Niedobre Literki

http://s.ripl.com/k4wxm0 via ripl.com

Hrabianka Asperia”, czyli trzecia część trylogii solarnej autorstwa Jana Maszczyszyna

In Fragmenty książekKonkursPatronat on Kwiecień 26, 2017 at 6:00 am

Czy jest tutaj ktoś, kto nie zna Jana Maszczyszyna? Wątpię. Jednak, gdyby takaż osoba się znalazła, zaraz zajmie się nią nasz niedobroliterkowy Paskud. Nie, nie będzie ani bicia, ani gwałtów, ani prania mózgu. Tym razem postanowiliśmy dać osobie, bądź osobom szansę. Wytłumaczymy i pokażemy. Jest okazja związana z twórczością Jana, a poprzez tę twórczość i z jego osobą się zaznajomić. Bo dzieło jest wszak odbiciem duszy autora. Niedobre Literki ogłaszają wszem i wobec, że oto mają zaszczyt zaprezentować trzecią części trylogii „Światy solarne” pod tytułem „Hrabianka Asperia„. Pozostaje nam zatem zachęcić do przeczytania kilku fragmentów oraz obejrzenia garści grafik autorstwa Pawła Leśniewskiego.
Aha. Dla wytrwałych, na samym końcu KONKURS. Do wygrania oczywiście trylogia solarna.

 

Do rąk Czytelników oddajemy ostatni tom trylogii solarnej Jana Maszczyszyna. Hrabianka Asperia porwie Was w nurt zapierającej dech przygody wiodącej do tajemniczego galaktycznego jądra, gdzie początek bierze jeszcze bardziej enigmatyczna Enklawa. Wpierw jednak wyrwiemy z lodowatych krain Plutonarchów rodzinę Shankbelli, poprowadzimy dalekie Kotłowe wyprawy, przeżyjemy pirackie awantury Sir Ashleya. A wraz z hrabianką Asperią poznamy i zagłębimy się w niepokorny, magiczny świat Veolii, który ciężko będzie Wam opuścić. Wreszcie poznamy sens istnienia Bytów Szkatułowych zmotywowanych wolą praw przyrody. A w finałowej odsłonie zderzymy się z zaskakującą puentą, która cudowną klamrą zamknie całość tej steampunkowej epopei.

18403262_1529990607043620_7037872225434722144_n

Nawigacyjny

 

Przyznam, że polubiłem swoją pracę. Ślęczałem tygodniami nad wykresami kursu i atlasami. Rozprostowywałem żelazkiem bibliofijnym pogniecione stare mapy, czym zasłużyłem sobie na uwagę i wdzięczność niektórych zabieganych oficerów. Przeczytawszy ostatnie rozkazy, z niecierpliwością oczekiwałem wejścia w strefę planet Safianhoru. Z opowieści wiedziałem o wielkich wodnych światach, planetach tłoczących się całymi setkami niczym srebrne perły wokół potężnych ogrzewających je słońc.

Zastana rzeczywistość całkowicie przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Zobaczyłem globy wirujące w najpiękniejszej formie kryształowej kropli, pozbawione otaczających i zawsze burzliwych form jakiejkolwiek atmosfery. Stąd często porównywano je do planet diamentowych lub podobnych do odprysków roztopionego szkła globów akwariowych – całkowicie sztucznych. Zaledwie podchodziliśmy do nich, bo podwodne kontenerowce wychodziły nam daleko naprzeciw, by pobierać towary i przewozić pasażerów. Tylko przez lunety mogłem nacieszyć się widokiem pełnym filigranowego blasku. Podziwiałem urok pływających wewnątrz wodnych miast lub całych archipelagów podwodnych kulistych wysp. Innym razem napotykaliśmy istnienia w barokowej kulminacji zjednoczenia – wypełniające perłę wodną formą doszczętną zjednoczonego bytu. Obraz nierzadko pozostawiał mnie oniemiałym z zachwytu i unieruchomionym pod wielką, rzeźbioną ramą centralnego kapitańskiego okna. Miedziany teleskop drżał w moich dłoniach, a wpychany do oka okular – mniemam, że z naukowego podniecenia i drżączki nie chciał się w nim wymieścić. Zaparowany kawałek szkła kontaktowego zaledwie funkcjonował. Wsłuchiwałem się w głośnik zawieszony nad oknem, bo dochodził z niego potężny pomruk podobny do pieśni, a mający źródło w głębiach i dnach tych podwodnych krain.

Częstokroć wołano na mnie i przekleństwami napominano. Stałem wielekroć unieruchomiony, bujając się do melodii jak w ekstazie. Byłem urzeczony tą wyrazistością myśli, szaleństwem twórczych uniesień, podwodnym tańcem nieprzeliczonej grupy i piękna spełnienia jej zjednoczonej myśli. Po raz pierwszy ta rasa wydała mi się w jej spokojniejszym wydaniu doskonała.

Oczywiście, zwrócono na mnie uwagę. Pomimo zarobionych kuksańców od poganiaczy z platformy manewrowej zainteresował się mną mąż dość wnikliwy, niedbale ubrany, z krzywym pooperacyjnym uśmiechem przypiętym do kolorowej twarzy. Zawsze stał nieco z boku poza parowym wykresem kartografii operacyjnej, skąd dyskretnie obserwował pospólstwo zarobkowe i oficerów ochotniczych. Pewnego późnego popołudnia podszedł i pociągnął mnie wymownie, aczkolwiek łagodnie na stronę.

– Pozbieraj wydruki perforowane z podłogi, hakowy gnoju – zakrzyknął w sposób budzący u dżentelmena odrazę. – Pulpit ma lśnić, a podłoga być zawsze sucha. Tu obecna jest elektryczność w każdym wydaniu, mój drogi – po czym trzasnął mnie linijką w ciemię i zawołał na poganiaczy, życząc sobie zmiany na stanowisku asystenta.

Przybyli wysłuchali skargi. Przyjrzeli mi się wnikliwie, po czym zaraz przegnano nieprzeciętnego pechowca, a mego poprzednika do pokładów napędowych. Ze zdumieniem zauważyłem, że jego intratne stanowisko przypisano mej pośledniej osobie.

– Dziwnie się zachowujesz jak na swój wiek i stanowisko – zagadnął, z jadowitą dociekliwością analizując rysy mojej twarzy. Poczułem ciarki na grzbiecie. Czyżby nawigator manewrowy czegoś się domyślił? Dlaczegóż w takim razie szybko zaoferował mi lepszą pracę? – Widzisz, mój panie hakowy… Mam nosa do takich jak ty – dodał, znowu śledząc moje reakcje. Kątem oka widziałem, że coś się dzieje na zewnątrz. Cały ten zgiełk i hałas i dzwonienie mnie rozpraszały.

Czułem też, jak niegdyś na Marsie, to bezpostaciowe cierpnięcie mięśni, niby nie bolesne i niezauważalne, a powodujące zwyrodnienia przytomności. Promieniowanie nadchodziło z pobliskich kątów wyzwolone działaniami telepatycznych zmiennych wektorów.

– Nie rozumiem – powiedziałem w udręce.

Pochwycił mnie za kark i z całej siły ścisnął.

– Oj, z pewnością rozumiesz. Potrafię prześledzić najdelikatniejsze zmiany napięcia w alonbijskiej twarzy, a w twoim przypadku występuje skandaliczne spowolnienie lub całkowity brak prawidłowych reakcji ścięgien. Znam tylko jedno wytłumaczenie – podsumował z przekąsem.

W drzwiach na klatkę schodową ujrzałem barona i Vor Balfoura. Obaj wyglądali na śmiertelnie przerażonych.

– Jakie, mój panie? – Przekręciłem głowę i spojrzałem mu bezczelnie w wykropkowane jadowitą żółcią oczy.

– Brak całkowitej synchronizacji umysłu z ciałem. Czyli rozwarstwienie jaźni. Jesteś dopiero co po bardzo drogiej operacji. Więcej, jesteś chamie w naszym świecie obcym szpiegiem! – wydarł się na mnie nagle metalicznym głosem.

Pociemniało mi w oczach, bo zauważyłem jak drugą ręką przywołuje do siebie telepatę naczelnego. Wiecznie lewitujący ruszył już ze swego miejsca. Musiałem posłużyć się fortelem:

– Dobrze. Powiem wszystko.

Alonbee zwolnił uścisk i gestem odwołał urzędnika.

– Słucham uważnie – skupił się na mnie, jakby mnie chciał przewiercić wzrokiem.

– Nazywam się Otton Veleo Shankbell. Jestem jednym z inżynierów naczelnych oraz projektantem przenośnych studni grawitacyjnych Houlotee. Dwa lata temu zostałem pochwycony przez mego księcia i ukarany za niesubordynację w sprawach handlowych ciężkim paraliżem na całym ciele.

– A jak się nazywa ów książę? – spytał z jaskrawym błyskiem w oku.

– Hrotem, Hrotem Filbouu – wyrzuciłem z siebie z bólem.

– Prawdę więc mówisz. Znam jegomościa. Szlachetność nieskromna, a podobno wdał się ostatnio w jakieś telepatyczne burdy i bunty, których nie popiera houlotański parlament.

– Wiem, obnosi się dumnie sojuszem z ludźmi.

– Parszywa i promieniotwórcza rasa. Znam imć pana znaki szczególne, bo wiedza o ważnej arystokracji w moich kręgach jest przymusowa. Powiesz mi, czy pod ramieniem ma brodawkę cieplną, czy może dwie?

Zaniemówiłem z wrażenia.

– Mów głupcze! Bo pomyślę, że mi tu plączesz i w łotrowski sposób mącisz zeznanie!

Udałem skupienie. O ile pamiętałem cokolwiek ze scen łóżkowych, to coś tam charakternego wielmoża na skórze nosił.

– Pod ramieniem nie przypominam sobie, żeby coś miał. Nie znam jego wysokości tajemnic, aczkolwiek zauważyłem w komorach zbrojowni Kotła jego wypryski cieplne na udzie i liczne brodawki na stopie. Też ich nie policzyłem. Wydawała mi się ta wiedza zbyteczna.

– Zgadza się – stwierdził ze sporą dozą pewności siebie. Po czym kontynuował z nagłą flegmą. – Czekają mnie teraz procedury lądowania, którym możesz się pan przyglądać do woli i w miarę posiadanego talentu czynnie w manewrach i przykręcaniu dyszy uczestniczyć. W chwili wolnej zapraszam do mojego biura nawigatora na szklankę ostro przyprawionego tranu. Chętnie bliżej poznam, a w razie czego i pomogę w odzyskaniu pełnej nobitulacji jaźni i powrotu do właściwego rasie ciała. Takie sprawy zdarzają się coraz częściej w naszej socjecie. Również możesz mi pan zaufać co do swoich prywatnych kont bankowych i posiadłości planetarnych. Poświadczę w razie konieczności, co potrzeba, biorąc bardzo niewielki procent od potwierdzenia oryginału. Rozumiem, że pańskie zerwanie z prawem houlotańskim było chwilowe i już pan podobnie haniebnie nie postąpisz?

– Jak najbardziej będę się powstrzymywał.

– Twoja proteza jaźni wzbudziła moje zainteresowanie. Czy jest dwukanałowa, innymi słowy synchroniczna, czy nielegalna pasożytnicza? Jak przedstawia się jej status prawny? Czy jest to wyrób ścisłego zaszeregowania alonbijski, czy oryginalny houlotański?

