Niedobre Literki – Patronat
BIZARRO, JAN MASZCZYSZYN, KSIĄŻKA, NIEDOBRE LITERKI, PATRONAT, POWIEŚĆ, SCIENCE FICTION, SOLARIS, STEAMPUNK, ŚWIATY SOLARNE
„Światy Solarne” Jana Maszczyszyna już w sprzedaży!
In Fragmenty książek, Książka, Patronat on Kwiecień 15, 2015 at 6:00 am
Niedawno zapowiedzieliśmy rychłą premierę naszej własnej antologii, ale to nie znaczy, że najbliższe tygodnie nie przyniosą nam innych wyśmienitych premier literackich. „Wyśmienite” w tym przypadku oznacza takie, które spodobają się czytelnikom, zwolennikom i ofiarom bizarro. A to, na co chcemy zwrócić waszą uwagę dziś, ma atest, oficjalny patronat i pełne poparcie Paskuda et consortes. Ba, oddaliśmy nawet w zastaw autorowi naszego własnego Grzywacza, żeby napisał przedmowę odpowiednio podkreślającą majestat polecanej dziś przez nas pozycji.
Jana Maszczyszyna, naszego przyjaciela, stałego dostarczyciela frapujących tekstów z pogranicza bizarro, science fiction i czegoś, czego nie da się nawet określić (ale jest dziwne, surrealistyczne i nietypowe jak trzeba) oraz łącznika polskiej fantastyki w dalekiej Australii, nie trzeba wam w ogóle przedstawiać. Jeśli wchodzicie na literki regularnie, to już go znacie, a jego opowiadania kochacie. Powiemy tyle: właśnie dziś, 15 kwietnia, nakładem wydawnictwa Solaris ukaała się pierwsza powieść Jana, Światy Solarne. Jest to z jednej strony kontynuacja wszystkiego, co z jego twórczości znamy i co w niej kochamy. Ale z drugiej coś zupełnie nowego i uwierzcie, takiej retro-spaceoperowej rzeczywistości nie wykreował jeszcze żaden polski pisarz. Zagraniczny pewnie też. Także warto, oj warto.
Tom ów można już zakupić pod tym adresem. Jesteśmy pewni, że tylko nazwisko autora przekona was w pełni do natychmiastowego zamówienia sobie książki, ale każdy lubi fajny fragmencik, więc poniżej bardzo fajny fragmencik, który wybrał specjalnie dla nas sam Jan (totalny ekskluziw, ten znajdziecie tylko u nas!)…
Światy Solarne
(fragment)
Następnego dnia Alonbee zbyt dokładnie wokół mnie węszyli. Kilku z nich, z grupy telepatów pokładu czwartego, chodziło po mojej kabinie poszukując, jak mówili, gryzonia. Pochylali się pod łóżkiem i meblami przeczesując przestrzeń niewielką siatką umieszczoną na giętkim patyku. Spoglądałem na nich z ogromną niecierpliwością. Drażniła mnie ich obecność i szybkie ćwierkania pomiędzy sobą, których nie rozumiałem. Dopiero przechodzący margrabia ich odprawił i zbeształ. Uśmiechnął się parszywie i szeroko, jak miał w zwyczaju i zaprosił na niedaleką przechadzkę, czym mnie cokolwiek przestraszył.
Weszliśmy po kręconych schodach na najwyższy pokład tuż przy gigantycznych kominach. Hałas był niesamowity. Smród i widok ociężale spadających kropel oleistej rosy wprost ohydny.
Z góry można było podziwiać nie tylko nieskończone pola rozgwieżdżonej Galaktyki, ale również szczególnie mnie interesujące pracujące mechanizmy tentralne na dziobie Kotła. Metalowa kładka przewieszona była nisko nad bajorem pełnym brudnego oleju i wielkich zaworów. Wałki rozrządu wynurzały się w rytmicznym tańcui na przemian tonęły w otchłani, niczym łby wściekle skłębionych w walce potworów.
Unosił się ponad nimi zatęchły fetor organicznych resztek. A tuż ponad żarzyła bladoniebieska łuna mikroskopijnych wyładowań. Szczególnie silna w miejscach, gdzie przed Kotłem niekontrolowanie rozwarstwiała się przestrzeń metryki tentralnej.
