Pożeracz Szarości – Ciernie 1991

Ciernie

Science Fiction „Pożeracz szarości” 1991

 

Światło było ciężkie i sztywne. W jego blasku twarz  miała fakturę suchej żywiczej bryły. Szalony artysta napiął w niej nici zmarszczek, zasklepił skórą guzowate twory i głębokie wyrwy. Osadził oczy, które wydawały się najżywotniejsze, i ledwo zaznaczył brwi, jakby nie przekonany o potrzebie ich istnienia. W tym strasznym świetle wydawało się, że szkielet usiłuje połknąć ciało. Usta niemal całkowicie zapadły się w bezzębną jamę. Policzki, szare i wyschnięte, uporczywie wciągały dziąsła. Głowa, przyprószona bielą włosów, wznosiła się na krótkiej chudej szyi, a drobna szczęka drgała z cichym mlaskaniem języka.

Człowiek ten żył…

Luźna szata, którą nosił, była poplamiona i zmięta. Dziwnie drżące dłonie miały przygnębiający odcień brązu, a długie paznokcie przypominały plastry żółtego wosku, który tylko przypadkowo zlepił czubki palców.

– Do licha ciężkiego – powiedział.

Robot pomógł mu zejść ze stromych schodów pojazdu, potem usłużnym ruchem podał laskę. Miał w swej lśniącej gotowości tyle uroku, że przez twarz człowieka przesączył się uśmiech i osiadł miękko na ustach.

Dalsza pomoc robota miała już charakter nadmiernej, w szczególny sposób irytującej opiekuńczości. Człowiek odtrącił podtrzymujące dotknięcie, mruknął coś przy tym niechętnie. Robot nie odstępował go nawet na krok. Noar pokręcił w zniecierpliwieniu głową.

– Aby dalsze lata niosły tylko radość… – powiedział ktoś z przeciwka, tocząc się na skrzypiącym wózku inwalidzkim. Noar spojrzał na szarą, ostrą w zarysach twarz. Rozpoznał i roześmiał się skrzekliwie.

– Bratog! – zamachał w powietrzu laską. – Stary, sędziwy Bratog. Bratog, drogi druhu…

Ich dłonie zwarły się słabym, drżącym uchwytem i prawie zaskrzypiały. W mocno przymglonych oczach słabo zapaliła się radość.

– Ostatnim razem widzieliśmy się chyba ćwierć wieku temu, na pogrzebie sędziwego, niech spoczywa w pokoju, Seplygora! Kondukt pogrzebowa miał dobre pięć mil długości.

– Jak zwykle szyderczy – mruknął Bratog. – Doskonale wiesz, że on miał niewielu przyjaciół…

– Ba! Miał zbyt wielu wrogów.

– Był niepopularny – podchwycił z uśmiechem.

Był złośliwy!

– Był skąpy!

– Był zrzędliwy!

– Był ł-y-s-yyy… – ryknęli śmiechem. Dźwięk buchnął w twarde światło hali, zmieszał się z opiłkami blasku i pozostawił ich gdzieś w dole. W tym ryczącym prądzie humoru obaj byli jak dwie zasuszone mumie, cudem tylko przywrócone do życia. Śmiech przygasł jak echo.

– Co cię tu sprowadza? – zapytał już ze swoją zwyczajową, ponurą miną Noar.

Bratog milczał chwilę, taksując go swoim przenikliwym spojrzeniem.

– Twyrdy …- głoski chrypiały, kiedy wypadały z jego ust.

– A więc to, co i mnie.

– Boże, jak ona potrafiła kłamać…

Zachmurzył się ponad wspomnieniami.

– Wiesz coś? – zapytał Noar.

– Na pewno nie więcej od ciebie – Jego twarz wykrzesała postanowienie milczenia. –  Chodźmy… – wycedził przez bezzębne dziąsła.

– Mamy czas – Noar wsparty na swej rzeźbionej lasce stał jak rozchwiana brzoza. On też był uparty.

– Nie – zabrzmiało to definitywnie. Szczęka i skórne fałdy szyi drgały, kiedy mówił. W słowach brzmiała pogróżka. – Ragor się niecierpliwi. Wszyscy czekają tylko na ciebie. Wysłał mnie po ciebie aż na stację – wzrok Bratoga był więcej niż znaczący.

Noar skinął głową, w jego oczach zatlił się lodowaty lęk. Próbował ukryć swe uczucia, ale dręczyło go  męczące przeczucie. To… znaczenie jego osoby… niepokoiło.

Jego kroki były twarde. Mozolnie odrywał stopy i opuszczał, a one upadały na posadzkę jak uderzenia kamienia.

 

2.

 

Pozostawili jaskrawo oświetlony tunel komunikacyjny za sobą i przez wąskie przejście kontrolowane przez jazgotliwą, dobrze uzbrojoną gromadę robotów dotarli na ruchomy chodnik.

Wyglądali przedziwnie na lśniącej tafli podłogi. Rachityczne, ledwo ruchome twory. Nawet ich cienie były blade i zniszczone, jakby ich organizmy nie stanowiły bariery dla tego ostrego światła.

Dlaczego tak uparcie trzymali się życia? Oni, którzy nie powinni już więcej grabić na nie czasu. Dlaczego nie umierają? Oni, o których dawno powinno wygasnąć nawet wspomnienie.

Trwali od dwóch tysięcy lat, ukryci w głęboko położonych bunkrach, wysterylizowanych i bezpiecznych, połączonych nićmi tuneli z innymi, podobnymi, rozrzuconymi pod powierzchnią całej planety. Ukryci, zaszczuci przez śmierć, samotni do bólu.

Cz-ł-o-w-i-e-k…Czy nie brzmi to idealistycznie? Kiedy wielkie połacie galaktyki pozbawione są życia, a nawet najmniejszej szansy na jego przetrwanie? Kiedy tysiące globów wznosi pióropusze żałobnych pyłów ukrywając ruiny, zgliszcza, trupy? Kiedy sama przestrzeń przeżarta jest subtelnym promieniowaniem, nośnikiem nienasyconej śmierci?

O przekorna historio! Pozwól im wreszcie zginąć, skoro nie potrafią zmazać swych win, skoro rodzą się mordercami, rodzą się niszczycielami i rodzą  się ślepi, rodzą się ukryci…

– Kiedy to się stało? – Noar był niespokojny. Kropelki zimnego potu zaigrały na jego czole jak diamenty.

– Przedwczoraj – Bratog dał znak dyżurującemu robotowi i ten uruchomił mechanizm pancernych drzwi. Stalowe płyty odsłaniały przed nimi coraz to nowe komory. Szczęk zasuw towarzyszył im w ich trudzie posuwania się naprzód. Nieskończone plastry zimnej stali.

Na chwilę utknęli w obszernej komorze sterylizatora. Powietrze było tu kwaśne i duszne, wciągane do płuc miało posmak rzygowiny. Skrzywili się z niesmakiem. Kiedy założono im do nosa i ust specjalne filtry, poczuli się raźniej. Ragor używał wszelkich możliwych zabezpieczeń. Był stary jak na warunki panujące w Bunkrach. Jego organizm potrzebował specjalnie spreparowanej atmosfery konserwującej, sarbinowych maści i  szybko przyswajalnego pożywienia. Gdyby nie to, rozlazłby się w podmuchu wentylatora. Ponury cień życia, drogi im wszystkim… bo najstarszy.

 

3.

 

Sala zalana była mdłym blaskiem wydzielanym przez  ściany. W kątach stały na wpół przeźroczyste proporce i sztandary rodów. W tym świetle mocno pomarszczone twarze ludzi wyglądały jak worki skóry niedbale zarzucone na czaszki.

Wszystkie głowy zwróciły się jednocześnie w ich stronę, gdy pośpiesznie zajmowali swoje miejsca. Włączyli kody sygnałowe i wtedy pod wpływem pełnego brzemienia szyfru posępnie lśniący sześcian uniósł się ponad okrągły stół i rozwarł z przeciągłym sykiem. Natychmiast pojawił się medor. Szybkimi i zarazem delikatnymi ruchami poprawił ułożenie ciała siedzącego wewnątrz człowieka.

– Czuję, że powietrze jest skażone – skrzekliwy głos wyrażał skargę.

– Wszystko w porządku  –  spokojnie wyjaśnił robot.

– A poziom skażenia bakteryjnego? O tym przecież mówię, ty idioto – wyraził gniew i irytację.

– W ustalonych normach.

– To dobrze…

W Sali rozniósł się niemożliwy do wytrzymania fetor. Gazy…

Ten staruch nie panuje nawet nad tym – pomyślał Noar krzywiąc się mimo woli. I wtedy dojrzał naprzeciw wyrozumiały i ciepły uśmiech Forga. Pokłonił mu się z szacunkiem, prawie wstrzymując oddech.