Widząc moje roztargnienie, a swoje pilne obowiązki – poniechał trudów dalszego przepytywania.

– Potem to rozstrzygniemy – zadecydował, każąc mi trzymać się w pobliżu.

Wiadome było, że musiałem czym prędzej czmychnąć spod zbyt wrażliwego oka niebezpiecznego biurokraty. Nadarzyła się okazja przy cumowaniu, więc czym prędzej pobiegłem na tych chudych, koślawych nogach do przyjaciół.

Vor Balfour był najwyraźniej całym incydentem przerażony.

– Pan oszalałeś w tym panoszeniu się przy mapach i kursach! Nawigacyjny łotr mógłby nas roznieść na strzępy jednym słowem… – zaćwierkał ogłuszająco ze wzburzenia. – Szybko, biegnijmy do trapów. Nie pozwolę wam tu pozostać. Narobicie tylko nam wszystkim niepotrzebnych kłopotów.

– A zapora telepatycznej służby? – zagadnąłem podenerwowany. – Pozwolą nam zejść na ląd?

– Zwalniają pola tuż przed lądowaniem – uspokoił. – Mogłoby dojść do konfliktu z telekinetyczną zaporą ubezwłasnowolniającą portu kosmicznego. Zresztą, akurat ten port mam już umówiony. Sprawę mam na mieście.

– A więc poza trapem będziemy wreszcie wolni?

– Panie Ashley, niech pan opanuje to żenujące dla prawdziwego dżentelmena zachowanie – odezwał się rozeźlony baron, bo czytał mi bezczelnie w myślach, jak każdemu grającemu z nim w karty. – Przecież nie pójdziemy w tłum, żeby tam uczciwie pracować i zemrzeć marnie w jakiejś wynajętej ciasnej norze z rybią lochą i jej bękartami u boku?

– No nie – poparłem jego konkluzję.

Tu Vor Balfour natychmiast wpadł w tony naszej konwersacji:

– Udamy się w mieście do mojego niezastąpionego przyjaciela, margrabiego planetoidalnego, Jego Przejasności Telepatycznej, Hormeliusa Vor Derle.

Spojrzeliśmy po sobie z baronem.

– Vor Derle? – upewnił się Vanhalger.

– Panowie go znacie?

– Nie, tak tylko obiło nam się o uszy – wyjaśnił baron, prosząc mnie dyskretnym gestem o milczenie.

– Alonbee z niego wybitny – wyjaśniał pirat. – Przedni patriota, uczony i zawsze dobrze ubrany dżentelmen. Nie wiem, czy zliczyłbym jego szafy odzieżowe, a w nich surduty, żaboty i koszule wyszywane perłami i szlachetnym metalem. Rajtuz kosmicznych posiada pełne kosze, nie mówiąc o obuwiu czy hełmach. – Patrzyłem na mówiącego urzeczony gadulstwem i żarliwą barwą głosu. Doprawdy, Alonbee mogli całymi godzinami rozprawiać o krojach i szyciu, a na temat guzików rozpowiadali już zupełnie niewiarygodne historie, uwłaczające nie tylko godności, ale i rozumowi. Przypuszczałem, że cały ten blamaż brał się z ich rybiej prostoty. Jakże musiał się bowiem kompromitować organizm, którego ewolucja nie obdzieliła łaskawą parą wspierających byt członków? Stąd u pirata takie pijane oczy i dąsy, gdy potraktowaliśmy go wybuchem śmiechu.

– Nie będę niepotrzebnie strzępił dla historii języka i wyjaśniał panom naszych zawiłych koneksji – dorzucił już raczej agresywnie. – Powiem tylko, że mam w zanadrzu ukrytą przezornie szkatułę z odpisami rulonów i kwitów załadunkowych naszego Kotła, którymi jego ekscelencja na pewno nie wzgardzi.

Więcej już nie mówił. Już na stronie szturchnął mnie łokciem Vanhalger, pytając:

– Czy to nie aby ten sam, którego głowę napchałem nuklearnym trotylem i wysadziłem na Hamaii?

– Jak ten sam? Syn chyba – obruszyłem się.

– Mniejsza kto, ale to samo nosił nazwisko.

– Mieliśmy coś oddać jego rodzinie?

– No cóż, wszystko zostało w akcji zgubione.

– Albo komuś oddane? – wyrzuciłem ze słuszną pretensją, bo jak się okazało sam baron ulegał czarowi hrotemowskiemu w chwilach samotnego oddawania się nałogowi rozpalonej hawany. Tu z pewnością by zaprzeczył, ale tym razem w rybi sposób poczerwieniał i sprawę przemilczał.

Na wszelki wypadek daliśmy spokój wspomnieniom i pobiegliśmy co sił w nogach ku rozciąganym przez kroczące mechanizmy sprężynowe trapom. Tam pomogliśmy w uruchomieniu wyciągów kotwicznych.

14079723_1388077917886553_7234159050767340468_n

Atak Salsrowa

Książę, powróciwszy z krótkiego wypadu, obrzucił młodego człowieka wygaszonym od emocji spojrzeniem. Znał się na złodziejach i potrafił im wiele wybaczyć. Wyciągnął z sejfu zestaw szczególnie cennych kamieni jubilerskich i zaprezentował kapitanowi z autentyczną dumą.

– Plan jest wyborny – tłumaczył. – Idzie za nami spora armada pociskowa i cztery nowoczesne forty wenusjańskie. Widok prezentują opłakany. Zachęta to niesamowita. Flotylli wroga składającej się z trzydziestu pięciu kotłowych pancerników wystarczy jedna salwa, aby roznieść naszą zminiaturyzowaną armię. Shetti pokwapią się tu tylko i wyłącznie, jeśli szala zwycięstwa przechyli się na naszą korzyść. Potrzebujemy spektakularnego uderzenia. Dlatego użyjemy mojej tajnej broni. Zainstalujesz teraz pan się wewnątrz rurowego hełmu, a ja podam panu blisko setkę kamieni blasku, wszystkie najwyższej próby na siatce wspornikowej, którą pan przypniesz. Wzmocnią one pańskie moce telepatyczne na przeciąg kilku sekund. Oddasz pan wyłącznie określoną serię wystrzałów, nie nadwyrężając zbytnio naszej fortuny.

– Gdzie miałbym skierować ciosy?

– Przejdziemy się na balkon, gdzie wzorem Cydonii wesprzesz się pan o reling. Stamtąd ujrzysz pan rozciągnięte w rozległej panoramie strategiczne siły wroga.

– A czyż balkon jest od środowiska kosmicznego izolowany?

– Ten akurat nie.

– A więc panuje tam szkodliwy dla życia eter.

– Znakomita szansa, aby wypróbować pańskie oddychanie twarzowe. Dzięki temu nie połknie pan tego za wiele. Najwyżej skóra lekko zbłękitnieje – zażartował.

– Chodźmy więc… – zgodził się młodzian gotowy na wszystko.

– Najpierw klejnoty – wychrypiał jakimś strasznym, a zarazem żarłocznym głosem Houlotee i rozpoczął żmudne mocowania do wewnętrznej strony specjalnych kieszeni hełmu walcowatego. Wszystkie uruchomiły się w przepływie lekkiego prądu inicjacji. Wkrótce wypełnił wnętrze blask, od którego musieli odwracać wzrok. Książę się niebawem z zachwytu obślinił, a Salsrow dygotał od jakiejś atawistycznej chciwości. Raz po raz chwytał brzegi rurowatego hełmu i pragnął go na siebie wciągać.

– Powstrzymaj się kapitanie. Jeszcze nawet połowy jubilerskich lampionów nie rozmieściliśmy. Jesteś pewny, że podołasz zadaniu i w gorączce, co ja mówię, w ukropie radiacji ukierunkujesz energię słusznie?

– Pewny, pewny – mamrotał kapitan, chociaż być może to od kłamstwa dziwnie mu lśniły oszczerbione zęby. Spoglądał też na boki jakby poszukując miejsca ukrycia lub ucieczki. – Ukierunkuję je w sam raz, w samym centrum – płomiennie obiecywał. Oczy mu płonęły, a usta stały się obrzydliwie wilgotne i drżące, jak u wciągającej pokarm ryby.

Znane mu były bowiem ze słyszenia historie o rabunkach i technologiach żywicznych, w których zamykano niejeden Blask w podobnym do diamentu szkliwie. Młodemu kapitanowi poczęły dygotać od gorączki ręce, co książę wziął za objaw chciwości. Począł się zastanawiać, czy aby dobrze zrobił, darząc go takim zaufaniem. Uspakajała go jedynie myśl o półtruciznach, które młodzieniec połknął, a on w razie czego potrafił myślą zdalnie uruchomić.

Na wszelki wypadek odszedł na stronę i wyciągnął ze skrytki niewielką broń palną. Patrząc na zaaferowanego człowieka, czy aby nie widzi, dyskretnie wsunął broń do kieszeni. Zaraz potem poprosił go do wyjścia, gdzie razem już zaciągnęli wspomniany silnie parujący walec.

Stamtąd udali się po schodach na balkon w przydziobowej części Maksymiliana. Tutaj Salsrow już całkiem oprzytomniały założył na siebie przyrząd i odczekał, zanim przezorny Hrotem nie doczepił do urządzenia gumowych węży z powietrzem lub dotleniaczem krwi, by wspomóc w razie czego proces oddychania.

– Teraz musisz się pan mocno przez poręcz wychylić poza kompensatory atmosferyczne, które tu na balkonie tworzą nieprzenikliwą barierę. Wychylić tak, żeby połową ciała znaleźć się w zimnym kosmosie. W obecności eteru przyrząd niewątpliwie się schłodzi, a pan ochronisz swoje życie – instruował książę. – Poczekamy aż drugi Maksymilian się z nami nie zrówna. Wtedy wszystkie nasze kanoniery hukną salwą wspierającą. Trudno będzie wrogowi rozsądzić skąd nadszedł śmiertelny cios. Niewątpliwie zrejterują, a wtenczas przerwiemy eksperyment i pan udasz się do loży na odpoczynek i opatrunek ran pooparzeniowych.

Salsrow nie odzywał się, tylko coraz bardziej wyginał się ku tyłowi. Już trudno mu było ustać. Gdyby nie silne przytrzymujące go houlotańskie ramię na pewno runąłby na posadzkę.

– Co pan wyrabia? – pytał zaniepokojony tym dziwactwem Hrotem.

Salsrow odpowiedział stłumionym głosem.

– Widzę ciemny kosmiczny krąg przed sobą poprzepalany dziurami potwornego pierwotnego Blasku. Wiele jego źródeł kondensuje się na Ziemi. Są na księżycach i rozrzucone w pustce. Istnieje również aktywne ognisko na Marsie. To ostatnie zaledwie potrafi mi się przeciwstawić. Okazuje się, że potrafię czerpać z tych źródeł i dowolnie kierować energią.

Książę pokiwał głową z aprobatą.

– Dobrze, ale pan to za bardzo przeżywasz. Przecież walec plutonarchański, do cholery, to nie jest jakaś tam luneta, ale działo – grzmiał rozsierdzony jego postawą książę. Popchnął kapitana i starał się przegiąć przez balkonową poręcz. Ten znów się wygiął i w dzikich ruchach po niebie myszkował.

– Czego pan tam szuka?

Młody człowiek zastanawiał się przez chwilę.

– Jest chyba ktoś wysoko ponad ekliptyką, kto stale zasysa kierowane doń prądy energii – wyraził ostrożne przypuszczenie.

