuższy z nas. Sięgnij do wyłącznika 328.

Rar sięgnął. “Wszystko” zniknęło. Pozostała ładna czysta kabina z ładnym czystym kościotrupem w fotelu.

– BLADES?

– Słucham.

– Wyłącz się.

-…

– Wyłącz się!

-…

– Wyłącz się!!!

– … nie… nie mogę…

– Rozkazuję ci!

– Nie mogę… Nie mogę! Czy słyszysz Człowieku?! Nie mogę!!

Statkiem targnął nagle wybuch. Z trudem utrzymali równowagę. Podłoga zaczęła wibrować wraz ze wszystkim wokół. Sterownię zapełnił pył.

– Co się stało, BLADES? Skąd ten pył? Odpowiadaj! Słyszysz?!

-…

– Słyszysz? BLADES, odpowiadaj! Odpowiadaj!

– AMST 184239…

– Co?!!

-…

– Co AMST..,,Co się stało, BLADES… Co się stało…

– Matt, spójrz!

Na suficie wyrastały zęby. Coraz większe i większe.

– A więc to tak…

Matt milczał chwilę.

– Czy słyszysz nas? Czy słyszysz…

– Tak słyszę, słyszę!

– Słuchaj, puścimy cię wolno. Nie będziesz już Strażnikiem…

Przerwał mu śmiech.

– Więźniowie i ich dziecko już umarli. Słyszysz?! Umarli! BLADES, umarli!!!

– Zatkaj się, Rar…

Skrzydła spadły z chrzęstem na podłogę. Skręciły się skwiercząc. Włosy i paznokcie wypadały jedne po drugich.

– Dlaczego nas zabijasz?

-…

– Zapłacisz za to, łajdaku! Słyszysz?!

– Zatkaj się, Rar!

– Odpowiedz, dlaczego? Czy za tę samotność?…

– Miałeś przecież ludzi… więźniów… A może ty zwariowałeś… Co?! Odpowiedz BLADES! Odpowiedz!!! Słyszysz?!

– Cicho. Zatkajcie się!!! Cicho, powiedziałem!!! Cicho…

– Podły…

Skóra schodziła płatkami kładąc się na podłodze. Matt upadł… ł do tego to brzęczenie… przeklęte brzęczenie… Muchy?… Muchy!!

Zapadł się w ciemność… w przepaść bez dna… w nicość bez nicości. Cisza… cisza… cisza… I tylko ten głos… głos…

– Nazywam się Allan. Allan! Słyszycie?! Jestem Allan. Słyszycie? Gdzie jestem? Jestem w kosmosie. Przeliterować? Dobrze. W K-O-S-M-O-S-I-E! W kosmosie… kosmosie… kosmosie…