Forg był następcą Ragora, po jego śmierci miał dziedziczyć platynowy merhor rodów. Już z wyglądu był władczy, nieujarzmiony, w rozmowie nieprzystępny, a nawet wrogi, lecz mimo to zawsze wydawał się Noarowi sympatyczny.

– Moi drodzy… – głos Ragora drżał ledwo na granicy słyszalności. – Moi drodzy… – jęczał jakiś leniwy, jednostajnie zanikający, a równocześnie górujący w nabożnej ciszy, jak zapadła.

– Tak, pani – odpowiadali po kolei obecni.

Kiedy głowa starca zwróciła się w stronę Noara, ten zamilkł porażony widokiem. Ta twarz  oblepiona białym nalotem ochronnej sadzy, uszy i czaszka sprawiające wrażenie pokrytych chityną, oczy tak ciemne, że ślepe, nawet dzikie korytarze Bunkrów nie wyglądały bardziej ponuro. I ciało, spękana bryła mięsa, niepowstrzymanie dążące do rozkładu, białe i cuchnące potem…

Ragor, już rozkładasz się dziadku – pomyślał z cierpkim uśmiechem Noar.

– Oniemiałeś, chłopcze?… – Ragor okazywał mu zawsze wiele pobłażliwości.

– Panie, wybacz mi – Noar próbował ukryć zamieszanie.

– Pomimo swoich sześciu i pół tysiąca lat życia zachowujesz się jak szczenię – mówił i śmiał się dziwnym, gardłowym chichotem. Górna warga drgała w gwałtownych strugach wydmuchiwanego powietrza, zebrała w dodatku nieco śliny i wyglądała jak spieniona fala, cudem tylko unieruchomiona w bloku szczęk.

Medor pośpiesznie sprawdził tętno. Śmiech był zbyt forsownym przeżyciem dla tego organizmu.

– Przy tobie, panie, zawsze czuję się jak szczeniak – pochlebstwo z trudem opuściło usta Noara. Czuł się jak skończony kretyn, usadzony przy stole dla faworytów.

– Ja przy tobie, synu, jak staruch, zrzędliwy staruch – gdzieś głęboko w ciemnych oczach zapaliły się weselsze ognie. – Dobrze, że jesteś Noarze.

Oczy Noara pozostały puste… Ragor…

Odwrócił się, przyjmując oznaki hołdu od innych ludzi zgromadzonych za ogromnym stołem. Po kwadransie ceremonię powitania zakończył ciężki kaszel. Medor z trudem opanował rozdrgany organizm. Ragor odsunął go zniecierpliwionym ruchem ręki.

– Nie traćmy czasu – rzucił ochryple. – Myślę, że obecny tu czcigodny Forg wyjaśni w sposób jasny i prosty obecną sytuację.

 

4.

 

Forg uśmiechnął się na swój dziwnie młodzieńczy sposób i dźwignął nieoczekiwanie ciężko z miejsca. Skłonił głowę stronę patriarchy. W jego oczach igrały blaski spełnionego oczekiwania.

– Mów wreszcie, chłopcze. Wszyscy się niecierpliwimy – mruknął Ragor.

Forg stężał, z jego postaci biła siła. Wzrok stwardniał pod białymi brwiami, policzki lekko zaszły rumieńcami, co wśród zgromadzonych wzbudziło prostą zazdrość.

– Wszyscy znaliśmy Twyrdy – zaczął niepewnie. – To była dziarska dziewczyna, mimo że najstarsza z naszych pań. Zawsze zastanawiała mnie jej niesłabnąca świeżość, jej rozległość wiedzy i zainteresowań, jej uroczy sposób stawiania sprawy. W tym miesiącu obchodziłaby swoje 8776 urodziny. Niestety, śmierć zaprowadziła ją do krainy nieświadomości, nie żyje.

Przez salę przebiegł dreszcz, trochę podobny do mroźnej bryzy, bo twarze objął im lodowaty całun bladości. Forg zdecydowanym ruchem powstrzymał pytające ręce zwykłych panikarzy.

– Wiem, co czujecie –  nie potrafił opanować drżenia warg. – Przede wszystkim strach… – przesunął spojrzeniem po pomarszczonych twarzach. Czuł, że jest teraz bardzo blisko nich. – Tak. Odwykliśmy od myślenia o śmierci. Przedłużenie okresu życia komórki, zwielokrotnienie jej zdolności podziału, wzmocnienie sekwencji nukleotydów to nie wszystko, za tym muszą pójść zmiany w organizacji. Ale w tym potrzebujemy nadzwyczajnej odwagi. Trzeba uporać się z idealistycznymi prawdami o Zachowaniu Oblicza, o roli organizacji komórek, o roli gatunku. Pogodziliśmy się już wtedy, kiedy obraliśmy drogę, organicznie konserwatywną, kiedy skazaliśmy się na biologiczny tradycjonalizm.

Przerwał, mierząc się ze skupionymi spojrzeniami.

– Problem tylko w tym, że groźba śmierci dotyka nas w najczulszym miejscu. Leży w urządzeniu szczególnie bliskim naszym sercom. Wszyscy przecież często korzystamy z dobrodziejstw rur emisyjnych. To jądro zadowolenia, jakie przynosi nam nasze życie. Dzięki rurom możemy odbywać podróże po linii życia, podróże w naszą przeszłość. Przez śmierć Twyrdy droga ta została zamknięta.

Przez salę przebiegł pomruk, teraz gniewny i wzburzony. Forg zaczekał aż przycichł.

– Doszliśmy do porozumienia z klanami południa i wschodu. Tylko klan Chordhil nie rozumie jeszcze powagi sytuacji, jawnie przeciwstawia się naszym zakazom kontynuowania podróży. Jeśli Ragor uzna za stosowne, to uruchomi blokady, wtedy zapłoną im dusze. Nie mam nawet nic przeciwko temu – powiedział, choć  zimno tych słów jemu samemu zmroziło kark. Chordhilowie bywają coraz częściej bezczelni.

– Pragnę poparcia dla naszych działań – przerwał Ragor. – Nic nie robię wbrew sumieniu, pragnę tylko waszego dobra. Doszedłem do porozumienia ze starszymi pozostałych klanów. Uznali mój plan za realny, pomimo że wyszedł z głowy Segharella, rodu nie cieszącego się dobrą reputacją, aczkolwiek zasłużonego.

Powiódł przygaszonym wzrokiem po zebranych. Czekał. Jakaś zniecierpliwiona postać uniosła się spoza żółtej płaszczyzny stołu.

– Jak przypuszczam , panie, Twyrdy naruszyła jedną z naszych podstawowych zasad – powiedział ten człowiek rwącym się głosem. – Wiem z całą pewnością, że podróż jest całkowicie bezpieczna.

– Teraz mogę i ten pewnik zakwestionować.

– Jak to?

Ragor obrzucił rozmówcę piorunującym spojrzeniem.

– Wiem, łotrze, że i ty dokonywałeś rzeczy wzbronionych. W swoich archiwach mam całą półkę z dokumentacją. Służby medorów polega nie tylko na pomocy doraźnej, ale również głębokiej i wnikliwej analizie wpływów podróży na organizm ludzki. Interweniują tylko z konieczności. Z reguły nie zdajemy sobie nawet z tego sprawy. Wiem, że przenikanie w linie życia innych ludzi dla osiągnięcia jeszcze odleglejszej i nie poznanej przeszłości nie należało do rzadkości. Prędzej czy później musiało się to tak skończyć!

W Sali zaległo kłopotliwe milczenie. Trawili informację. Ragor nie przeciągał struny. Znał swoich ludzi i doskonale wiedział, jak bardzo nie cierpią morałów, jak niecierpliwi są w zagrożeniu.

– Kilka osób uda się teraz ze mną. Reszta pozostanie tutaj – powiedział.

Wszyscy zastygli w oczekiwaniu, wpatrzeni w ekrany wywoławcze. Przed Noarem ekran rozmazał się i zafalował. Nie wierzył własnym oczom. Nie – to niemożliwe. On taki pewny w swoim bezpieczeństwie. Tego rodzaju misje brali zwykle na swoje barki najbardziej doświadczeni, najstarsi. On?

Wzywał go czerwony sygnał wywołania.

Pulsował w ciszy, grzmiał jak jego myśli, nagle zwalone w bezmiarze czaszki.

Wstał, choć nogi ciążyły mu jak nalane ołowiem.

Zauważył, że wychodzi wraz z innymi. Za nim cicho podążał sześcian Ragora i świata usłużnych czarnych medorów. Jeden z nich podał mu jego niezastąpioną laskę.

Skleroza…Skleroza!

Przestraszył się, jego ciało coraz częściej zawodziło. Nieoczekiwanie furknął strugą cuchnących gazów.