– Ale nie jest to ani człowiek, ani Alonbee?

– Nie. Jest pokraczny. Wiąże sobą potworne moce.

Książę westchnął ciężko. Jednak młodzieńcowi udawało się na tym sprzęcie widzieć.

– To byt czarny, nazwany Majestatem. Chcę, abyś eksperymentalnie zaczął od niego i przelał w niego maksimum dostępnych ci Blasków.

Salsrow zaparł się i dziko wrzasnął. Potężny grzmot wypełzł z niego i niby powolny wąż pomknął w niebo, dopiero w oddali rozpalając się do oślepiającej bieli.

W tym samym momencie Maksymilianem wstrząsnął potężny grzmot. Przetoczył się od fundamentów do jego szczytów. To waliły całymi seriami pokłady kanonierskie. Przed stojącym Hrotemem front zajarzył się od pędzących pocisków. Gdzieś w piwnicach zagrały odległe werble. Już przeładowywano działa. Spiż jeszcze dobrze nie ostygł, a już ujrzał pędzące nowe pociski. Linie oszalałego od rozgrzania eteru prowadziły je wprost na wolno nadciągającego wroga. Strzały szły po skosie, a przed nimi inne, nowe i zbieżne do pierwszych, wydzielone z Maksymiliana Drugiego.

Obok wypełzły na niebo ciemniejsze sylwetki towarzyszących patrolowców wenusjańskich. Niektóre już płonęły od otrzymanych razów marynarki alonbijskiej. Jedne dezerterowały zastraszone zasadzką, inne wprost przeciwnie natchnione duchem walki namierzały wroga i już raziły świetlistą serią karabinów maszynowych, waląc jeśli nie w korpusy, to w smolistą czerń tuż pod nimi.

Manewrowi jednostek patrolowych zaraźliwym dźwiękiem trąbek nakazywali przeładowanie spiżu. I już ruszały nieruchawe drużyny amunicyjne i kanonierzy ze świeżo upranymi wyciorami, a za nimi wózkowi, palety pociskowe, prochy w beczkach się turlające. Na odgłos werbli ogniowych całość drużyny się sprężyła. Niektórzy przytykali uszy, inni wrzeszczeli. Rąbały bębny i szła od dziobu po rufę następna pukanina. Znów wyciory szurały metale i olejono lufy. Padły nowe komendy i nowe nakręcano na zegarach cele. I kolubryny tym razem z górnych pokładów gruchnęły niemal równocześnie z tymi na rufie.

Maksymiliany trzęsły się od pośledniego grzechotu niewielkich działek i karabinów maszynowych. Mierzono z przelatujących alonbijskich ścigaczy parowych. Zaraz pomknęła odpowiedź. Jeden zbyt śmiały zapłonął ponurym blaskiem rozpalonych ogni benzynowych. Wstrząsnęły nim detonacje.

Tymczasem na ludzi padł blady strach. Oto z wnętrza drugiego Maksymiliana wypełzły w czarny kosmos leniwie się ciągnące ognie. Raz po raz dygotał mechanizm straszliwie. Potem jakby się kolos wzdrygnął. Wreszcie pękł w połowie na linii długiego spawu. Rzeka ognia zatriumfowała. Spoza ginącego wraku wysunął się winowajca, a właściwie trzech. Potężne dwustukominowce alonbijskiej floty, waląc piekielnym dymem kominowym na boki, uderzały z bezprecedensową furią, wpadając z impetem w ciasną przestrzeń zgromadzenia. Flota wenusjańska rozprysła się niczym drzazgi z pękającej porcelany. Wypaliły się bezładnie porzucone resztki.

Wtem oczom ludzkich załóg ukazał się widok niecodzienny i straszny. Oto z resztek maksymiliańskich niczym smolisty duch wysunął się jeden, potem drugi i czwarty parowóz abordażowy. Szły całą masą dopalaczowych rozpędów. I pomimo ostrzału z coraz większą siłą parły do przodu. Już rozpalały się do jaskrawej bieli grzewcze zgarniaki. Już wirowały magnetyczno-grawitacyjne koła i rychtowały się z hakami i łańcuchami ocalałe resztki bohaterskich pilotów.

Raptem dwie z lokomotyw trafiły rozrywające pociski. Zawyły, zagotowały się i rozpadły w miejscu, wpadając rozpadłym złomem na trzecią, a druzgocący cios pozostał w kosmosie zniweczony. Ostatnia z lokomotyw z piekielnym łomotem wbiła się w harmaxowe cielsko najbliższego z próbujących ją ominąć Kotłów. Wypaliła potężnym zgarniakiem największą możliwą dziurę, wtłoczyła się na elektromagnesach do środka, zasapała i umieściła w korytarzu. Tam zabuzowały jej wysuwane koła i zadarły o podłogi wzmacniające uchwyt łańcuchy. Ruszyła, niby mocarny taran, rozbijając w pył każdy opór. Z węglarek raziły karabiny i buchały rzucane granaty.

W końcu, natrafiwszy na zwężenie drogi w postaci solidnego ożebrowania głównego, już w niemocy załoga ludzka zdetonowała wszelki proch. Kotłem wstrząsnął od podstaw ten wybuch. Pękły niektóre kominy i miast osypać się w dół pofrunęły z iskrami.

W ludzi patrzących z boku wstąpił szał uniesienia.

Oto jak wygrywa się wojny! – prawili. Oto bohaterowie maksymiliańscy pokazali obcym ludom na co stać człowieka!

Dowództwo natychmiast wysunęło ocalałą maszynę do przodu. Gigant wznowił ostrzał i bombardowanie na tych, co u spodu i tych, co zakradali się z boków. W zmasowanym ogniu zużył jednotygodniowe dostawy amunicji. W przeciągu kwadransa wystrzelał tysiąc sto pięćdziesiąt ton pocisków dużego kalibru.

Hrotem pokręcił z niezadowoleniem głową. „Gdzie ci kretyni nauczyli się wojaczki?” – myślał, obserwując całe zamieszanie z dystansu.

Zachęcone tym niesamowitym artyleryjskim odporem standardowe pojazdy wenusjańskie wspierającym ogniem działek pancernych przejęły strategiczne pozycje i zagarnęły pod kontrolę strzelniczą nową przestrzeń. Wróg mimo ogromnej przewagi w spiżu taktycznie się cofnął. W oddali jak znikąd wychynął blady Mars.

Znów ruszały wózki z amunicją. Znów rozlegał się szczęk ładowanych haubic. Mistrzowie kanonierscy jeszcze przyśpieszyli tempo, próbując roznieść idące pod ostrym kątem Kotły nieprzyjaciela. Już magazyny amunicji zaczęły niepokojąco świecić pustkami. Nic to. Brudasy wciąż strzelały.

Niektóre trafione maleńkie pojazdy zwiadu alonbijskiego rozwirowały się i wybuchały, błyskając ogniem podobnym do rozpędzonych ognistych wrzecion.

Książę wciąż trzymał w silnym uścisku młode ramiona oficera.

– Jeśli pan już możesz, to sięgnij po krawędź czerwonej planety. Tam tkwi cierń najgorszy mnie prześladujący – zachęcał do błądzącego wzrokiem młodzieńca.

Kapitan nie posłuchał. Przechyliwszy się poza rzeźbioną poręcz, wisząc tak przełamany, sam dokonał oceny i częściowo ukryty w walcu z całej mocy środków wtopił się wytwarzanym Blaskiem w najbliższy alonbijski dwustukominowiec. Dotknięty przeraźliwym światłem korpus kosmicznego statku z rdzawych brązów przeszedł w ekstremum przerażającej bieli, zaraził się dynamiką metalicznej kropli, z chwili na chwilę coraz bardziej ciekłej, wreszcie gazowej i łączącej się w rosnącej pożodze w kierunkach, gdzie kazała mu biedna, parująca oficerska głowa.

Groza padła na wszystkich Alonbee. Jeszcze chwila i większość z uderzającej floty przestała istnieć. Inne maszyny już z oddali panicznie się cofały w kierunku nie tak odległego Marsa.

Salsrow już mierzył w ich kierunku. Już wypuszczał z pleców sadzę i dygotał, i trząsł się, i pluł żarliwie pochłaniającym przestrzeń Blaskiem.

I już pędził kolejny wystrzeliwany bezpośrednio z myśli ładunek energii. Kotły wiedzione chyba instynktem armatorów wzbiły się w pustkę ponad ekliptyką. Usunęły się z drogi nadchodzącej pożogi. Wtem… strumień nie zawrócił, nie poszedł w bok zniweczony, ale łagodnie skręcił i dopadł odległej planety. I już rąbał jak oszalały w czerwone kratery, wzgórza, pustynie i wreszcie w kwatery śpiących Superiluminacyjnych. W mgnieniu oka zagotował ziemię, zamieniając w truchła drużyny, oddziały i wreszcie całe dumne kilkudziesięciotysięczne armie.

Salsrow ryknął dzikim rechotem. Popluł się i wewnątrz hełmu zwymiotował. Hrotem mu z początku w śmiechu wtórował, zanim z niepokojem nie zauważył bijącej od człowieka zmiany. Otóż oficer obrzydliwie począł śmierdzieć. Zgrzyt jego zębów się nasilił, posadzka zrobiła się mokra od dziwnych parujących truciznami płynów idących od panicza ciurkiem. Spływały po młodym ciele wprost z lokalizacji szyjnej, tworząc opalizujące kałuże.

Hrotem szarpnął młodzieńca. Ten nie reagował.

Zdawało się, że wstąpił w niego zły omen, bo z każdą chwilą coraz bardziej erodował w nim mózg. Porwał się na guziki w surducie i począł je rwać i targać. Hrotem z całej siły przyciągnął do siebie mężczyznę. Ten oparł się i wyrwał. Byłby wypadł w kosmos, ale w ostatniej chwili pochwycił się balustrady. Zacisnął z całej siły dłonie na drągach i począł uderzać seria po serii w kosmiczną czarną dal. Aż szły od tego liniowe fajerwerki i iskry bez sensu.

Książę spróbował odpiąć przełącznik zapadki, ale Salsrow się uparł, żeby mu w tym przeszkodzić. Kopnął dobrodzieja houlotańskiego w rękę. Potem chlusnął mu żrącymi płynami w twarz. Wtedy w Hrotema wstąpiła wściekłość. Zerwał przewód oddechowy. Pociągnął kable, a niektóre bardziej oporne z transfuzją krwi i fluidów szybko rozkręcił. Salsrow ponowił atak. Walnął arystokratę z całej siły w tors. Odepchnął księcia na ścianę niby pacholę, podciął szlachetne nogi i upadającego zdzielił jeszcze z ciężkiej podeszwy w twarz.

– Niech się pan zachowuje, do cholery! – wysyczał poraniony książę. Roztrzęsioną dłonią sięgnął do rewolweru w kieszeni. Kapitan tymczasem, rzeżąc z braku oddechu opadł na posadzkę i tutaj z rozpędu zdążył z książęcej ręki wyrwać broń. Rewolwer potoczył się pod stojące tu krzesła. Houlotee błyskawicznie się zerwał i podczołgał, i zaczął szukać, roztrącając meble, bo już zdecydował o losie kapitana – zdrajcy.

 

 

18.