Alonbee kroczył pierwszy. Pozwoliłem mu na to. Bałem się, że spróbuje mnie zepchnąć. Miałem okazję przestudiować jego dziwaczny chód. Jakby paradował na wiotkich szczudłach absolutnie mu obcychi wstrętnych. Jego sylwetka przejmowała mnie wzrastającą odrazą. Jego ubiór, tak dziwaczny dzisiaj, tylko dokumentował psychopatyczną, wydziwaczoną naturę, po której można było spodziewać się absolutnie wszystkiego.
Nosił się dumnie, pysznił setkami idiotycznie rozmieszczonych falbanek. Na jego nogach lśniły mocno naciągnięte rajtuzy od Velora ViVi. Stopy przyozdabiały buciki od Vor Heraka. Nadęty korpus ryby upiększała kosmiczna kurtka nabijana perłowymicekinami od tegoż samego dyktatora alonbijskiej mody, a ramiona ożywiały pęki bransolet różnego kształtu i kalibru.
Na dodatek przed spotkaniem wylał na siebie chyba całą butelkę konońskiej wody lustrzanej. Wcale przez to nie poprawił swego wizerunku zapachowego. Smród ukrywającej się pod perfumeryjną chmurą ryby zawsze pozostanie dla mnie nieprzyjemny. Odwrócił się do mnie na pięcie. Ujrzałem te przeklęte, ostre zębiska jakby wycelowane w moją facjatę.
– Przyniosłem dla pana prezent– wypowiedział słowa z zawsze obecną flegmą. Podał mi zawiniątko z następnym uśmiechem wyglądającym jak ziewnięcie jaszczura. – Wewnątrz znajdzie pan serwetę Aszmirską i kilka bardzo rzadkich muszli. Kazałem sługom wywiercić w nich otwory i wpasować kilka brylantów dla podniesienia wartości upominku.
– Bardzo dziękuję – odrzekłem. Widział, że przyjmuję prezent z nijakim roztargnieniem. Nie trafiał w moje gusta, próżny łotr. Ciągle dźwięczały mi w uszach słowa Cydonii. Słusznie zauważyła, że Alonbee nigdy nie podarowali nam jakiejkolwiek broni. Potrafili stworzyć atmosferę serdeczności inwestując minimalne środki. Zresztą, chyba ocknąłem się wreszcie z tego okropnego letargu, powodowanego obecnością na podłodze kilkuset telepatów. Nabrałem odporności psychicznej. Nauczyłem się przed tymi okropnymi istotami zamykać myśli.
– Otrzymałem kilka listów cesarskiej poczty, panie Ashley – zaczął Vhrist, pokazując mi pokręcone tkaniny w naręczu pergaminowych listów. Tuż za jego plecami milionem barw paliło się jądro Galaktyki. – Każda z nici jest zezwoleniem na potencjalny manewr taktyczny. Nikt nie chce brać winy za niepowodzenia. Wprowadzimy dane do bębnów pamięci cyfrowej, skąd pobierze je mechanizm Kotła. Będzie reagował ściśle według określonych procedur. Wkrótce połączymy się z flotą gwiezdną i razem dokonamy zsynchronizowanych manewrów ćwiczebnych. Bitwa jest już bliska. Odbędzie się jutro o dziesiątej czasu pokładowego.
Był tego dnia szczególnie mało zorganizowany. Gubił się w słowach, jakby wiedział, że Cydonia była w stanie przekazać mi szczególnie ważne informacje i z jakiegoś bliżej mi nieznanego powodu bał się mojej odmownej reakcji. Chociaż dalej pragnął złożyć mi propozycję.
– To wygląda mi na całą wojnę. – Wyjrzałem ponad solidną, żeliwną balustradę. W oddali majaczyły dwie potężne, siostrzane planety. – Czy mi się wydaje? Przelatujemy nad światami Shetti? Astonia i Welba?
– Tak informują aktualne księgi lotu, ale dane nie muszą odnosić się do rzeczywistości. Ta stara, żeliwna konstrukcja przeszła już swoje. Księgi mogą się mylić.