I jeszcze to – mój Boże…

Szedł drobnymi kroczkami. Często zastanawiał się nad sztywnym ciężarem palców, nad palącą nieruchawością stawów. Zycie stawało się udręką, a jak cierpliwie je znosił.

Człowiek jest twardy – myślał – Wszechmogący nadał nam życie, abyśmy stali się męczennikami ku swojej i jego chwale. Aby przekonać się, jak wytrzymała jest dusza. Zniosę to wszystko i nie dam umrzeć ciału. Zniosę wszystko! Nawet ten piekielny ból w kościach zniosę.

Odczuł nieprzepartą chęć zważenia ciała. Usłużny medor uspokoił go. Waga pozostawała niezmieniona od dwóch lat. Ultraszybkie prześwietlenie wykazało obecność tylko niewielkich ubytków w ściance żołądka, ale to była stara sprawa. Odetchnął z ulgą. Bardzo obawiał się śmierci. Może dlatego, że częściej niż inni o niej myślał. Stała się jego zmorą, nocną, dzienną, wiecznotrwałą…

Nawet w podróży często myślał, że jego życie się kończy. Jako zjawisko na skalę planetarną, ba, galaktyczną, zanikło już dawno. Przetrwały tylko relikty. Oni? – psiakrew…lepiej nie nazywać siebie anachronizmem, stąd bliższa droga prowadząca do śmierci.

Dotarli do niewielkiego pomieszczenie pogrzebowego, w którym na czarnej pościeli w rzeźbionym łożu leżała martwa Twyrdy. Siność jej ciała kontrastowała ze światłem świec. Wydawało się, że one nie wydzielają światła. Ale na twarzach żyjących kładły złoty blask.

Dopiero teraz nadpłynęły głosy towarzyszących mu ludzi. Brzmiały jak bulgot. Niebawem odkrył znaczenie słów, zauważył zarysy wyrzucających je warg i skórny rezonans twarzy.

– Spójrzcie na tę wielką ranę na brzuchu – mówił Ragor przez komunikator z wnętrza swego sześcianu. Szczególnie obawiał się oparów rozkładu. – Przypomina dziurę, która pozostaje po zdrapaniu z rany wielkiego strupa. Jest różowiutka i śliska, jakby ta dama składała się wyłącznie z grubego plastra jednopostaciowego mięsa bez wnętrzności.

– To obrzydliwe – mruknął forg. Widać było, jak mozolnie walczy z mdłościami. – Gdyby biedna Twyrdy wiedziała, jak odpychająco będzie wyglądała po śmierci. I jeszcze ten dym świec sprawia wrażenie nierealnego, ta ostra mgła uwędzi jej twarz!

– Uspokój się Forgu… – przerwał mu Bratog. – Jej doznania milczą w równie grobowy sposób, jak i ona.

– Co o tym sądzisz, Noarze? – zapytał, gdy przeciągało się milczenie Ragor. – Twyrdy była twoją przyjaciółką.

– Nie wiem co powiedzieć, panie. Ona wolałaby, żebym milczał nad jej martwym ciałem…

Ragor roześmiał się skrzekliwie. Wszystkich obecnych przejął dreszcz grozy.

– Znalazłem ją w rurze emisyjnej, całą we krwi. Mój medor niosąc ją, dziwił się, że jest tak przeraźliwie lekka. Jakby kielich jej zawartości został doszczętnie wypity. Byłem wstrząśnięty zarówno jej przedziwnym kształtem, jak i tym, co się stało. Obudziła mój strach. Chodźcie, pokażę wam coś jeszcze.

Wyszli.

Ragor poprowadził ich długim korytarzem. Było tu ciemno i tłoczno. Co kilka kroków mijali stanowiska bojowych robotów. Na czołach maszyn paliły się cyfrowe sygnały bojowe. Tylko Ragor miał do nich klucz.

Noar przypatrywał się krzemowym cielskom. Krzątały się wokół z chłodnym zapałem, takie usłużne i przyjacielskie. Nie puściłyby ich dalej bez skwapliwych badań identyfikacyjnych. Noar nie myślał o nich w kategoriach zagrożenia. Jeszcze nigdy żaden z nich nie wyrządził człowiekowi krzywdy. Wszystkie pałały żądzą służenia mu.

Zresztą cieszyły się bezgranicznym zaufaniem ludzi. Jeśli gdzieś nie należało wchodzić i robot wyskakując jak spod ziemi zabraniał tego, to należało przejść nad tym do porządku dziennego. To nic, że przestrzeni w Bunkrach ciągle ubywało. Nikt nie podejrzewał w tym intrygi wszędobylskich maszyn. Główną rolę w zniszczeniach odgrywały ruchy tektoniczne podłoża. Mury były stare.

Zresztą tak mawiały roboty, zamykając kolejny sektor ich świata.

Roboty paplały swoim zwyczajem. Medory sypały dowcipami w kodzie, inne, o nieznanym przeznaczeniu wodziły po nich laserowymi celownikami jak myśliwy po zwierzynie.

Ragor we wnętrz swego superwytrzymałego sześcianu wydawał się z tego wszystkiego piekielnie zadowolony. Forg marszczył brwi. Należał do niecierpliwych. Bratog na swoim wózku sprawiał wrażenie obojętnego.

Wreszcie przekroczyli posterunki.

 

5.

 

Drzwi zasunęły się za nimi z głuchym hukiem. Znaleźli się w obszernej hali. Jej rozmiary przekraczały wszystko, co do tej pory widzieli.

– Podejdźcie bliżej – rzucił daleko przed nimi podekscytowany Ragor.

Ich nogi niosły dość niepewnie, i jeszcze ten przeraźliwy pisk wózka Bratoga. Posuwali się wolno i niezdarnie, docierając do centralnego obiekt hali, głębokiej studni, której długi lej sięgał chyba nieskończoności. Zatrzymali się, odgrodzeni od otchłani metalową ścianką, patrząc w głąb z chłodnym zainteresowaniem.

– Ta studnia jest zabezpieczona złożonym systemem pola reliktowego. Nic i nigdy nie wydostanie się z jej wnętrza. Co do tego mam absolutną pewność. Jeśli spojrzycie w okulary wizjerów, to ujrzycie mordercę Twyrdy – wyjaśnił.

Wszyscy pochylili się zafrapowani. Każdy przy jednym z okularów. Nawet Bratog powstał, sapiąc. W głębi, bardzo głęboko, bo na dnie, coś się poruszyło.

– Ależ to nie ma kształtu!

– Wygląda jak oderwane od większej całości! – krzyknął Bratog. A wszyscy skrycie przyznali mu rację.

Stary Ragor zachichotał z cicha.

– I nie musi mieć kształtu, żeby zabijać – mruknął.

– Co to jest? – Noar tkwił przewieszony ponad brzegiem balustrady i tylko wątła ścianka powstrzymywała jego ciało przed upadkiem w dół. W takich sytuacjach bywał lekkomyślny.

Jednak w tym położeniu przedmiot w dole wydawał mu się niemal namacalny, bliski. Trzymał ramię wizjera drącymi palcami. Patrzył.

– Nie wiem, chłopcze… – patriarcha zamilkł zakłopotany.

Zaległa chwilowa cisza.

Tylko to coś w głębi szamotało się i wydawało dźwięk łopotu skrzydeł. Noar widział oślepiająco srebrny bezkształt, któremu w tym szczególnym oświetleniu i niepowstrzymanym ruchu nadawał formy skłębionych gałęzi. Czasami wydawało mu się, że widzi istotę małą i niezgrabną, która wąski ryjek wznosi w jego stronę i opuszcza nieprzerwanie, aż do fazy tego łopotliwego dźwięku i szurania gałęzi. Tak jakby rzucone w głąb strzępy mgły uformowały przerażające lśnienie, wytwarzające sztywne, urywane ruchy i czasem piskliwy, krótki grzechot…jakby naśmiewało się ze spoglądających nań ludzi.

W chwilach jakiejś szatańskiej wściekłości wspinało się na śliską ścianę i wyglądało wtedy jak płomień.

– Na tego rodzaju ściankach nie ma zjawiska tarcia. Nie wiem jak ono to robi – mówił cicho i poważnie Ragor. – Nie macie nawet przybliżonego pojęcia, co owo coś potrafi zrobić z człowiekiem, a Twyrdy dała temu radę…- zawiesił głos.

– Nie rozumiem – przynaglił go Noar.

– Jak wiecie, w przypadku zagrożenia życia czuwający medor natychmiast przerywa podróż za pomocą tak zwanego przerzutu bezpieczeństwa.

– To jest piekielnie szkodliwe.