Tymczasem Salsrow wyrwał się do galerii, nie usuwając się z walca ani o milimetr. Tam, naładowany nową energią i odświeżony szybkimi haustami czystego powietrza, wskoczył jednym rzutem ciała do pokoi łaziebnych. Rozbiwszy stojące na drodze porcelanowe miski, zatrzasnął włazy tuż przed nadbiegającym księciem. Obserwujący wszystko z wewnątrz Frizgull pomógł mu dyskretnie zaryglować wejścia.

Wściekły Hrotem odwrócił się na pięcie i nie zwlekając, przebiegł do klap z drugiej strony galerii widokowej. Tymczasem Parowozowy nie próżnował. Już ciągnął pijanego od Blasku do szalup. Książę spróbował bardzo limitowanej transportacji. Skupił się, stężał, zastartował. Przeniknął kilka ścian na raz. Zrobiło mu się gorąco od tej koślawej teleportacji, ale zdążył i wypadł tuż przed uciekinierami.

Marsjanin popatrzył z niedowierzaniem na płonący przed sobą krąg, potem wzbierający od punktu wzwyż słup wzrastającego ognia. Hrotem pojawił się w sekundy później całkiem mile uśmiechnięty, ale już okopcony od blaskowej bójki. Stanął im na drodze do otwartej klapy najbliższej łodzi ratunkowej.

– Przepraszam najmocniej za to nieporozumienie – powiedział, siląc się na spokój. – Pan, kapitanie, odniósł całkiem niesłuszne wrażenie jakby próby zamachu na własną osobę. Realia są inne. Po prostu drżę o klejnoty rodzinne, z taką szczodrością uposażające wewnętrzną wyściółkę tuby plutonarchańskiej. Proszę zdjąć ten przeklęty przyrząd rurowy i dobrowolnie odłożyć, a próbę przejęcia czy kradzieży potraktuję jako niebyłą.

Salsrow ani myślał ustąpić. Zaparł się z całej siły o łańcuch kotwicznej maszyny wyciągowej.

– Niech mu pan pozwoli postawić na swoim – zauważył Parowozowy łagodnym tonem. – Przecież rozumie się samo przez się, że skutki uboczne mogące zdeprawować osobę ludzką trawią biedaka. Również wiemy, że nie od dzisiaj męczy go depresja. Poza tym, jak zauważył pan zapewne, młodzian krwawi i to dość obficie.

Książę ustąpił.

Pozostali w salce ze sprzętem awaryjnym. Parowozowy postarał się pomóc przejść ofierze kilka kroków w stronę pieca kaflowego umieszczonego na całej długości ściany. Służył tutaj dla rozgrzewki nie byle komu, bo samemu księciu po jego spacerach w przestrzeń kosmiczną.

– Może razem go przytrzymamy – zaproponował Hrotem, przyciągając wijącego się jak piskorz młodzieńca za ręce do siebie. Jednocześnie mu je skutecznie wykręcał, przekrzywiając tym samym ofiarę ku ziemi. Raptem w przeczuciu uskoczył. Wypromieniowany z wnętrza niewielki snop walnął w pordzewiały bok łodzi ratunkowej, poważnie ją nadtapiając.

– Robisz się pan niebezpieczny! – zakrzyknął wstrząśnięty incydentem Marsjanin.

– Mówiłem panu, że zwariował.

Hrotem pochwycił krawędź rurowego hełmu, podczas gdy Parowozowy próbował unieruchomić kapitańskie kończyny. W końcu Salsrow zastygł, spodziewając się chyba ulgi w bólu i ochłody.

Książę z wielkim wrzaskiem od poparzenia wyrwał kilka kluczowych klejnotów z wnętrza elektrycznego etui. Podawał je szybko na tacę podłożoną w tym celu przez przezornego Marsjanina.

– Widać, że jesteś pan nie lada praktykiem – wspomniał przychylnie Hrotem. Był zbyt zajęty, by zauważyć budzącą się i narastającą chciwość Frizgulla. Taca drżała w jego dłoniach, a on sam dygotał i na przemian to ślinił się, to smarkał. Jego niemal zwierzęce ślepia stawały się coraz bardziej okrągłe.

– Za chwilę nasz kapitan ostygnie. Zapewne również i emocjonalne napięcie w nim zmaleje i biedak zrozumie swe nieprzyzwoite zapędy do nie własnych posesji – wyjaśniał książę, zaglądając do opustoszałego wnętrza. Coś tam szarpał i dotykał z obrzydliwym grymasem na twarzy.

– Coś nie tak? – pytał Frizgull, obserwując kamienne oblicze asystującego Houlotee.

Hrotem wynurzył głowę z części szczytowej rurowej końcówki.

– Z dokładnością co do molekuły odtworzyłem materiał oryginalnego fragmentu podarowanego mi przez barona Vanhalgera – rzucił z dumą. – A ten pochodził z konstrukcji stworzonej przez mitycznych Plutonarchów. Okazuje się, że syntetyczny stop pod wpływem potężnych psychicznych emanacji uległ procesowi samożywienia.

– Nie może być – z niedowierzaniem stwierdził Marsjanin.

– Stąd bierze się to krwawienie. Sama rura wytwarza tę strugę. Zrosty dokonały się w okolicach części twarzowych. Musimy tego uparciucha przetransportować do części magazynowej, gdzie mam urządzony niewielki gabinet z przeznaczeniem na niewielkie zabiegi chirurgii plastycznej. Może uda nam się odciąć zrosty?

– Czy kapitan potrafi mówić?

– Nie wiem. Niech pan go sam spyta.

– Panie kapitanie? Panie Salsrow? Czy może pan mówić? Niepokoimy się o widoczne zrosty. Czy dochodzą do gardła? – Parowozowy szarpał poszkodowanego, ale ten ani myślał odstąpić od łańcucha lub odpowiedzieć. Kopał na oślep. Obaj z księciem musieli zgodnym wysiłkiem oderwać go i wynieść wierzgającego nogami na korytarz. Tam w nieco węższym pomieszczeniu należało stoczyć z nim prawdziwą walkę o każdy pokonany metr chodnika. Wkrótce dotarli do gabinetu fizycznej odnowy. Tu dało się go przywiązać niefortuńca do fotela. Znieruchomiał, by po chwili krawędzią hełmu zacząć drzeć się wniebogłosy.

– Nie wiem, co robić? – zastanawiał się książę. – Potrafiłbym przeciąć tworzywo podłużnie i spróbować je rozwarstwić, ale nieopatrznie mógłbym uszkodzić szlachetne kamienie lub samą twarz Salsrowa. Niepotrzebnie kazałem mu to na siebie założyć. Pobiegnę po narzędzia, a pan niech drania za nic nie puszcza.

Hrotem zniknął. Parowozowy rozejrzał się rezolutnym wzrokiem wokół.

– Gdyby nie wasza sekretna broń, paniczu, nigdy nie udałoby się odnieść takiego zwycięstwa. Przyznam szczerze, zaimponował mi pan tym przemyślnym roztopem na Marsie – mówił Frizgull. – Przyznam też, że myśląc o panu i księciu, często popadałem w wątpliwości natury lojalnościowej. Bo tak na dobrą sprawę dopiero teraz zrobił pan coś naprawdę na pohybel wrogowi. Przedtem słodził pan doń aż do obrzydzenia.

Salsrow w odpowiedzi jęczał i dygotał.

– Dobra nasza – uspokajająco poklepał go po plecach Parowozowy. – Młody pan jesteś i szybko dojdziesz do siebie. Musimy bać się tego książęcego skurwysyna i zagryźć na nim szczękę, kiedy nadarzy się sprzyjająca okazja. Nie wiadomo, co za tony dziwnego spiżu wlecze tam za nami na Pluorghu. Ten jego Kocioł wcale mi się nie podoba. Trzymają nas tam zapewne na muszce. Teraz… sza… bo kanalia wraca z walizką.

Książę przybył i energicznie przysunął do stojącego taboret.

– Muszę zwrócić honor waszym miłościom – rzucił Frizgull będący w wybornym nastroju. – Naprawdę walczył pan wybornie.

– Ale wojna dopiero się rozpoczyna.

– Już wygrana jest prawie. Najbardziej mi pan zaimponowałeś tym zniweczeniem bazy Superiluminacyjnych. Będą się mieli Alonbee z pyszna.

Hrotem spojrzał przelotnie.

– Widzę, że z pana doskonały obserwator i militarny znawca.

– Nie powiem. Dopiero teraz waści ufam. W polu bitewnym po raz pierwszy.

Hrotem uniósł dziwaczne, galaretowate brwi w geście zdziwienia.

– Czyżby? A co pan powie na potyczkę w obronie waszego marsjańskiego pocisku?

– O, na pewno nie była aż tak spektakularna – napomknął zgryźliwie Marsjanin. – Przyniosła pewne zniszczenia materialne, ale w ostatecznym rozrachunku efekty połowiczne. W ostatnim przypadku dokonałeś pan pięknej jatki, którą bez wątpienia panu tam zapamiętają. – Frizgull roześmiał się skrzekliwie.

Hrotema przeszedł nagły dreszcz niepokoju. Przypomniał sobie, jakie mogły spotkać go konsekwencje czynu, ale już poczuł się wolny, już silny, już mocarny i dziki. Aż mu od tego po kręgosłupie przeszły mroźne ciarki.

– Co więc pan radzi?

– W obecnej sytuacji proponowałbym zabrać jeden z Kotłów wenusjańskich i pod taką eskortą udać się na Plutona. Tam hrabia Shankbell bez wątpienia dysponuje wszelkiego rodzaju kluczami do plutonarchańskich tajemnic.

– Przyjmie nas?

– Z całą pewnością. Nawet powita. Przecież znamy się od lat. Nierzadko z nim przegrywałem w domino.

– Trzeba będzie przedyskutować nowe ustalenia z pozostałymi manewrowymi. Przekonać, jeśli zajdzie potrzeba.

– A to już, proszę miłego pana, biorę na siebie – podsumował Marsjanin, obserwując uważnie fazy operacji wyłączenia plutonarchańskiej tuby, od czego Salsrow już na dobre się uspokoił.

14067442_1388075234553488_4721387150566359932_n

Korsarze

Panna Hornsby chociaż jeszcze nie brała udziału w walce zapłonęła od posianych w jej ciele ogni zniszczenia. Eksplozje rozbiły dwa bezcenne kominy. Łomot zapadających się w sztucznej grawitacji żeliwnych przęseł, wyciek powietrza i wstrętny, wdzierający się w każdy zakątek magazynów smród eteru posiały strach i grozę. Jeszcze chwila, a mieliśmy pozostać na zawsze unieruchomieni i bezbronnie rzuceni na pastwę losu.

Za blisko, za wcześnie wdaliśmy się w awanturę.

Błąd karygodny.

Nowe okręty Alonbee zbliżały się od strony planety. Pruły skłębiony od dymów eter niby najcięższe morskie krążowniki, aż rozbryzgiwały się białe grzywacze i strzelały wypryski dymów na boki. Rozwarto ambrazury. Działa wychylono i salwy były tuż, tuż.

Nagła kanonada dochodząca z naszego pokładu przejęła mnie dreszczem emocji. Przecież doskonale orientowałem się w naszej potencji. Mogliśmy skutecznie powstrzymać każdy atak. Jednak przewaga liczebna i wynikające z niej pozorne łatwe zwycięstwo spowodowało natychmiastowe zlekceważenie naszej rozbitej gromady. Spowodowało bezczelny i niemal bezrozumny napór.

I jeszcze jedną chowałem tajemnicę.