– Wydaje mi się, że automatycznie drukowane mapy, mimo że na podniszczonym pergaminie, powinny prawidłowo wskazywać nasze aktualne położenie. – Trochę się z nim droczyłem. Wyraźnie chciał ze mną ugrać jakąś konkretną korzyść, a nie wiedział, jak zacząć.
– To prawda. Słusznie pan wnioskuje – powiedział. Tym razem jego ziewnięcie było znacznie szersze, jakby usiłował mnie połknąć całego. Odsunąłem się dyskretnie. – Mam pytanie – zaczął wreszcie. – Czy panna Cydonia byłaby zainteresowana współpracą na polu naukowym i czy pan, jako jej najbliższy partner seksualny spróbowałby przekonać ją do podobnej inwestycji?
– Myślę, że w pewnym wieku każdy już odpowiada za siebie.
Rozgniewał mnie tym partnerem. Czyżby nas podglądał?
– Widzi pan, Ashley, podjąłem się w waszym Ludzkim imieniu negocjacji z Shetti. Przygotowuję nas do wojny w razie, gdyby rokowania spełzły na niczym. Wyekwipowałem trzy regimenty za własne pieniądze. Wynająłem Kotły od przedsiębiorstwa transportowego za niebagatelną sumkę kilku tysięcy Alonbijskich talarów za dzień. Za dzień, mówię! – podkreślił z budzącą się złością. – Moje wpływy z zarządzanego majątku nigdy nie pokryją bieżących wydatków militarnych.
– A więc czego panu potrzeba? – z trudem nad sobą panowałem.
– Gdyby Cydonia…
– Ależ to nawet nie wchodzi w rachubę! – ryknąłem, odsuwając się na bezpieczny dystans.
Dostał szału. Zachwiał się na swoich szczudłach, krzyczał i wyginał na boki. Tracił równowagę i na przemian ją łapał. Rozumiałem to, bo mi samemu z gniewu w oczach pociemniało.
– Muszę spłacić wszystkie kredyty zaciągnięte w kasach ich cesarskich mości. Poręczyłem głową. Myślałem, że po to wykradliście panią światła?
– Aby otrzymać lepszą cenę od Alonbee zamiast od Shetti? Kpisz pan chyba?! – krzyknąłem już naprawdę do głębi wzburzony.
– Dlaczego więc? – prawie zapiszczał.
–Z mojej miłości do tej panny.
–Z czego?– Zachwiał się ponownie i zaryczał. – Jesteście szaleni, nienormalni i totalnie nieodpowiedzialni. Nigdy w życiu nie widziałem takich idiotów! Hrabianka, odkąd rozpaliła w sobie ogień Blasku nie jest już istotą ludzką. Nigdy nie przyjmie pana zalotów. Nigdy nie będzie płodna. Jej narządy wewnętrzne w każdej sekundzie przechodzą transformację w organiczną maszynerię pełną miękkich, zębatych kół. Wkrótce zaniknie serce, a jej wewnątrzustrojowa struktura zamieni się w tuby i smołowate nisze przypominając zmiażdżone pod ciśnieniem alkaliczne baterie. Energia, którą wyzwoli zabije wszystko w promieniu tysięcy kilometrów. Jej wartość protetyczna z każdą chwilą się zwiększa. Sama już syntetyzuje komponenty! Krążki niedostępne w całym wszechświecie, jedyne i niespotykane. Dokonując sekcji moglibyśmy być obrzydliwie bogaci!
– Bzdura. Nie wierzę panu, margrabio!
Nagle wzruszył ramionami i kontynuował mrożącym mą skórę tonem.
– Hm…Nie musi pan. Jedno wiem. To proces nieodwracalny. Już się potęguje i w symptomach narasta. Niech pan ją pocałuje, a w ustach pozostanie panu ślina z wytłoczynami oleju i benzyny! Może nawet łyknie pan coś niecoś z tej doskonałej trucizny i śmiertelnie się zakrztusi…
Co za łotr? – myślałem. Zdzieliłem go workiem świeżych prezentów przez głowę. Upadł z jękiem. Wytrząsnąłem na niego zawartość, przeklinając ordynarnie. Brylantowe muszle potoczyły się po żeliwnej kratownicy. Widziałem jego rozwścieczone oczy, jak goreją w głębokim oczodole. Nawet nie pisnął, obawiając się być może mojej miażdżącej stopy i dalszego poturbowania. Czekał cierpliwie skulony pod barierką. Odpuściłem i odszedłem.