– Właśnie. Medor wie o tym doskonale i korzysta z tej możliwości w przypadku skrajnych zagrożeń. To coś jakimś cudem się o tym dowiedziało. Działało z rozmysłem i podstępnie. Zaczaiło się gdzieś w pomroce lat i zaatakowało naszą pannę. Medor zadziałał z opóźnieniem. Do ciała powrócił tylko strzęp energii. Niestety za mało. Po sekundzie Twyrdy nie żyła, lecz odrobina jej jaźni jak w eksplozji runęła gdzieś w drugą stronę jej życia. Owo coś tak wżarło się w nią, że przybyło aż tutaj. Żywe…- jego głos zadrżał.

– Więc ona żyje? – zapytał Noar w uniesieniu.

– Pozornie, gdzieś tam, tak – głos Ragora nagle stwardniał. – Tak przynajmniej twierdzi ów medor.

– Ukarałeś go? – zapytał Forg z iskrami gniewu w głosie.

– Oddałem w odpowiednie ręce.

Cień uśmiechu przemknął przez pomarszczoną twarz Forga.

– Moje życie się kończy – rzekł Ragor tym samym tonem.

– Przeżyjesz nas wszystkich , panie – Bratog uśmiechnął się nieśmiało. – Wszyscy przeżywamy chwile rozterki.

– Nie – był stanowczy. – Chwila konania nadchodzi, a ja nie mam się jej czym przeciwstawić. Dobrze, że ta sprawa wynikła teraz, kiedy jestem jeszcze sprawny na tyle, by pokierować akcją. Umrę spokojniejszy o losy klanów. Niepokoją mnie Chordhilowie, ale oni byli zawsze wściekle przeciwni Sagharella. Nie możemy dłużej czekać na ich magów. To coś nie pozostawi nam wkrótce żadnych szans. Noar!

Przez grzbiet Noara przebiegł dreszcz lęku i złego przeczucia.

– Wiesz już, że ciebie wybrałem.

– Dzięki ci, panie… – Noar wcale nie był zachwycony.

– Jesteś najsilniejszy z nas.

 

 

6.

 

 

To był szok. Widział ich jak przez mgłę, a same słowa napływały, napływały i były bez wartości. Wypłowiałe i przerażająco jaskrawe zarazem. To był szok.

– W podróżach nie masz sobie równych – mówił Ragor żywszym, przekonywującym tonem – tonem usprawiedliwienia może. – Głównie na twoich barkach chciałbym złożyć losy naszego starego świata. Oni będą ci towarzyszyć. Wszyscy byliście zaufanymi naszej drogiej Twyrdy. Wasze linie życia wielokrotnie biegły obok siebie. Rozumiecie ją.  Odszukajcie jej podróżującego ducha.

Noar był załamany…

Najsilniejszy z nas… – myślał.

Nie ma sobie równych…

Towarzyszyć… Przy czym?! Będą patrzyli, jak konam?!

– Panie, ona była z nas najstarsza… – ośmielił się zauważyć Forg. – Podróż Noara zakończy się na barierze niemowlęcej.

Ragor sprężył się w sobie.

Podstępny łotrze – pomyślał. – Chcesz to usłyszeć z moich ust, więc dobrze…

– Doceniam twoją troskliwość o Noara. Ale znam go i Twyrdy lepiej niż wy wszyscy. On wie o czym mówię…- tu wszystkie spojrzenia zatrzymały się na pustych oczach Noara. Skinął po chwili głową, potwierdzając słowa najstarszego.

– Widzisz, Forgu, że wszystko przewidziałem – w jego ustach rozpleniła się pycha. Jakoś ich zaraziła. Może czas był nieodpowiedni? – Zaufajcie starcowi, który dotąd z powodzeniem wiódł was w przyszłość- rzucił żartobliwie, zauważając ich udrękę.

Ruszył w stronę wyjścia. Wkrótce znaleźli się w rozległym gabinecie patriarchy.

Na ekranie ponad pulpitem pojawiła się gwarna i rozkaszlana sala konferencyjna. Ragor uniósł się w swoim na nowo otwartym sześcianie, korzystając z pomocy nieocenionego medora. W oczach starca paliła się duma. Sagharella zamieszkiwali niegdyś rodową planetę Ekradel, skąd pochodziła sztuka długowieczności.

– Widzieliście na ekranach to stworzenie – powiedział z uwagą śledząc reakcje. – Zapewniam was, że jest dobrze strzeżone. Te reliktowe macki zdolne byłyby utrzymać w ryzach średniej wielkości planetoidę… – przerwał raptownie, zdając sobie nagle sprawę z przyczyn napięcia malującego się na twarzach zgromadzonych. Słyszał jak gwałtownie bije mu serce, jak szumi krew i walą wodospady skroni pod skorupą ochronnej sadzy. W nagły, jaskrawy sposób zdał sobie sprawę z niewyraźnej emanacji niosącej  się od strony podziemi…

Coś jak cząstkowa, złośliwa, żarłoczna świadomość.

Potęgował zagrożenie fakt ryczącej ciszy, która zapadła ponad gronem najstarszych i jedynych. Ragor drżał. Krzywy uśmiech wykrzywiał mu twarz. Napłynęły wspomnienia. Przed laty odszukał tę gromadę wśród światów i sprowadził na planetę-matkę, by zamierającej ludzkości przywrócić nadzieję i godność.

I teraz ten drobny fakt, atak Nieznanego obezwładniał nawet te strzępki wspomnień, krępował go i dławił. Zachwiał się. Medor pomógł mu zachować równowagę.

– Róbmy coś…- jęknął jakiś głos na sali konferencyjnej.

– Za chwilę będzie to nie do zniesienia – kontynuował inny.

Głos chwilę wzbijał się w ciszy, aż zrodził cichy pomruk poparcia. Noar nie widział ich nigdy tak głęboko wzburzonych. Paniczny strach lśnił w ich oczach, w drżeniu wysuszonych warg, w urywanym kaszlu.

– Natychmiast podejmiemy stosowne kroki – rzucił szybko Ragor powstrzymując potężniejący chór gniewnych głosów. Był rozgoryczony.

– Mówisz o tym od godziny, panie – mruknął ktoś niechętnie.

– Ta zwłoka była konieczna – rzucił tonem usprawiedliwienia.

– Żadna zwłoka nie jest konieczna. Dobra organizacja…

Forg wyłączył ekran. Na pytające spojrzenie Ragora odpowiedział uśmiechem.

– Te puste słowa niczego by nie przyniosły. Ciągłe usprawiedliwienia… bądź władcą, panie! A jeśli jesteś pewny swej decyzji, to ją podejmij nie pytając – Forg dostojnym krokiem podszedł do patriarchy. Ich oczy lśniły od tej życzliwej bliskości. Wreszcie Ragor westchnął. Napięcie zeszło z jego twarzy. Skinął głową.

– Niech będzie, Forgu. Działajmy – powiedział w przypływie energii.

– Na to czekałem, mój panie.

Forg zawsze ich zdumiewał. Miał w sobie niewyczerpane zasoby siły i dobrego humoru. Napawał zaufaniem.

– Panowie. Proszę za mną – dźwięk zawisł ponad nimi jak brzęk stali. Ragor mówił jak prawdziwy Sagharella. –  Skorzystamy z moich prywatnych rur emisyjnych. Są w najlepszym stanie technicznym, a jest nam potrzebna naprawdę dobra aparatura. Poza tym przy moich pulpitach istnieje możliwość zainstalowania większej liczby medorów.

Przeszli do niewielkiej komory połączonej z pokojem krótkim korytarzem. Na ich twarzach zaigrały czerwone blaski konsolet programowych. Bratog na swym wózku podjechał najbliżej Ragora.

– Wchodźcie po kolei – powiedział patriarcha surowym tonem, otwierając syczące klapy rur. Pierwszy wczołgał się Forg. Był już rozebrany. Jego pofałdowane  ciało mechanizm przyjął z cichym buczeniem.

Noar stał sparaliżowany widmem niebezpieczeństwa. Z jego oczu sączył się żal. W tym stanie nawet pożółkłe białka wydawały się mocno pomarszczone.

Na jego ramieniu legła uspokajająco dłoń Ragora.

– Ocknij się chłopcze. To nie zabawa…

A ten dolewa jeszcze oliwy do ognia – pomyślał z paniką Noar. Rozglądał się jak w gorączce.

– Gdzie moja laska?! – ryknął.