Odkryłem w sobie pewne szczególne predyspozycje psychodeliczne. Szczególnie odgrywała tu rolę zupełnie mi obca jako dżentelmenowi – synestezja – to jest stan, w którym doświadczenia jednego zmysłu wywołują również doświadczenia charakterystyczne dla innych zmysłów. Zwykle tłumaczono ją występowaniem w mózgu dodatkowych połączeń, które łączą obszary normalnie ze sobą nie połączone, a których multum się pojawiało i znikało na przeciąg godziny w głowie przeze mnie posiadłej.

Otóż zauważyłem zdolności koneksji mentalnej z wytworami rąk istot rozumnych. Z początku brałem te środki za znany Emerytowi język maszyn kroczących, później wszystkie automatony stały się nagle wrażliwe na moje zmysły. Kompletnym szokiem odbił się we mnie kontakt z meblami i przedmiotami kultury osobistej. A już całkowicie poległem pod wpływem wykrycia klucza operacji przestrzeni przedmiotom właściwej. I tak potężny Kocioł dwustuarmatni, wspinający się do nas od strony najgłębszych przestworzy, poraziłem niemocą wykroczenia poza zajmowany właśnie obszar. Wyglądało to tak, jakby nagle przestrzeń na dzielącym nas dystansie wzrastała, uniemożliwiając dogodną do ostrzału pozycję. Jeszcze się rozpędzałem, gromadząc zewsząd dostępne dodatkowe metry pęczniejącej pustki.

– Coś podobnego? – zdziwił się stojący obok mnie przy pulpitach Vanhalger. Tylko on z garstki obecnych tu oficerów w pełni rozumiał, co się dzieje. – Niech mi pan nie mówi, że sama przestrzeń posiada wytwórcze rodowody, wtedy już z niezrozumienia praw przyrody oszaleję.

– Ciszej – ostrzegłem gadułę. – Wiesz pan, co mi grozi, jeśli pirat się dowie? Przecież każdą kasę każe mi rozpruć na odległość.

Raptem nasz potężny statek przechylił się taranowany jakimś idącym po stycznej kadłubem. Walił ktoś po nas działem i ze zgrzytem ocierał. Straty spowodował ogromne. Tak nagle odpadł jak przedtem się przykleił. Ujrzeliśmy kto zacz, bo zatoczyliśmy się i przewróciliśmy od impetu uderzenia.

– Widzę jego nazwę! – krzyczał Vor Balfour. – To Vorharden. Znam Kocioł, dowodzi nim kapitan Vamley. Wszystko wskazuje, że czeka nas z draniem nielicha przeprawa.

Na dowód prawdziwości jego słów na Pannę Hornsby posypały się pociski. Grzechotom i dudnieniom nie było końca.

– Wróg chce nas zdruzgotać swoją artylerią. Wszyscy do abordażu! – ryknął przerażony pirat. Nigdy nie widziałem go w tak upiornym stanie trwogi. – Pan też niech się rychtuje. – I skierował palcem ku mnie Topaza. Przymuszony już nie oponowałem, tym bardziej że żelaźniak skarbniczy wyszedł już był na przedpole gotowy, żeby go zdmuchnąć byle jaką półsalwą, bo się naszego wraku płonącego tam nie obawiano. Zdawałem sobie sprawę z grozy położenia, nawet bez ponaglania zwykle opanowanego Vanhalgera. Jeśli ogromne statki kotłowe nadchodziły, by nas na proch zetrzeć, ten jeden ich bezczelnie w dal prowadził.

Trzeba było decydować, bo za Astoneą już pojawiły się niszczyciele.

Czułem, że wszyscy tu na mnie patrzą. I kanonierzy z zapalonymi lontami, i młodzież narybkowa, i abordażowi z twarzami wysmarowanymi glinką hematytową. Czarni stali półnadzy w wielkich grupach. Zupełnie ich nie straszyła wizja zamarznięcia w eterze, bo okręt z tyłu i od wnętrza płonął niby wysadzony most.

Ile już ofiar ogień pochłonął? Nikt nie wiedział. Tylko eter raczył się w rachowaniu, bo wdarł się tam zaraz i piekło od paliw jeszcze większe rozniecił.

Wszystko to trwało sekundy.

Tutaj się w telekinezę bawiłem, a tam już nasz trup się gęsty kładł.

Spojrzałem na ludzi ciekawie. Ani odrobiny strachu. Wciąż patrzyli na mnie wzrokiem zarozumiałym, bo znali swoje przeznaczenie i ich uzależnienie ode mnie. Ich czarna skóra lśniła jak naoliwiona, a oczy błyskały białkami. Musiałem wysilić wzrok, by dojrzeć koniec ożebrowania kanonierskich pokładów, a było ich na burcie cztery. Stąd czterdziestu trębaczy sygnałowych przewidywało raczej niż widziało dawane przeze mnie znaki.

– Niech pan się czarnej młodzieży w ogóle nie obawia – brzmiały mi słowa Benjamina w pamięci. – Wyglądają na krewkich, zadziornych i upartych, a pójdą za panem w dym. Nie tylko, że kochają alonbijskie talary i grosze jońskie, to jeszcze nienawidzą bezczynności i robaczywych, portowych leżanek. Nie mają gdzie znaleźć schronienia. Wszędzie w nich strzelają śrutem jak do jakiegoś przelotnego ptactwa. A mój naród, to ród ambitny i dzielny. To, że czasem na nieprzemyślanym rozpędzie pustynna dioda zaniesie nas na miejsce nieznane nie jest tak straszne, jak to że zaniesie nas poza Enklawę. Wtedy w próżni lub planetach bez gazu musielibyśmy chyba tylko umrzeć bezbronnie.

– Niech pan nie śpi – narzekał stojący obok baron. – Wszyscy tu na pana patrzą, a w oknie rozwija się perspektywa zderzenia z nadchodzącym od strony słońca potężnym dwudziestosześciokominowym Kotłem, bo tylko w porównaniu z potężnymi okrętami konwoju wygląda na mały. Gdy znajdziemy się w zasięgu jego spiżu już po nas.

– Spokojnie panie baronie – dziwnie wyjąkałem w jego stronę. Czułem się przecież odpowiedzialny za nasze losy. Dyskretnie wymierzyłem dostępnymi mi mocami w kierunku nadchodzących na nas z rosnącym impetem kolejnych złomiarzy.

Czy bronili swoich sztab złota?

Ale chętnie oddawali życie za burżuazyjne wyciśnięte z biedoty medale!

– Mam – odetchnąłem z ulgą. – Dotarłem do mózgów tych przeklętych celowniczych. Już stali się krnąbrni i uparci. Odmawiają wystrzału. Dzięki przyjętej postawie serwisowych zyskamy na czasie.

– Drąż pan dalej – ponaglał i zachęcał. – Nie mamy prawa ich lekceważyć. Zbyt wyrobiony to wróg.

I wtedy nagle dotarł do mnie cały czar zawiadywanych wszetecznych mocy.

Poczułem, że robię coś strasznego. Wstrząsnęły mną potworne drgawki. Miast kontroli zmysłów wybrałem drogę ich palenia wewnątrz głowy. Już widziałem ten strwożony wzrok, już odczuwałem fatalny podczaszkowy ból i fetor do obrzydzenia. Dotarł do mych myśli wrzask umęczonych i na wpół ugotowanych.

– Dalej Topazie, dalej Benjaminie! – ryknąłem. – Strzelać łukiem, aby pociski wytracały szybkość nad grawitacyjnym soczewkowaniem korpusu Astonei. Niech przebijają pokłady przeciwnika i eksplodują najlepiej we wnętrzu ładowni. Gotowe? Raz, dwa… Jazda!

Lontowi rozpalili działa. Wzniosły się prochowe dymy. Odskoczyły lufy na sprężynowym zawieszeniu. Hydrauliczne wahacze błyskawicznie ściągnęły cacka w gniazdo ładowania. I znowu pofrunęły śmiertelne race. Celnie wymierzone kalibry przeszły ponad Astoneą, gdzie jeszcze pędziły zasapane i rozwirowane, dalej zwolniły, waląc się masą spiżu w kadłuby zdezorientowanego konwoju. Alonbee zrejterowali. Zapadły się pod nas okręty, cofnęły w najgłębszą dal i stamtąd namierzyły płonącą Pannę Hornsby. Ruszyły w zgodnym orszaku, kosząc wrak zmasowanym ogniem.

Tymczasem my byliśmy już gdzie indziej. Cztery i pół tysiąca czarnego pospólstwa, niosąc alonbijskie towarzystwo specjalistyczne w siodłach, sprzęty i świdry do sejfów i włazów, w jednym momencie wniknęło na pokład sławnej skarbami Astonei.

Ruszyliśmy do walki wręcz. Raz po raz zamykałem oczy, bo widok mroził mi krew. Korytarz był tak wątły, że groził w każdej chwili rozerwaniem. A parcie w nim tłumu było straszne. Ci z przeciwnej strony razili już z gazowych muszkietów. Nasi cięli, gnietli i rozrywali rękawicami. Wielu padało i blokowało drogę innym. Sam trzymaną krótką żerdzią grzewczą przybiłem pierwsze ofiary do ściany. Innym odważnym, a wrogim nam majtkom nakazałem ostry powrót. Pomimo rozrywających im jaźń komend upierali się przy swoim i nawet z wypalonym doszczętnie mózgiem się nie cofali.

Ujrzałem mocującego się z pokładowym gnojkiem Vanhalgera. Kpił sobie maluch z nadrzędności kuzyna. Coś tu było nie tak?

Trzymaną żerdzią wędkową poraziłem najdalszy opierający się nam tłum. Czaszki stojących najbliżej zapadły się do wewnątrz. Ale nawet ślepi dalej walczyli na mocy raczej nie z tego świata. Zbliżyliśmy się do pierwszych sejfów. Już zapachniało pieniądzem powietrze. W naszych wyczuwających mamonę alonbijskich pobratymców wstąpiło takie szaleństwo, że odrzucili broń i kłapiąc szczękami, chwytali ofiary i rozgryzali pomimo noszonej przez nie zbroi lub włochatych kubraków. Porównałbym scenę do pełnej rozbryzganej krwi psiarni, w której rozszedł się nagły zaduch rozrywanych wnętrzności, takie zapanowało tu wariactwo.

Każdy trochę wykształcony jednak wiedział, że pracujący w służbie rządowej agenci, czy kotłowa publika są szczególnie zabezpieczeni truciznami. Można się ważyć na darcie mordy w lochach kotłowych jakiegoś brygu czy węglowca, gdzie to nikomu nie wadzi, ale na pokładzie imperatorskiej łajby wypełnionej metalem szlachetnym i precjozami nawet zwykły majtek po rozgryzieniu tryska truciznami lub żrącym kwasem na atakującego. I nie pod karą ustawodawczą, ale zwykłą podłą i poniżającą śmiercią od bolesnych trucizn, którymi zaimpregnowano członków serwisowych, nasi teraz ginęli.

W przeciągu kwadransa miałem wokół siebie wijącą się w konwulsjach setkę ludzi i alonbijskiej braci. Patrzyłem przerażony, bo czułem się współwinny. Jak mogłem dopuścić do straty i się nie domyślić podstępu?

Na szczęście wkrótce kontrolę nad pozostałą przy życiu resztą przejął Vor Balfour i on, jak i ja, następne kroki teleportacyjnie skierowaliśmy do manewrowni.