Na okoliczność spodziewanej bitwy odszukałem w szafie stary surdut. Założyłem alonbijski cylinder. Niestety inny by już nie spasował na wyolbrzymiałą po operacjach głowę. Wciągnąłem na obcisłe rajtuzy ziemskie spodnie i założyłem zniszczone obuwie. Udałem się do grona stojących w holu lądowniczym przyjaciół. Niestety, nie docenili moich intencji. Zobaczyłem cyniczne uśmieszki i usłyszałem kpiące uwagi ze strony stojących pomiędzy nimi Alonbee. Zupełnie się nimi przejmując powiedziałem cicho:
– Podejrzewam, że Alonbee będą nas trzymać na polu bitewnym w charakterze obserwatorów. Uzyskamy status nie tylko gości, ale i zakładników.
– Skąd taki wniosek, panie Ashley?– spytał stojący z mocno kopcącym cygarem alonbijskim w palcach hrabia Shankbell.
– Posiadam niezbite na to dowody. Proszę być czujnym i cierpliwym. I w razie czego przygotowanym do obrony.
Obróciłem się na pięcie i odszedłem.
Przyjaciele powiedli po sobie niespokojnym wzrokiem. Wrócili do rozmowy w arystokratycznym gronie. Zauważyli podążających za mną skrycie telepatów z antenami podobnymi do długiej wędki.
Całe życie przyświecały mi zasady człowieka uczciwego i w sprawach prawdy moralnej skostniałego, lecz w obliczu zagrożenia nie tylko bytu, ale i honoru ludzkiej rasy, zaledwie na kilka godzin przed spodziewaną bataliąwłamałem się do pilnie strzeżonej komory oficerskiej margrabiego, używając po raz pierwszy w życiu teleportacyjnych pasów Shetti. Wpadłem do gabinetu z duszą na ramieniu.
Była pusta.
Stałem przez dobrą chwilę drżący, wyrównując szybko oddech i temperaturę zziębniętego w procesie przeskoku ciała, ale i triumfujący w obliczu zwycięstwa nad własną niemożebnością i lękiem. Rozejrzałem się po pokoju zatopionym w niespokojnym świetle rozhuśtanych hafitowych latarń.
Totalny rybi bałagan.
Nie opiszę okropnego smrodu starego kału w każdym kącie. Przejdę obojętnie wobec nieopróżnionych, cuchnących szklanic z tranem. Słowem nie wspomnę o wprost zwierzęcym chaosie, jaki otacza życie codzienne ryby w niezasłużenie noszonych protezach ruchu. Nie będę się narzucał obrazem wiszących, mokrych koszul noszonych na zwyrodniałych, poodcinanych w obyczaju corocznym płetwach. Zbyt bulwersujący byłby to opis dla słuchacza i czytelnika.
Szukałem po otwartych szufladach wypełnionych przeróżnymi futerałami map wojennych. Dotarłem do schematów kotłowych. Zatrzymała mnie teczka pełna formularzy podpisanych na nas wyroków śmierci. Roześmiałem się w głos nie panując już nad zszarganymi nerwami. Potargałem całość zgrabiałymi z zimna palcami i cisnąłem pod koję podobną do świńskiego koryta, w którym zapewne sypiał umoczony w importowanych płynach oceanicznych tłusty margrabia.
Nie odnajdując niczego niezwykłego pośród pergaminów w drugiej szufladzie skupiłem uwagę na grubym portfelu leżącym na blacie stołu konferencyjnego. Zajrzałem do środka.
Wewnątrz, na miękkiejatłasowej wyściółce leżały trzy protezy kończyn robionych na zamówienie dla wojska. Nie były to drewniane sęki, jakie już widziałem na Ziemi. Protezy pokrywała mikroskopijna łuska i mnóstwo lepkiego śluzu, dowód na ich niedawne użytkowanie.
Zgarnąłem je jednym ruchem ręki i ukryłem w przepastnej kieszeni spodni.