– Głupcze! Zostawiłeś swoją cholerną laskę na klamce mojej starej szafy – Ragor kipiał gniewem. Skąd bierze tyle siły? – zastanawiał się Noar. Twarz Ragora w nawale półcienia i zwykłej furii była jeszcze straszniejsza. – Wszyscy poruszacie się jak obłąkani. Jakby ta pieprzona śmierć was dotąd nie dotyczyła! Musimy się bronić choćby za cenę życia, bo coś pragnie nas zniewolić, a to gorsze od najwymyślniejszych tortur! – Noar patrzył bezmyślnie, jak medor delikatnie ściąga z jego ubranie, jak opryskuje maścią zdarty naskórek. – Przeklęci, ockniecie się chyba w podróży… – rzucił za nimi Ragor, kiedy roboty pakowały ich razem do ciasnych rur emisyjnych. Leżeli wpółprzytomni ze strachu. Ragor zajrzał do Noara. Jego ciało leżało jak zwłoki. O życiu świadczyło tylko drżące lśnienie. Był śliski od potu. Spomiędzy nóg ciekła mu cienka strużka moczu zmieszanego z krwią.

Ragor z irytacją pokręcił głową. Spróbował zamknąć właz, ale przeszkodziły mu suche i obrzmiałe stopy pasażera. Schwycił je i popchnął. Nawet się nie zgięły w stawach, tylko oślizłe ciało posunęło się gdzieś w głąb.

– Jacy oni są bezradni – wyszeptał spoglądając na swoje dłonie. Sam był zdumiony własną siłą. Od lat niczego nie zrobił samodzielnie. Zamknął właz. Jego krótki, urywany oddech połączył się na chwilę z przeciągłym buczeniem aparatury. Chciał zamknąć właz do rury Bratoga, ale tylko usunął się bezwładnie na ziemię.

Noar znalazł się zupełnie nagle i nieoczekiwanie w podróży. Sam ze zdumieniem zauważył, że całkowicie panuje nad sobą. Sama zmiana otoczenia wpłynęła uspokajająco na jego poszarpane nerwy. Sięgnął swymi wyostrzonymi zmysłami w błękitny wirujący lej czasu. Tutaj czuł się jak ryba w wodzie. Mijał właśnie martwe lata. Lata, od których datowało się uruchomienie pierwszych linii emisyjnych, pierwszych podróży po liniach życia. To nie było zwykłe wspominanie. To była realna obecność obok świadomego Ja lat minionych. Wspaniała przygoda ludzkości lat dwudziestotysięcznych. Doskonałe antidotum na nudę. Sześcio czy dziewięciotysiącletni staruszek miał w swoim życiu wrażeń wystarczająco dużo, aby korzystać z nich do samej śmierci. Niektórzy, ci odważniejsi, sięgali dalej w przeszłość. Twyrdy, jeśli nie kłamała, korzystała nawet ze życia starożytnej Kleopatry… Piekielnica! Potrafiła trzymać nerwy na wodzy.

Noar minął martwe lata i zagłębił się w okres swych niezwykłych przygód w czasach Kampanie Deltańskiej. Kiedy ujrzał  młodą Twyrdy, natychmiast powróciła groza ostatnich przeżyć. Powiódł swe linie wrażeń w tory jej obecności. Nic, nawet szmer nie nadszedł z jej życia.

Jego towarzysze już go oczekiwali w umówionym miejscu. Nie było wśród nich Ragora. Przyjął to ze zdziwieniem.

– Co mam robić, Forgu? – zapytał drżącym głosem.

– Spróbujemy odszukać aktywną Twyrdy. Każdy przefiltruje własne linie węzłów z jej osobą. Mam niejasne przeczucie, że gdzieś tutaj jest. Szkoda, że nie ma z nami starego.

– Może coś się stało?

– Ragor jest zbyt ostrożny. Przybędzie tu, jak tylko upewni się co do zachowanych wymogów bezpieczeństwa.

– Zauważyłem drobne przesunięcia w czasie wydarzeń – odezwał się nagle Bratog. – To różnica subtelna, dochodząca do kilku sekund zwłoki, ale mój sumator to rejestruje na wykresie alarmowym.

– Niemożliwe – Forg sprawdził szybko, rzeczywiście, w jego umyśle drobna wartość cyfrowa płonęła alarmową czerwienią. – Należałoby o tym poinformować Ragora – w słowach Forga brzmiała fałszywa nuta emocji. Nie brał tego na serio. Nie było mocy, która poradziłaby sobie ze sztywną geometrią czasoprzestrzeni. – Myślę, że ma to związek tylko i wyłącznie z zakłóceniami emisji.

– A jeśli nie? – pytał Bratog.

– To mamy do czynienia…chyba tylko z gniewem Bożym. Może Stwórca niepokoi się faktem, że tak długo zwlekamy na naszej drodze do Nieba. Może chciałby zamknąć ten rozdział w historii świata? – roześmiał się bezczelnie, zaskakując nawet samego siebie. Spadła na nich piorunująca cisza. W tym świecie należało się skupić do granic możliwości, aby głosy zewnętrzne uzyskały moc szeptu. Moc szeptu…to straszne! – myśleli. – Jak tu cicho!

– Jeśli to coś istnieje?

– Nie istnieje taka siła. Z całą pewnością nie istnieje.

– Boję się, Forgu – wpadł w ich rozmowę Noar. – Co to jest?

Lej czasu przed nimi pulsował nienaturalną czerwienią. Ogłupiał tym rytmem, jakby toczony chorobą. Zapadło kłopotliwe milczenie.

Znów pędzili przez lata swego życia, odosobnieni, każdy osamotniony na swoim torze. Tylko te rozgorączkowane słowa w komunikatorze ich zbliżały.

Mijali swe dni jak drzewa wyrosłe w poboczu szosy. Prawie obojętnie…tylko aromat budził ich wzruszenie, bo każde było zamglone, sczepione z sobą w szczelny mur. Ta pustka i zimno, przyprawiały Noara o dreszcze.

– Co to jest, Forgu?! Odpowiedz!

– Do diabła, uspokój się, Noarze. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Ty masz mniej powodów do obaw. Jesteś najmłodszy. Posiadasz najwięcej sił, masz szansę to przetrwać i wrócić do żywych. Spróbuj w sobie zwalczyć instynkty. Śmierć, jeśli nastąpi, jest konieczna. Trzeba ustąpić innym wydarzeniom w trwaniu Wszechświata.

– Całe życie to jedno wielkie podporządkowanie instynktom!

– Masz rację…

– Ta cholerna złuda człowieczeństwa…

– Złudzenia mają tylko idealiści i przeżywają wielkie zawody. W naszej epoce dźwigamy całą zgniliznę wieków, odpowiedzialność za błędy pokoleń i krzywą historię. A jednak bez końca pozostajemy tacy sami. To podstawa naszej autentyczności, wierności ideałom i jednocześnie topór naszej zagłady. Niezmiennie dumni…

– Twyrdy! – krzyknął Noar głosem pełnym rozpaczy. – Twyrdy!

Głos utonął w blasku tego świata. Jego wołanie drżało  i pozostawało zawieszone w zniekształceniu, jakby było nierzeczywiste, straszne, wypowiedziane w rozkrzyczanym monologu.

Mknęli coraz dalej i dalej w przeszłość. Świat zewnętrzny był dziwnie rozrzedzony. Może była temu winna sama prędkość, a może…

Jakoś wszyscy pomyśleli równocześnie o tym drugim. Spowolnili podróż. Świat powrócił do swych barw i wymiarów, co zauważyli z prawdziwą ulgą. Liniami wrażeń grzebali w przeszłości życia jak jakieś gigantyczne owady.

Tory obecności pozostawały nadal puste, a Twyrdy, biedna Twyrdy, nie odpowiadała.

– Zbliżam się do bariery niemowlęcej – jęknął Noar. – Nigdy nie byłem bliżej tego niebezpiecznego miejsca. Nie jestem Sagharella, żeby przeżyć zderzenie.

– Zwalniamy – Forg był tym razem wyrozumiały. – a co do Sagharella to jednak jesteś…

– Nie rozumiem.

– Daj spokój, Forg – przerwał im z gniewem Bratog. – Nie pora na tego rodzaju wyjaśnienia.

– Chcę wiedzieć! – Noar Był wściekły. – Dlaczego dowiaduję się o tym ostatni?

– Stary nie chciał ci przysparzać kłopotów. Chordhilowie po jego śmierci najpewniej dopadliby cię w jakimś martwym roku…

– Mówisz o morderstwie?

– Naturalnie. Wielokrotnie truli Starego, ale jakoś z tego wyszedł. Od twojej przynależności do rodu wiemy tylko my obaj, stąd nasza obecność w tej misji. Ragor jest sprytny.

 

7.

 

Znaleźli się w wielkiej hali portu kosmicznego. Panował tu tłok i delikatny poszum świadczący o ogromnym hałasie. Byli tu tylko obaj z Bratogiem. Forg pozostawał gdzieś w podróży. Był z całej paczki najstarszy.