 

 

Grono oficjeli zostało poważnie poturbowane moim atakiem psychicznym. Dziwiła ich nasza obecność abordażowa. Wodzili złym wzrokiem za panoszącymi się wszędzie czarnymi. Skąd mogli wiedzieć, że pozostawiona w pomroce Panna Hornsby szła od początku na straty, a my, dysponując całą talią ukrytych asów, przyjdziemy wyrąbać sobie drogę do zwycięstwa zwykłą szpadą? A to, że tłumy Murzynów waliły wszystkimi już działającymi lukami i kradły co się dało, bez rozkazu i opamiętania, było dla nich niepojęte. Nawet dzieciarnia mordowała swoich rówieśników, nie okazując żadnych skrupułów. Pokłady zapełniły trupy i sterty rabowanych w pośpiechu przedmiotów. Gorączkowo wypychano dobrem znalezione podróżne torby, bo teleportacyjni odkryli w kuchniach alonbijskie kakao i cukier.

Dopiero Benjamin zdołał wytłumaczyć co poniektórym, że nikt zdobycznego Kotła już nie opuści, iż jest on już nasz. I że należy załadować czym prędzej działa, bo agenci rządowi z towarzyszącej obstawy już mogą zwracać podejrzliwe dzioby w kierunku dotąd eskortowanej Astonei. Bo lada moment mogą wysłać poczty sprawdzające, a wtedy biada śmiałkom, bo nie takich jak mój emerytowany byt pierworodny nosiły na pokładach mistrzów sztuki nadrzędnej. Bylibyśmy migiem spaleni na wióry.

– Panie Ashley, niech pan z łaski swojej zajmie miejsce w salce nadrzędnej, sprawdzi kałamarze i przy okazji wyrzuci wszystkich panu niewygodnych do zsypów – zarządził Balfour. – Dam panu dwudziestu agentów z bagnetami. A pana, baronie, poproszę, aby udał się pan osobiście do sekcji kanonierskiej. Alarmują mnie, że uciekająca służba zabezpieczyła działa kodami mechanicznymi i kłódkami na nakaz myśli. Jestem pewny, że to ostatnie to bzdura, ale lepiej sprawdzić. Ja zajmę się tymczasem motorami i postaram się czym prędzej wypchać żelastwo ku gwiazdom – pośpiesznie referował.

Widziałem jeszcze jak baron podskoczył, bo jak i ja kochał się we wszelkiego rodzaju armatach. A te winny były znajdować się na takim cacku sejfowym w najwyższym ordynku i jakości do pozazdroszczenia gdzie indziej. Wkrótce też łamał sobie głowę nad kłódkami dostępu kanonierskiego, które jednak biegiem przekory były chronione nakazem nadrzędnym. Ale dla inżynierskiej rogatej duszy rodzaju Vanhalgerowskiego były zwykłą fraszką.

Biorąc wielkie wędki do łapy, przejąłem wszelką władzę nad motłochem. Lewitując pod wysokimi sklepieniami głównych sal pojazdu, zarządziłem gotowość poddania się zachowaniom heroicznym. Nawet nie utyskiwali na me żądania. Wytrenowana do obowiązków załoga ludzka spisywała się teraz świetnie. Kazałem odsłonić okna i panujący tu półmrok rozświetlić światłami sztucznymi naniesionymi z piwnic i ładowni.

Załogi stały zapatrzone w kosmiczną dal. Sam pobiegłem wzrokiem do nieodległej planety. Dochodziły z niej niepokojące błyski, jakby setki wystrzeliwanych nowych Kotłów. Jak ptaki odrywały się od redy i z wściekłością żeglowały w stronę dość pogubionego Lenora.

Nie mogłem nie podziwiać Balfoura za jego sprytny wybieg wobec partnera. Biedak myślał, żeśmy w walce polegli i w zemście dopalił ostatnimi salwami wraki dwóch liniowców i pancernika. A dalej w kierunku wyjścia z układu bezsensownie mocowali się z wrogiem pozostali kapitanowie ze znanej nam szajki pirackich oficerów.

Wszyscy oni wyglądali na przegranych z kretesem.

Bardziej niepokojący był zbliżający się od nawietrznej eterowej potężny trzystukominowy krążownik z pełnym arsenałem dział obrotowych, wysuwających się w wieżyczkach windowych podobnych do żeliwnej baszty. Stamtąd padały już pierwsze ostrzegawcze strzały. Stamtąd dochodziło promieniowanie telekinetyczne, któremu nawet wespół z baronem niezdolni byliśmy się bez specjalistycznej aparatury przeciwstawić. Już spadały na podłogę pierwsze graty. Już wspinały się na ściany jakieś zapomniane śmieci. Już ciągnięte elektrycznym zygzakiem sunęły po podłodze dywany.

Źródło tego zamieszania, choć było jeszcze daleko, stawało się mocarniejsze niż wszystkie nam do tej pory poznane siły psychiczne. Poza tym eteryczny wizg przemykających stukalibrowych pocisków budził respekt i trwogę. Nie mogliśmy się równać z taką potęgą.

Wylądowałem na podłodze i natychmiast puściłem się w ostry bieg. Dopadłem biegnącego przede mną na wysokich obcasach Vanhalgera. On też się zaniepokoił i gnał tam, gdzie ja. Wyprzedziłem go, by znaleźć się pierwszy na mostku. Zobaczyłem Vor Balfoura siłującego się ze sterami.

– Co pan tu robi do cholery? – zaprotestował. – Miał pan komenderować?

– Nie mamy szans z nadchodzącym łotrem – ostrzegłem zadyszany i od strachu mokry.

– Wiem – odparł z wdziękiem. – Chcę rozwalić zastrzeżone stery, wbić swoje prywatne koordynaty i wyrwać się cichaczem z układu.

– Ale wszystko zobaczy Lenor. Trochę za wcześnie.

Spojrzał na mnie ze szczwanym uśmiechem.

– Oj uczy się pan, uczy.

18341839_1522896894419658_6889343234963201733_n

18623454_1539574956085185_4357679984290703932_o

Pluton

Książę właśnie nadszedł od wielkiej maszyny, która przysiadła na podwórzu. Spokojnie zdjął kosmiczne palto i odwiesił na pobliską ławę. Później odłożył laskę i wysoki, alonbijski cylinder wraz z rękawiczkami na pokraczny stół. Przeczesał palcami sztuczne włosy i usiadł. Pomimo że już rozpoznał gospodarza, pozostawał zdumiony. Nie tak wyobrażał sobie jednego z najlepszych przyjaciół Sir Ashleya Brownhole’a.

Upaprany w glinie, stojący nad wykopanym w ziemi otworem człowiek ten wydawał się na pierwszy rzut oka ordynarny i małostkowy. Rzucała się w oczy wielka głowa. Dokonane na niej niefortunne operacje kompletnie zniweczyły jej ludzki kształt. Wyłysiałe centrum czaszki pokrywała zniszczona skóra, w części twarzowej atramentowa, z pasmami rozległych czarnych pręg odmrożeń. Fizjonomię oszpecała para dziwacznych, głębokich kanałów ocznych, z wyglądu przypominających rury, które w sposób sztuczny wmontowano w rozdętą tym procesem głowę. Otwory pozostawały tym bardziej ciemne, że bywały częściowo zarośnięte kępkami zdziczałych kołtunów. W sumie przedstawiał sobą osobnika dzikiego, odległego od cywilizacji i jakiejkolwiek światłej ludzkiej myśli.

Odnosiło się przemożne wrażenie przebywania z osobą kryminalną i wypaczoną; nie stroniącą od kart i hazardu, lubującą się w dziwkach i wszelkiego rodzaju wyścigach hulakę. Nie było w nim ani krzty błyskotliwości, której książę spodziewał się w przypadku tej dwójki.

Natomiast hrabina… Hm…

Na widok jej piękna niespożytego oczy mu błysnęły i od zwierzęcego pożądania załzawiły. Wyczuł w niej edukację i niespotykaną erudycję właściwą tylko osobom utalentowanym lub wielmożom klasy najwyższej.

– Proszę się nie niepokoić. Przybywam z pomocą.

Pomimo tych ciepłych słów jakie do nich zaadresował Hrotem Shankbellowie stali kompletnie zdezorientowani. Przez czas jakiś dosłownie przecierali oczy ze zdumienia. Przełomem w impasie stało się wejście do altany pełnego zwyczajowego wigoru Frizgulla. Marsjanin stanął w progu i otrzepał z lądowniczego kurzu. Nieco zmieszany pierwszym przyjęciem uśmiechnął się szeroko do Shankbella. Obaj patrzyli na siebie przez moment w milczeniu.

– Myjador w służbie u obcych? – zadrwił hrabia, budząc się nagle z letargu. Uniósł wyżej rękę, nieopatrznie ukazując ostry, hamajski pogrzebacz.
Marsjanin nie bardzo przejął się groźbą gospodarza. Parsknął krótkim, serdecznym śmiechem i powiedział:

– To ja zawezwałem balon dźwigowy pewnego burzowego wieczoru na Marsie. Pamięta pan?

– Czy aby na pewno? Bo ja byłem pewny, że to stało się wczesnym rankiem.

Z hrabiowskiego oblicza wciąż nie schodził wyraz niechęci, wręcz wrogości wobec niepokojąco mnożących się gości. Bo już zauważył zajmujących pozycję strzelecką majtków o nieprzyjemnej karnacji skóry, których w pierwszej chwili wziął za Murzynów, a nie wyjątkowo brudnych palaczy kotłowych.

– Szanowny panie hrabio, odrzućmy proszę tę postawę upartego kozła – zasugerował uważnie obserwujący wydarzenia Houlotee. – Wyjdźmy z altany. Jest pogodna, piękna noc. Gołym okiem widać pięknie zacumowany na stałej orbitalnej pierwszy wenusjański Kocioł.

Hrabia jakby nagle po raz kolejny się rozbudził. Jakiś głos palił się w jego jaźni. Trudno było być nieposłusznym wobec tego rozkazu. Czyżby źle zrozumiał? Czyżby wątłą nić porozumienia zawdzięczali myśli?

Nagle oprzytomniał:

– Panowie, dosłownie z nieba mi spadacie! – wybuchnął w końcu serdecznością gospodarz. – Życie bym oddał za jakąkolwiek broń palną. W lochach pod domem więzi mi maleńką córkę poczwara. Może zezwoli pan dostojnym marynarzom na niewygody zejścia i pośle ich z misją strzelecką? Nie może być? Wenusjański? – jakby ponownie zaskoczył w temacie, o którym była mowa kilka chwil wcześniej.

– Tak mówiłem – zapewnił książę. – Zaraz wydam stosowne rozkazy. Hrabina niech pozwoli się asekurować do lądownika, tam przy najbliższej linii drzew.

Kobieta zgodziła się i na widok dwóch ubranych w liberię lokai ożywiła się na dobre. Jednemu szeptem na ucho rozkazała uwolnienie pozostałego w odosobnieniu więźnia, drugiemu poradziła spakować dobytek z uwzględnieniem wymienianych szybko w poleceniu szczegółów, jak szklane mapy i hełmy, na co ten zareagował ochoczo, dyskretnie się do Hrotema uśmiechając.

– Widzę, że żona tylko na to czekała – zauważył książę z żywszym błyskiem w oku.

– Ale zaraz… Czy pan przypadkiem nie należysz do tej przebrzydłej rasy naszych wrogów, bo jaszczurzy pysk nic mi nie przypomina? – zauważył podejrzliwie hrabia. – Wolałbym znajdować się pod rozkazami Myjadora, a nie poruczony podejrzanym pańskim poleceniom – dociął. – Tamtych przynajmniej znam i ufam, a podobizny pana rasy nawet w publikatorach hamajskich nie przyuważyłem.

– Pan może przypuszczasz, że należę do gatunku Alonbee? Nic bardziej mylnego. Jestem im odległy w linii spokrewnienia bardziej niż znani panu z gwiezdnej tułaczki Inverrie, którzy podobno szczycą się być obcą rasą. Słyszał pan o budowniczych grawitacyjnych studni, Houlotee? Nie? Bardzo szkoda. To gatunek dużo szlachetniejszy od powszechnych rybostworów galaktycznych. Okupujemy ledwie kilkadziesiąt układów w jądrze mniejszym i raczej nie pochwalamy aspiracji kolonialnych, militariów i całej tej protetycznej papki.

– Skąd w takim razie wiadomo panu o moim istnieniu?

– Od audycji eterowej pana barona się wywiedziałem, który wychwalał pana za genialne znajomości naturalnej medycyny oraz posiadanie niezwykle utalentowanej żony, której pomoc może się okazać dla naszych celów przełomowa. Ale dalej, panie kochany, obejrzyjmy sobie te dopiero co wydłubane w skale podpiwniczenia.

Hrabia nie zwlekał. Zerwał się ze swego kąta. Przebiegł pomieszczenie zadaszone i odpychając Marsjanina w progu, wybiegł na podwórze. Książę jednym skokiem znalazł się tuż przy nim. Zatrzymał go twardą ręką w miejscu, tuż przy starym pniaku nieopodal szopy.

– Obiecałem naszemu wspólnemu przyjacielowi, że pana stąd wywiozę żywego, więc proszę niech mi tu pan nie junaczy. Wokół aż jeży się od niebezpieczeństw.

Hrabia roześmiał się i odparł dziarsko:

– Nie, ucieczki niech się pan po mnie nie spodziewa. Nie tak szybko. Nawet jeślibym pana o coś podejrzewał, to prędzej bym podciął sobie gardło niż zdezerterował. Po prostu mimo wieku noszę jeszcze w sobie taką iskrę, że w sekundzie wroga rozniosę. Poza tym dziecko mam porwane i aż mnie trzęsie. Gdzież ten pański oddział załogantów się podziewa? – jęknął Shankbell, zdając sobie nagle sprawę, że grzmot dochodzący z podziemia, jak i ryki z oddali wcale nie są życzliwe.

Błysnęło coś wysoko w powietrzu i spadło, sypiąc płonącym śmieciem. Ponownie runął z nieba wprost na skraj lasu kolejny walec. Mimo atmosferycznego hamowania rozpędem wbił się w grunt i przeciągnął po nim długi na setki metrów rów. Odwieczne drzewa się przewracały. Pojazd, sypiąc ziemią od impetu się otrząsał, potem okręcił się w miejscu niczym stutonowy czołg, wygrzebał mechanicznymi łapskami i samoczynnie wytoczył na teren płaski, skąd mógł razić działkami umieszczonymi z niewielkiej wieżyczki. Książę patrzył na to wszystko zbulwersowany. Znów odkręcały się potężne korki po bokach maszyny, znów buchała z wnętrza zatruta wyziewami para.

– Niech pan powie załogantom, żeby na kilka chwil wstrzymali oddech! – krzyknął w tym natężającym się chaosie Shankbell. – To gaz obezwładniający. Mają tego w żeliwnym cielsku mnóstwo.

Książę zalecił wojskowym spokój. Pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Mówi pan żeliwne – wątpił. – Być może jednak to inny jest metal, ale odlewany w tak toporny sposób, że sprawia wrażenie stopu miękkiego. Stąd te pory i pęknięcia na powierzchni. Przylepione grudki przypominają żużel, ale nie dajmy się zwieść pozorom. To harmax, tyle że nieczysty, więc nieoczywisty w wyglądzie i niewytrzymały metalurgicznie. Mam wojsko doskonale na różne okoliczności przygotowane – dodał i zwrócił się do postępującej drużyny: – Natychmiast skierować tam dmuchawy! Prędzej! – ryknął do kręcących się nieodpowiedzialnie po polu bitewnym odwodowych. Przystąpił do nich Frizgull z miną dość subtelną. Trzymał w ręku szybkostrzelną strzelbę na rolguły.

– Niech pan nie posądza bydlaków o rozum, którego nie posiadają – zwrócił się do hrabiego Shankbella. – Różane opary to nagromadzony dym z komory grzejnej. Tak na oko, znając tego typu konstrukcję powinni takich mieć cztery w każdym walcu. Klapy odpadają, bo wali z nich spalinami pod ciśnieniem i wycieka breja olejowa po przegrzaniu.

„Czyżby więc przedtem z żoną zasłabli w reakcji na smak dawno niewdychanych spalin?” – pomyślał hrabia.

Z wnętrz pojazdów walcowatych, których już naliczyli cztery, wyczołgiwali się Plutonarchowie. Większość zaraz zaryła wirującymi czułkami w ziemi i wkopując się, całkowicie zniknęła. Inni bojowo stanęli w szranki jeszcze brudni i zasmarowani po podróży. Wielkie robaki same nie różniły się wiele od swoich pojazdów. Pełzły z niesamowitą energią, strzelając w powietrze elektrycznymi wyładowaniami. Co raz któryś mierzył nieodpowiedzialnie w marudera. Smród spalenizny był okropny, gdyż z rozrywanego wystrzałem elektrycznym pechowca pozostawały same strzępy. Naprzeciw postępujących agresorów szybko uformowano profesjonalny rząd strzelców. Hrabia wzruszył się na widok wysokich czapek z herbem przedstawiającym Wężownicę Wenusjańskiego Południa. Dano sygnał trąbką i padł rozkaz: ognia! Nie przebrzmiała jeszcze pierwsza palba, gdy żołnierze szykowali się do drugiej.

– Dobra, ci zajmą się wrogiem skutecznie – rzucił pośpiesznie książę Hrotem. – Nie traćmy czasu na kibicowanie. Chodźmy prędko do podpiwniczenia.

Po kolei zeszli po sznurkowej drabinie w wydrążony korytarz. Przyniesiono z góry hafitowe latarnie, dodatkowe kilofy, łopaty i ładunki wybuchowe w zamkniętych szczelnie aluminiowych wiadrach. Całe towarzystwo prowadził Shankbell, jako że był już obznajmiony z położeniem podobnych lochów jeszcze na Ziemi.

Ale jakież było jego zdumienie, gdy napotkał w otoczeniu znaczne zmiany i moc chodników, których dzień wcześniej jeszcze tu nie było. W labiryncie nowych korytarzy kilkakrotnie się zgubił i zaczynał głośno przeklinać, na co prości żołnierze reagowali śmiechem. Hrabia się pienił, bo agresor wprost zaskakiwał kopalnianą inwencją. W tak genialnie krótkim czasie wydłubano nowe poziomy. Istoty, które zdawało się, że przybyły tu na pomoc w rozruchu popsutej maszyny, zupełnie w styczności z miękkim tworzywem poszalały. Ochoczo kopały i ryły. Widocznie pachnąca subtelną wilgocią ziemia i osadowe skały im w tym przetwarzaniu materii kopalnej zasmakowały, a wiadomo – dieta potrafi pociągnąć do każdego szaleństwa.

Hrabia skręcił w przeciwległy korytarz, gdzie posłyszał jakoweś szepty, a nawet i odległe ciche rozmowy, potem lamentowanie i wreszcie dziecięcy śpiew. Bez wątpienia była to Sotheringey, która z przekonaniem i uczuciem komuś w ten sposób dziękowała.

Shankbell myślał, że zwariuje, odnajdując w końcu dziecko tak skrajnie naćpane uczuciem do bestii mierzącej ze czterdzieści metrów. Wszyscy wbiegli do wielkiego przedsionka hali wydłubanej nie dalej niż wczoraj i stanęli jak wryci.

Myjador nie tracił czasu i zakomenderował.

– Drużyna na „trzy” wstrzymać oddech, wymierzyć i strzelamy ponad głową dziecka! Trzy!! – Spowił na chwilę wszystko dym, ale gdy rozszedł się na boki ujrzeli szamoczącego się z bestią Shankbella, który tnąc nożem gdzie popadło wyrywał z macek Pokuluamora rozbrykane dziecko.

Nie poznawał córki, a i towarzyszący mu ludzie z niesmakiem się uśmiechali. Mała kąsała ojca i odpychała, wypowiadając w mrocznym języku nigdy nie słyszane od rodziców parszywe kwestie.

Wkrótce pomogli w tej walce zrozpaczonemu ojcu dwaj rośli marynarze, dźgając obrzydliwca robaczywego harpunami, a reszta drużyny bez zająknięcia już celowała do innych poczwar zaalarmowanych być może telepatycznie, pędzących po skalnych rampach. Nie były one aż takie bezbronne, na jakie z początku wyglądały. Z odległości trzystu metrów potrafiły marne ciało człowieka przebić strumieniem skondensowanego kleju i jeszcze wysmarować nim w impecie uderzenia ścianę. Wrzask mordowanych krzyżował się z szybko po sobie następującymi komendami. Bo coraz więcej do podziemia wchodziło ochotników.

– Pozbierać mi potem te plutonarchańskie lustra komunikacyjne – zakomenderował na odchodnym Hrotem, wskazując stojące meble nadawczo-odbiorcze. – Chcę je wszystkie mieć do wglądu!

Książę pomógł hrabiemu z dzieckiem. Wynieśli je wierzgające i oddali murzyńskim niańkom, które już czekały wysłane w tym celu z zaparkowanego nieopodal houlotańskiego promu. Sami zaś stanęli obok statku.

– Dziecko za szybko zostało do blasku złota i platyny przyuczone – podzielił się wychowawczą wymówką Houlotee. – Proszę tylko spojrzeć, co ona ma na sobie? – mówił szczerze zdziwiony bogactwem książę. – Toż to byłaby pełna szkatuła łańcuchów i pierścieni. – Książę dostrzegł nieopanowany błysk w ojcowskim oku. – Sami jubilerstwem jesteście zachłyśnięci i dziecię w nałóg pchacie.

– Ależ ja nigdy nie podarowałem jej grama złota. Musiał je zwozić ten przeklęty Plutonarcha, który mi dobrze wychowaną dziewczynę migiem zepsuł.

– Nie może być! Musiała mieć jakieś wrodzone predyspozycje. Kontakty z mocami przelewowymi lub z samą ekspansją.

Hrabia zamieszał się bardzo. Milczał w postanowieniu, lecz po chwili nie wytrzymał i powiedział:

– Hrabina zaciążyła zaraz po wyjeździe Sir Ashleya. Dopiero po roku odkryłem u małej wyrastające potworne baki i poznałem prawdę.

– Czyżby małżonka zdradziła pana? Tak ułożona dama, nie może być?

– Nie w łóżku. Do zapłodnienia doszło na drodze pyłkowej, całkowicie bez udziału uczucia czy chęci. Nic nie mogła poradzić na słabości własnej kobiecej automatyki, a że się przy pożegnaniu wzruszyła i tu i ówdzie pootwierała, to już nie jej, biedaczki wina.

– Wychowuje więc pan bękarta Sir Brownhole’a? – ostro spytał wszędobylski Marsjanin.