Znali się już wówczas, obaj służyli na tym samym liniowcu. Twyrdy była wtedy dwutysiącletnią laską, w co mało kto wierzył. Należeli do jej malutkich pupilków, których w wolnych chwilach karmiła specjałami z Ekradel i uczyła tajemnic długowieczności wymarłej rasy Ekionów.

– Nie ma jej tutaj – usłyszeli słaby, ledwo uchwytny głos Forga. . Dotarłem do swojej bariery niemowlęcej i nie ma tu nawet jej śladu. Wracam do was.

– Nie musisz. Zrobimy to sami –  Noar był jeszcze przygnębiony poprzednią informacją. Czuł, że w jakiś nie w pełni uświadomiony sposób oskarżają go o intrygę. Wyglądało to mniej więcej tak, Ragor pozbywa się potencjalnych informatorów, a on, Noar, okraszony sławą powraca, jako jedyny pretendent do merhora władzy rodowej.

Wiedział do czego zmierza Forg, a teraz ten jego wyczekujący ton wyjaśnia wszystko. Nie zamierzał, tego więcej słuchać. Sam podjął decyzję.

Nie widzieli się z Bratogiem. Mogli tylko rozmawiać.

– Zaczekajcie – głos Forga miał stanowczość rozkazu.

– O czym myślisz, Noarze? – zapytał Bratog z udaną obojętnością.

– Zrobimy to, co niewątpliwie zrobiła nasza przyjaciółka, pakując się w tarapaty. Złamiemy prawo i wedrzemy się w obce życie.

– Ale to niebezpieczne – Noar nie widział, czy Bratog pyta, czy tylko upewnia się.

– Ni tak jak myślisz. Trzeba tylko precyzji i woli. Reszta się uda.

– Zaczekajcie,  głupcy! – wołał Forg bezsilny w swym oddaleniu.

– Masz zamiar przysłuchiwać się temu skomleniu? – zapytał ze złością Noar. Jego pewność siebie przekonała nawet strachliwego Bratoga. Gdzieś ulotnił się strach.

– Do diabła, masz chyba rację. On ze swymi morałami działa mi na nerwy. Ruszajmy. Pamiętaj jednak o łączności – dodał drżącym szeptem. – Bo ja piekielnie boję się samotności.

– Dobrze. Trzymaj się.

Noar rozglądał się gorączkowo w otoczeniu. Zobaczył oficera o dumnym spojrzeniu. Znał go z widzenia. Wiedział, że ten w przeszłości wielokrotnie widywał się z Twyrdy i utrzymywał towarzyskie stosunki z jej rodziną.

Zaczekał, aż spojrzenie oficera powędruje w jego stronę.

Oficer mówił do niego. Tamten Noar sprzed lat, coś odpowiadał służbistym tonem, ale Noar-starzec nie słuchał słów, tylko wpatrywał się w dumne błękitne oczy. Oficer odszedł, ale Noar w przeciągu sekundy zdobył pewność. To było odpowiedni człowiek. Ogarnął mocą całe swoje jestestwo i runął w poprzednią chwilę.

Oficer znowu rozglądał się, poszukując kogoś w barwnym tłumie. Jego ręka jak przedtem, powędrowała do kieszeni, ale powróciła pusta, bo właśnie odkrył jego obecność w tłumie. Noarowi-starcowi wystarczyło jedno przenikliwe spojrzenie, aby skoncentrowana energia jego Ja znalazła się w przeskoku. Odczuł to w fatalny sposób. Jakby zderzył się z jakąś obcą formą życia. Wędrował w przeszłość tego człowieka , przedzierając się przez dziwnie grzęską, oleistą maź jego krótkich dni…

To było okropne.

– To jest okropne – zajęczał z daleka Bratog.

– Gdzie jesteś? – zapytał z niepokojem Noar, bo sam czuł się nieswojo. Rozmowa przywracała mu w takiej sytuacji równowagę ducha.

– Na Ziemi. Ten człowiek to potwór. Poza tym jest kobietą.

– Mój Boże! Nie wybieraj nigdy kobiety. Ich specyficzne zachowanie działa na psychikę. Wrócisz nieprzytomny z bólu.

– Już teraz jestem w strachu.

Roześmiali się obaj. To rozładowało resztki napięcia.

– Zmień linię życia, to ci poprawi samopoczucie – poradził Noar. – Sam też wybieram inną. Znudził mnie ten zgorzkniały facet. Acha ! przelotnie widywałem Twyrdy. W młodości była piękna.

– Piękna?

– Och, tak…

Obaj zamilkli, porażeni jedną myślą. Rzadko bywali zaskakiwani. Sam fakt przypisywania do kogoś wartości estetycznej…

– Ty naprawdę zachowujesz się jak młodzieniaszek. Mnie od dobrych trzech tysięcy lat nie przyszła taka myśl do głowy.

– Już dobrze. Siedzę cicho. Znalazłem odpowiedniego człowieka  do przeskoku. To ojciec chrzestny naszej drogiej przyjaciółki – powiedział przeciągając ostatnie głoski Noar. – Przechodzę na jego linię życia.

– Zrozumiałem Noarze. Trochę cię wyprzedzam, ale odszukam kogoś odpowiedniego i zwolnię – w tonie Bratoga nie widomo dlaczego pojawił się lęk.

– Czy coś się stało?

– Nie, nie. Tylko posuwam się nieco szybciej, niż bym sobie tego życzył.

Noar pomyślał, że to wina szczególnych okoliczności, w jakich się znaleźli.

– Najpewniej ulegasz złudzeniu.

– i jak tak myślę, Noarze.

Zycie tego człowieka było przejmująco zimne. Noar pędził poprzez nie jak huragan. Nagle w zamglonej dali usłyszał Głos. Jego dziki, starczy śmiech zagłuszył na chwilę wszelkie dźwięki.

– Twyrdy! Przyjaciółko! – wstrzymał podróż, oddech i wszystko, co w nim żyło, patrząc na coś, co tkwiło w delikatnym uchwycie rąk człowieka , w którego życie wkroczył. Mały różowy kształt, owinięty w równie różową tkaninę, wydawał z siebie urywany płacz.

– Twyrdy… – jęknął. To było zdumiewające, jak blisko narodzin zdołała się zatrzymać. Nie lada sztuka, nawet dla kobiety tak doświadczonej jak ona.

– Co, mój chłopcze? – jej głos wyrażał kres sił. Urywany jak płacz, cichy jak najdelikatniejszy szmer.

– Odszukałem cię, pani – entuzjazm Noara jemu samemu wydawał się mocno przesadzony.

– Mów ciszej, chłopcze – jej słowa były wilgotne i zimne. Noar czuł je głęboko pod skórą jak dreszcz.

– Ty żyjesz? – zapytał przestraszony.

– Czekałam tu na kogoś z was. Ta okropna walka mnie wyczerpała – mówiła w sposób dobitny i jednostajny. – Czekałam – dodała z westchnieniem. Zanim na nowo zebrała siły, minęło kilka dobrych chwil. – Myślę, że wiesz, co znaczy przekroczenie bariery niemowlęcej. Ja już praktycznie nie istnieję. Zderzyłam się z narodzinami. Moja energia dogasa z każdym słowem skierowanym do ciebie. Ja nawet nie patrzę na ten świat, bo to oznacza utratę…

– To coś dotarło do nas.

– A więc dotarło aż tam.

– Jest uwięzione…

Przerwa, która teraz nastąpiła, była znacznie dłuższa niż zasoby cierpliwości Noara. Patrzył z irytacją w maleńkie oczy niemowlaka, w jego przerażająco gładką twarz i pulchne rączki drgające w spazmach płaczu. Jak mechaniczna zabawka?

– NO…

Ocknął się, bo przypomniał sobie, że zdrobniale tak go nazywała.

– Tak, słucham cię, pani.

– Jeśli posuniesz się dalej w przeszłość śladem mojej walki, odnajdziesz pewne krematorium, a w nim kilkoro dzieci.

– D-z-i-e-c-i?

– Nie przerywaj mi. To nie są zwykłe dzieci, ale potwory, które zagrażają nie tylko naszej egzystencji, ale również czasoprzestrzeni. Leżą sparaliżowane. Ktoś Obcy wyrzucił je w śmietnik naszej historii i nie zadbał nawet o minimum bezpieczeństwa. Niejedno z nich nie dostąpiło nigdy świadomego życia. To grudy złośliwej, żarłocznej  energii. Przewodzi im sprytne indywiduum o imieniu Barr. Potrafi wykorzystać swoją władzę. Jednocząc wysiłki spowolnili czas. Boją się ognia, boją się tych pieców, które mają ich w najbliższej, aczkolwiek nieustalonej przyszłości  spalić na popiół, stąd ich gorączkowe poszukiwanie szansy ratunku. Są potworami…

– Co mam… co m-a-m robić? –  Noar był przerażony. Sześć tysięcy lat ciążyło na nim jak rana.