– No tak, a co mam zrobić? – przyznał hrabia. – Dziewczynka jest nieświadoma swojej kondycji ani pochodzenia.

– To wiele tłumaczy – zaczął książę. – Wygląda mi na to, że panna niebieska Cydonia na stałe zalterowała geny swego kochanka, podczas gdy był na wpół przytomny w ejakulacjach pyłkowych. Tam go zaraza genetycznego programowania dopadła. Proszę, przejdźmy czym prędzej na pokład łodzi, chciałbym tam coś u dziecka sprawdzić. Proszę uważać na drabinach, bo są niedbale poskładane – dodał widząc, że zgromadzeni mają kłopot z wdrapaniem się na wysokość dwóch kondygnacji. Mechanicy rozwinęli łańcuchy na bagaże i już sakwojaże wędrowały na hakach w górę, podczas gdy ludzie ciągle ospale się wdrapywali.

Hrotem przekroczył próg jako pierwszy i z dudnieniem zniknął w środku szalupowego walca, gdy tymczasem Shankbell na moment się zatrzymał. Spojrzał za siebie. Powiódł po raz ostatni wzrokiem po gospodarstwie.

Zrujnowana ziemia wciąż się trzęsła. Wydobywająca się z wykrotów para kłębiła się i buchała. Kilka metrów pod ziemią trwała regularna bitwa. Z nieba co raz wysypywał się nowy tuzin pędzących ogni. Bez wątpienia szykowała się inwazja na pełną skalę. Plutonarchia oszalała.

Wyżej na tle wspinającej się ku gwiazdom Hamaii z łatwością dało się zaobserwować wiszący w gotowości Kocioł Maksymilianowy. Działa tam w razie czego wyszykowano, ale nikt nie kwapił się z zaczepką. Widać nawet i inwazyjni czuli respekt przed spiżem tak potężnym. Wydmuch kominowy ustawiono tam na minimum, ale i tak spaliny buchały i odchodziły, a kłąb za kłębem mieszał się i plątał światła gwiazd w dalekim tle. Setki świateł na korpusie mrugało i pulsowało, a pękaty, pordzewiały kadłub szczerzył z podbrzusza wycelowane w kosmos działa i dysze dopalaczy.

Każdy finezyjnie wykończony detal metalurgicznych łączników i ześrubowań, kominów i splątanych dysz przedstawiał niegdyś nieosiągalne wyzwanie. Dzisiaj zespół inżynieryjny wybłyszczył żelastwo w dwójnasób.

Znów pojawił się Parowozowy Frizgull. Czuł się na łodzi gospodarzem. Stanął obok trzymającego się progu mężczyzny. Kołysząc się w sposób charakterystyczny tylko dla Myjadorów Mniejszych, zapytał:

– Cudowny dzień, prawda?

Hrabia przez moment nie potrafił wykrztusić słowa ze wzruszenia.

– Oczywiście, mój miły panie. Czekaliśmy tu beznadziejnie.

– A maszyny? Widział pan to cudo na orbicie?

– Maszyny, jak to maszyny. To cudowna lokomotywa kosmiczna, jakiej nie widział świat! Dobrze, że stare żelastwo pokryto srebrami, a ożebrowanie wyspawano i przeciągnięto potrójnym ściegiem nitów, bo zardzewiała w miejscach reprezentacyjnych byłaby okropna. System kominowy co prawda nie pasuje, ale wprost zapiera dech w piersiach. A konstrukcja jak wiem jest oddalona o całe setki kilometrów – tu spoważniał i zaciął się z wrażenia.

– Dokładniej wisi na pułapie dziesięciu tysięcy metrów. Płynie na ciągu międzyplanetarnym jak najwspanialszy żaglowiec, choć to tylko eterowe prądy, mój panie hrabio.

– Powożenie takim cackiem pociskowym musi być samą przyjemnością. Dostrzegam też odległe piękne szarfy i bandery. Pewnie, że wenusjańskie, bo przypuszczam, że to ręczna robota patriotycznych hrabin. Ktoś tu użyczył nam technologii? – zapytał po raz wtóry Shankbell.

Obaj dżentelmeni zadarli wysoko głowy. Myjador zmieszał się pod wpływem wyrażonej wątpliwości.

– Są tacy poważni inwestorzy. Marzy im się nawet profesjonalny przemysł.

– A więc jednak melanż.

– Tak, niestety. Podobno miał pan już do czynienia w przeszłości z obwodami hydrauliki tentralnej? – spytał Marsjanin, by pokryć zamieszanie.

– Raczej niewielki był to bagaż doświadczenia.

– Proszę bez fałszywej skromności. Komu mielibyśmy bardziej ufać, jak nie panu. Rząd Wenus upoważnił mnie i Sir Penneya do oferowania waszej mości jednej z najważniejszych, a wysoko dystyngowanej funkcji.

Miał na myśli manewrowego.

I wypowiedział to z niejaką obawą.

Dla hrabiego było to zbyt wiele jak na jeden dzień. Biedak się rozpłakał, a potem rozszlochał na dobre i rozkleił. Frizgull wepchnął go dalej do maszyny latającej, gdzie było cieplej i naprawdę bezpiecznie. Dostarczono shankbellowy skromny dobytek do komory powietrznej. Ale w gabinecie stołowym już czekały nowe ubrania i w pudłach ekspresowych – cygara z obowiązkowym napitkiem. Tylko żona była go w stanie przebrać w zaoferowany prosto od krawca Kotłowego czarny garnitur kwalifikowanego manewrowego z guzikami wielkimi jak złote talary i kieszeniami w niepasującą do niczego almachajską kratę.

Ponieważ czekali jeszcze na strzelców zamieszanych w walkę pod ziemią był czas na kosmetyczne zabiegi.

Ogolił i uczesał Shankbella sam Frizgull. Po marsjańsku, nie omieszkując pozostawić kształtu krótkiej bródki rozczesanej na boki oraz ostrych i lśniących od farby bokobrodów. Na koniec założył na chudzielca palto i kapitańską czapkę ze złotą odznaką kominowego, czym serdecznie ubawił jego własną żonę i dziecko, gwałtem obdarte z jubilerstwa i milcząco przyglądające się z kąta przy piecu.

Tymczasem nadszedł książę z pudłem pełnym mierniczych cyrkli.

Houlotee po raz wtóry przyjrzał się uważnie dziewczynce. Powoli docierała do niego ponura prawda.

Na policzkach dziecka pleniły się obcięte krzywo rude bokobrody.

Hrabina zauważyła zainteresowanie jaszczurostwora. Próbując być delikatną w sprawach znajomości, w uprzejmy sposób zauważyła:

– Nie tylko usiłowali dziewczynkę porwać, ale i usidlić uczuciem nierozerwalnym.

Książę odpowiedział coś powoli, cedząc każde słowo. Lagris wypowiedzi całkowicie nie zrozumiała. Jego lepkie wargi jednak wciąż pracowały. Przypuszczała, że komunikaty docierają do niej niesione na drodze psychotronicznej. W szczególnym natężeniu mogły powodować, kto wie jak rozległe oparzenia woli, stąd cofnęła się ciałem w stronę męża. Siedziała naprężona niczym struna, podczas gdy książę mówił:

– Musi być, że Plutonarchowie nie posiadają w swoim społeczeństwie wychowawczych wzorców dla ludzi. Być może zapragnęli pokazać, jak wygląda dobre wychowanie na jej przykładzie w cyrku lub innej instytucji poznawczej. Stąd wzięły się te początkowe podarunki. A sparzenie dwóch odmiennych ras jest zadaniem trudnym i długotrwałym. Odmiennego powodu ich zainteresowania nie widzę. – Hrotem powstał z miejsca i zaczął badać dziecko sztywnymi dłońmi. Jego dotyk przypominał smagnięcia lekkim prądem, bo dziecko wyglądało na porażone. Doktor chodził i pomstował. Tknięty przeczuciem, spytał mocno wzruszony:

– Czy mógłbym coś sprawdzić?

– Ależ proszę, krzywdy pan żadnej nie zrobi – upewniała się matka.

– Ależ nie. To ćwiczenie fizyczne.

Hrotem pochwycił małe ramiona, delikatnie przycisnął w kierunku ziemi, potem zaparł się na nich jak na parze inwalidzkich szczudeł. Mała aż wrzasnęła z bólu. Houlotee jak ogłuchły nie potrafił się powstrzymać i nadal parł.

– Podobno Asperia wykonała jakieś śluby lub ich przyrzeczenia, więc w zamian zażądali wydania jej siostry. – Shankbell mówiąc, odciągał rozszalałego księcia od dziecka. – Niech pan przestanie do cholery! Połamie mi pan córkę. Zresztą, co zamierza pan udowodnić podobnym testem wytrzymałości?

– To nie o szkielet chodzi – dysząc, przyznał arystokrata.

– A o co?

Dziewczynka schroniła się w ramionach matki.

– O reakcje rdzenia kręgowego. Pełno w nim nerwowych zwojów i zaprogramowanych nie tylko instynktów, ale i najdzikszych żądz protetycznych. Siedzą tam jak duchy. Taki splątany związek potrafi wpływać na nas destrukcyjnie. Plutonarchowie interesowali się siostrą, mówi pan?

– Asperia obiecała komuś rękę. Teraz wykopali mi pod domem nory, by odebrać to, co przyrzeczone od osoby pokrewnej. A ja mam już do rozległych piwnic uczulenie.

– To znaczy?

– Swego czasu podkopu dokonali Shetti, zupełnie rujnując mi ziemski ogród.

– Był pan na sławnej Ziemi? Podobno rozlewał się tam ongiś Blask idący wprost od Słońca na kształt życiodajnej, niezwykle płodnej piany?

– No tak, nie powiem, nastrajał ludzi optymizmem, a i dawał niektórym ponadludzką siłę i mądrość.

– O ile wiem, jest to proces skoligacony z cyklem rozwojowym gwiazdy i Bytu Ekosferycznego. Czyni on z ludzi materiał niezwykle podatny na dalsze udoskonalenia. Sam pan zapewne minerału próbował… Podobno trudno mu się oprzeć?

– Zagryzałem nim cygara w Australionie – przyznał zupełnie już rozchmurzony Shankbell. – Ale wyłącznie, żeby zabić w ustach gorzki posmak amirioński – zastrzegł.

– Ależ oczywiście. Nadmiar używki byłby uwłaczeniem dżentelmeńskiego honoru. Nieprawdaż hrabino? – zwrócił się do odsuwającej się od niego wraz z trzymanym dzieckiem Lagris.

14117842_1388075837886761_3143368296186055604_n

14102212_1388076581220020_6263370227319168473_n

A teraz czas na konkurs. Odpowiedz na trzy pytania:

  1. W jakim mieście obecnie mieszka Jan Maszczyszyn?
  2. Podaj tytuły trzech opowiadań publikowanych przez Jana na portalu Niedobre Literki
  3. Na jakich wielkich autorach dawnej fantastyki wzorował się autor Trylogii Solarnej? Podaj trzy nazwiska.

Odpowiedzi – najlepiej poprawne – prosimy wysłać na adres: polskiebizarro@interia.pl do 15 maja 2017 roku (włącznie). Tym razem nie decyduje data stempla pocztowego ;P. Prosimy również, byście tytułowali mail „Hrabianka Asperia – konkurs”. Pomoże to Paskudowi w selekcji, gdyż posiadanie jednego oka utrudnia mu wykonywanie takich zadań.