– Przede wszystkim opanuj się, chłopcze. Wiem, że nie boisz się śmierci – powiedziała z naciskiem. – To świadczy o twojej dojrzałości intelektualnej. O przynależności do rodzaju ludzkiego zaświadczy twoja zdolność do poświęcenia.

– Czy ten Barr…naprawdę stanowi dla nas aż takie niebezpieczeństwo?

Twyrdy milczała przez chwilę. Potem jej głos zdawał się grzmieć.

– Jak śmiesz o tym wątpić, gówniarzu? Straciłam życie w walce z jednym z tych smarkaczy. Oni rozmawiają ze sobą poprzez czas. Ich szept jest słyszalny aż tutaj. Pragną nas jak ogień opału.

– Ale… ja jestem za słaby! Jestem słaby!

– Pójdziesz tam i udźwigniesz ciężar! Zaniesiesz na śmietnisko naszego Czasu. Jesteś najsilniejszy z nas. Pójdziesz tam, gówniarzu!

– Twyrdy, nie mów tak do mnie!

-…

– Twyrdy, nie mów tak!!!

– Gówniarz…

Noar zaszlochał cicho. Ciało Twyrdy nie zmieniało położenia, było jak kamień, jak kamień lśniące.

– Pójdziesz? – jej głos znów był bardzo słaby. Straciła dużo sił. Zresztą nigdy już nie będzie dla niego istniała, choćby tysięcznymi krokami przemierzał jej życie. Kochana…

– Pójdę, pani, w imię naszej…

– Zabraniam ci tak mówić, chłopcze. Nie cierpię, kiedy tak do mnie się odnosisz. Nie jesteś moim wymarzonym. Wiesz o tym … – jej powaga, jej przejęcie tą sprawą zawsze wydawało mu się śmieszne. W jego umyśle pulsowała żarem inna myśl.

– Boję się – powiedział.

– Ja też się boję. Chociaż mój koniec jest bliższy, to zauważ, że nie szczędzę ci otuchy.

– Pójdę.

– Dobrze. I nie cofaj się.

Noar rzucił jej jeszcze jedno z tych przeciągłych spojrzeń, jakich za życia unikała. Teraz jej maleńkie oczy pozostawały pusta, a zawsze figlarna dupka nieruchoma.

– Idź – warknęła.

 

8.

 

Noar usłuchał. Z początku jego ruch po niciach ludzkich istnień był ostrożny i przemyślany. Potem pozwalał sobie na odrobinę ryzyka. Miał do przebycia dwa tysiące lat. Każde z istnień było inne. Każde przerażająco krótkie, intensywne i pełne cierpienia. Czuł je jak ukłucia, jakby droga prowadziła przez ciernie. Z jednego na drugi. Za każdym razem pozostawał na nim ślad, długa rysa wrażenia. Później znalazł się w dziesiątym tysiącleciu. Nagle… zobaczył czyjeś wierzgające nogi. Za wiele było w nich plastyczności i blasku, aby mogły pochodzić z realnego świata. Ta prawda uderzyła w niego jak grom. Zawołał długo i przeraźliwie w pustkowiu tego pomieszczenia. Krzyk uderzył w rzędy śpiących ludzi i ogromne piece krematorium.

Bratog! Zapomniał o przyjacielu…cholerna skleroza. – jego rozpacz nie miała granic. Jęczał, zawodził, błagał o litość.

– Jestem tutaj! Bierz mnie! Bierz MNIE!

Człowiek, z którego wnętrza oglądał tego przerażającego chłopca, wzdrygnął się. Noar wychylał się z jego korpusu jak potępieniec. Jego płonąca sylwetka, chorobliwie pomarszczona twarz i bezzębne usta posiadały swoją potworną wymowę. Dosiadał tego człowieka, spływał z niego jak płomień ze świecy biegnącego. Żałosny, żałosny, i jeszcze raz żałosny.

– Bierz mnie! Bierz! Oddaj Bratoga!

Nagle ogarnęło go zrozumienie. Nie wiedział, że cokolwiek może być tak przerażająco jasne. Ta istota – była nienasycona. Nienasycona!

Unosił się ponad gładkim ciałem tego chłopca. Gładziutka twarz, delikatność brwi, usta jak muśnięcie wiatru, wszystkie te atrapy łagodności bezczelnie kłamały. Ta istota kłamała! Pożerała przyjaciela z przeciągłym pochlipywaniem. Bratog tonął w niej, zauroczony może młodzieńczą barwą duszy, śpiący w krzyku, ostygły w zdumieniu blok lśniącego kształtu, roziskrzonej ciszy.

Chłopiec leżał sparaliżowany, ale teraz jakby na nowo ożył. Uniósł się, urósł na wykrzywionej wrędze kręgosłupa. Jego przeklęte usta drżały, głos zdawał się śpiewać. Noar przerwał tę magiczną pieśń z jadowitym śmiechem.

– Bierz mnie. Bierz przeklęty!

Chłopiec trwał w swym skupionym, nabożnym stanie. Tylko skóra na jego lewym policzku nieznacznie się pofałdowała. Ale Noar przypuszczał, że było to raczej niezwykle mocne zniekształcenie przestrzeni spowodowane jego obecnością albo zmienny kąt padania światła. Chłopak zadrżał. Jeden z pieców  w ogromnym krematorium dla sparaliżowanych właśnie się otworzył. Wolno, ale nieubłaganie. Nie pomogły tu spowolnione minuty. Cienie uciekały w popłochu przed rozedrganym cielskiem ognia. W półmrok uderzył czerwony żar, porwał kilka zniekształconych ciał i znikł, obecny tu jak przymknięcie oka.

– Chodź tu staruchu. Zeżrę cię tak samo skutecznie jak tę starą wiedźmę i tego wybrakowanego szczura! – jego głos falował jak brzmienie tej pieśni. Wysoki ton i piskliwość skutecznie znosiły wrażenie realności. – Wkrótce wszystkie nici zaprowadzą was do mnie – zagroził z chichotem.

Noar w zdumieniu poddał się tym delikatnym, wibrującym prądom. Poczuł, że nadciąga coś nieubłaganego, nieprzeliczonego w sile. Chciał się rozpłakać – nie uciekał, nie , jeszcze nie teraz… Widział coś piekielnie jasnego, nasuwającego się nań z nieskończonego mroku tej istoty, coś niematerialnego, nieziemskiego, szemrzącego jak fala, a wypełniającego go całkowicie aż do dusznej pełności. Szmer ten wdzierał mu się w umysł i trwał dziki i nieznośny. Lekkie falowanie tego głosu przenikało jak lód, zadając mu tak straszliwe męki, że załamywały się nawet myśli. Z głębi ducha wyrwał mu się krzyk tak potężny, potężny, że jak skała uderzył w tę istotę. To było wycie nieprzeliczonych warstw rozpaczy.

Wyrwał się i pogonił w przyszłość, w przyszłość – do swego ciała.

Twyrdy wołała go po drodze jak oszalał, zanim nie umilkła definitywnie. Śmierć, wszędzie osaczała go śmierć! Ci przeklęci ludzie umierali po drodze jak muchy. I musiał sporo się nagłowić, żeby przypadkiem nie podzielić ich losu.

 

9.

 

Wreszcie kroczył po błyszczącej posadzce ogromnej Sali kosmicznego portu w ciele zaspanego oficera. Rozglądał się jego nieruchomymi oczami, poszukując swojej smarkatej twarzy w tłumie. Nagle dojrzał ją, ale natychmiast przysłonił ją korowód przechodzących ludzi. Płonął z niecierpliwości. Oficer sięgnął do kieszeni spodni. Powinien teraz wyciągnąć dłoń i zauważyć go… – ale on wyciągnął paczkę zmiętych papierosów i spokojnie zapalił. Noar ryknął jak śmiertelnie ugodzony zwierz. Coś ciągnęło go do tyłu, w ubiegłe brudne lata. Siląc się na spokój zawrócił w decydujący moment.

Znowu mignęła mu własna twarz. Z krótko jak na kontakt. Znowu zmęczonym ruchem ręka oficera wędrowała do kieszeni, wracała pełna i drżącym uchwytem podtrzymywała żarzącego się papierosa. Dym płynął wolno, jakby jeszcze ktoś na dodatek naciągał czas.

Nie miał już ani sekundy. Nie miał już żadnej szansy. Nie miał nawet wątpliwości.

– Barr…- wyszeptał ze zmysłową nienawiścią. Gdyby miał zęby, zacisnąłby, aż trzasnęłyby okrwawiając mu sta.

– Czy słyszysz mnie, Noarze?

Noar nie wierzył zmysłom. Zapytał drżąc.

– To ty, Ragorze?

Niepewność i nadziej krzyżowały się w ciszy.

– Tak, chłopcze – westchnął z ulgą, prawie zapłakał, słysząc to starcze mruczenie. – Przybyłem, aby dodać ci otuchy. Pomóc w tej ważnej chwili i przeżyć ją razem z tobą.

– O czym mówisz? – w jego słowach wibrował strach.

– O śmierci, chłopcze…

– Nnnie… Nie!

– Uspokój się. Każdy z nas przeszedł w życiu wiele bólu. Posiadamy doświadczenie stopniowania. Wydaje nam się, że śmierć jest granicą bólu, granicą wytrzymałości na ból. To nieporozumienie. To nie boli, Noarze. Trzeba tylko pogodzić się z goryczą i trzeba odejść, Noarze. Trzeba pozostawić ten świat innym.

– Nie chcę. Nie. Nie chcę!!!

– Daj spokój. To już przesądzone.

– To wy założyliście blokadę. Chcecie mnie zmusić do ofiary… Przeklęci. Ilu jest takich Barrów w otchłani wieków, pozostawionych przez obcych, naszych, innych? Lu jest takich głupich Noarów? Lepiej poddajcie się już teraz tym potwornym maluchom!

– Milcz! My ci ufamy. Chyba wiesz o czym mówię – głos Forga napełnił go smutkiem. –  ten tutaj.

– Wiem, że cofniecie blokadę. Wiem, jak wiele zależy od mojej dobrej woli. Ale mylicie się w jednym. To nie przyniesie definitywnego rozwiązania. Twyrdy opowiadała mi Czarnych Cieniach. To istoty, przy których Barr jest niewiniątkiem. Z trudem udało jej się zatrzeć swój trop. Wymogła na mnie przyrzeczenie milczenia, ale one tu przybędą. Może dotknie was cierpienie większe niż mnie. Żyjcie sobie! Czekajcie sobie!

– Milcz! – ryczeli obaj, wstrząśnięci.- Milcz! Milcz!

Krzyk słabł z przebyciem każdego roku. Znów był sam.

Pędził do utraty tchu i mówił coś do siebie, coś o nieszczęściu, które go spotkało. Mówił, a jego głos i przebywane lata brzmiały jak werbel. Dziesiątki twarzy rozrzuconych na przestrzeni wieków, starych, mięknących w prasie lat jak guma, młodych, a potem kruchych jak wosk.

Noar. Noar – wzywał go ktoś, zamiatając czas swymi ramionami. – Noar, Noar – trzęsły się dni od szeptu. Przywoływał go, wsysał jego przybywające kroki, z każdą chwilą bardziej podniecony, z każdą chwilą bardziej zwycięski. Wołał, wołał natchniony w udręce oczekiwania. Wreszcie Noar ujrzał go wijącego się pod sobą. Potem zwalił się z przeciągłym krzykiem w jego ciało i zatonął. Nie stracił przytomności umysłu nawet na moment. Strach odpłynął, obcy jak muzyka w tej potwornej ciemności.

Barr długo oddychał upojony chwilą.

– Jesteś wreszcie.

– Ty choleryn, mały skurczybyku!

Chłopiec roześmiał się. Dziko i zachłannie wsysał go w siebie.

– Czemu nie poddajesz się?! – w jego głosie zabrzmiała straszliwa drapieżność. – D-A-JJJ.

Noar zdzierał z siebie lepkie macki. Z coraz większą, nie opanowaną sennością zdawał sobie sprawę, że musi wytrzymać, że można wytrzymać.

– Daj. Daj. Daj… – słowa były jak kłapnięcia szczęk. I wtedy oderwał się od chłopca, jak smaczny kąsek odpłynął w mroczną przyszłość, pozostawiając go przybitego do blatu paraliżem i wzrastającą wściekłością. San się dziwił, że poszło tak łatwo. Oni mieli rację – pomyślał. – Ragor i Twyrdy mieli rację… Znów poddał się prądom tego wstrętnego dzieciaka.

– Wróciłeś? – Barr był teraz ostrożniejszy. Siorbał go delikatnie, prawie z czułością.

– Zabiję cię – ostrzegł Noar. Jego słowa kąsały.

Chłopiec roześmiał się pod ich wpływem.

– Dziadku… Nie rozśmieszaj mnie – powiedział.- Jest nas tu więcej, rozrzuconych jak nowotwory po tych ciałach. Dopiero wrastamy w ten świat.

– Kłamiesz! – Noar dopiero teraz zdał sobie sprawę z ogromu nieszczęścia. Jego świeżo zrodzona nadzieja spłonęła na sadzę. – Ty…Ty smarkaczu.

– Nie blaguję – sine usta malca drżały. – Podobasz mi się staruszku. Tkwię tu od tej cholernej niedzieli, kiedy skostniało mi ciało. Obserwowałem was przelatujących i chcę się dołączyć.

– Chciałeś mnie  najpierw pożreć – nadzieja, znowu nadzieja. Tak bardzo chciał żyć.

– Początkowo chciałem, ale teraz się rozmyśliłem. Tak będzie dla nas lepiej.

– Dla nas? Słuchaj, co ty mówisz?

Chłopiec mamrotał coś w nieznanym języku, a z Sali nadciągnął przeciągły odzew. Noar odczuł gwałtowny, dławiący ciężar. Jakby przyklejone tuby z ciężkim klejem uczepiły się jego gardła. Jak za pierwszym razem tak i teraz ogarnęła go panika. Barr uspokajająco go poklepywał.

– Nic ci nie zrobimy. Jesteś dla nas cenny.

– Co oni mówią?

– Tylko gaworzą. Nigdy nie udało mi się zaszczepić w nich prawdziwej świadomości. Są mi wierni jak psy. Teraz wybierzemy się do twojego świata. Nigdy nie byłbym do tego zdolny bez twojej pomocy. W zamian nauczę cię, jak wykrzywiać linie życia i zmiękczać czas…Albo lepiej nie…

Barr śmiał się długo.

– No staruszku… Ruszaj… Ruszaj.

Noar oderwał się od tej ponurej rzeczywistości krematorium.

– Prędzej! Ruszaj!

Runęli przez lata ludzkiego istnienia w przyszłość. Coraz szybciej, szybciej aż bolała dusza od ciemności i blasków. Wirował w pomarańczowym leju czasu. Jak ciężko było mu dźwigać te przerażające dzieci! Rosły na nim jak białe grzyby, gorące jak lawa. Teraz wiedział, że ma je w garści. Nawet go nie zadrasną, tak boją się śmierci. Noar usłyszał po drodze szepty przyjaciół. Ragor oddał mu ostatnie porcje energii swego życia. Nie było tego za dużo, ale wystarczyło, aby przyśpieszyć. Forg pożegnał się z nim i radził, radził, radził. Towarzyszył mu do granicy teraźniejszości. To, co zrobił później Noar, zaskoczyło nawet jego samego.

Brnęli poprzez przyszłość. Coraz głębiej, głębiej wdzierając się w jej otchłań. Barr wyczuł coś w jego niepewności.

– Co robisz? Co robisz nędzny staruchu?! Nigdy tu nie byłeś!

– Byłem, byłem.

Ledwo mu starczyło tchu na działanie. Barr ze swą piekielną hołotą rozgniatali jego siły, hamowali lot.

– Nigdy tu nie byłeś?

Zatrzymali się nagle i uroczyście…aż oślepiło ich zachodzące słońce. Opadły już pyły. Który to może być rok? –  chaotycznie myślał Noar.- Jeszcze trochę. Jeszcze kilka chwil wytrzymać. Wytrzymać!

Barr rwał się do tyłu. Zmuszał do  cofnięcia się, miażdżył jego duszę, szukając w niej posłuszeństwa. Barr dyszał rozwścieczony. Chciał uciekać, uciekać jak najdalej od umykających minut. Byle dalej od tej przejmującej samotności. Zmętnieli w szarości tego dnia.

Wytrzymać! Wytrzymać… Noar trzymał ich ze wszystkich sił. Trzymał ich, szydząc w śmiechu i przekleństwach. Szalone wycie malców pobudzało jego wątłe siły. Te dzieci płakały.

Umierały cicho, spokojnie, ostatecznie, przenosząc cały ciężar odpowiedzialności, cały ten ludzki i nieludzki śmietnik na barki ostatniego człowieka na Ziemi, ostatniego we Wszechświecie. Upadli razem na tę Ziemię, Ziemię, która uczyniła ich swymi dziećmi, swoją własnością i dumą. Upadli pomarszczoną twarzą tego człowieka w strachu przed pokorą, w przekonaniu o swej ważności.

Umierali.

Konali.

– To był Chordhil czy jakiś  Sagharella? – pytał siebie Noar. Na pewno… Na pewno… Na p…

– Mam na imię Barr. I zaraz się podniosę… Zaraz.