Nagle zrozumiałem to osłupienie margrabiego, gdy zerkał pod me rajtuzy, niby przypadkiem, odnajdując pyłkowe genitalia. Nie spodziewał się znaleźć w nogawkach najprawdziwszych nóg wyrosłych w naturalnym procesie ewolucji.
Raptemcała rasa Alonbee stała się w moich oczach gatunkiem wtórnym, niskim, kalekim i niezasłużenie postawionym w grupie ras inteligentnych. Widok nagiego Alonbee musiał być irytujący, ale na swój sposób intrygujący. Czyż zespolenie kupnych segmentów z rybim tułowiem można nazwać ciałem? Kto stał za tak haniebną i tandetną konstrukcją?
Człowiek z jego wyważonym schematem budowy organizmu stanął nagle w rzędzie bytów doskonałych. Dla reszty istnień galaktycznych pozostawał niedościgłym marzeniem, celem ewolucyjnego dążenia do biologicznej niezawisłości.
Wiedziałem teraz, dlaczego tak nas ci kalecy emisariusze myśli i tentralnej edukacjinienawidzą. Zrozumiałem powód, dla którego pozbyliby się rywala. Byliśmy oryginalni, niedoścignieni i perfekcyjnie, fizycznie wykończeni przez ewolucję. Poza tym fosforyzująco obiecujący, jako Rasa Wybrana!
Zobaczyłem nagle te ryby w innym, strasznym świetle. Wyobraziłem sobie, jak potworną zniewagą musiało być dla nich nie wyewoluowanie żadnej formy kończynw rybim ciele. Szokująco rażące braki w systemie narządów wewnętrznych nie pozwalały im na oddychanie atmosferyczne i tym samym wykształcenie mowy. Absencja rąk zadecydowała o braku przekazów pisanych i niedorozwoju kultury materialnej. Musiał im ktoś asystować w wysiłku budowy zrębów cywilizacji; poprowadzić od chwytnych łapek aż po kompleksową przebudowę narządów wewnętrznych. O to wszystko podejrzewałem legendarnych Hadów.
Potem owa prześwietna rasa zdecydowała się pozostawić ich samym sobie. Co nie znaczy, że było im dalej łatwo. Od momentu zaistnienia poza środowiskiem wodnym niezliczone pokolenia przechodziły gehennę przystosowawczą. Kosztowało to gatunek miliony ofiar i setki chybionych, rodowych inwestycji. Nie uchroniło odpopełnianych błędów. Rodzili się przecież w barbarzyńskich miotach. Budowali rodziny pozbawione podstawowych zrębów przywiązania i lojalności.
A jednak nie tylko uparcie trwali, ale i budowali, jak się później okazało nowe, pasożytniczo uzależnione społeczeństwa.
Obecnie, tak bardzo skonfrontowane ze sobą rasy Alonbee i Shetti napotykały na swej drodze prawdziwych panów galaktycznych przestworzy. Byty od środowiska naturalnego niezależne, bo nim od urodzenia świadomie manipulujące. Byty fosforyzujące, Ludzi. Nie wątpiłem, że zapragną nas uśmiercić wyłącznie z zazdrości i bolesnej zawiści.
Cydonia miała rację. Po wsze czasy będzie pomiędzy nami wojna.
Usłyszałem dobiegający od strony korytarza sygnał trębacza zwiastującego wychodzenie z prędkości tentralnej. Załoga biegiem udała się do pracwymaganych procedurą lądowania. Wehikuł wyraźnie hamował. Porwałem następny futerał pod pachę i wraz z innym, wybranym przypadkowo, wypadłem z gabinetu ślepym skokiem, lądując na ciemnym chodniku wiodącym do magazynów. Tam ukryłem się do pory pierwszego posiłku, kiedy to Kocioł całkowicie pustoszał. Bez przeszkód dotarłem do pokładu kabin osobistych. Błyskawicznie odnalazłem swoje drzwi.
Położyłem zdobycz na stoliku nocnym. Podszedłem do szafy. Otworzyłem i z namysłem przejrzałemwszystkie prezenty, które kiedykolwiek otrzymałem od margrabiego. Większość stanowiły pamiątki: proporce, emblematy, pięć par kolorowych rajtuz wyjściowych i kilka pasów wysadzanych brylantami. Spinki do włosów, których mnie w wyniku operacji pozbawiono. Szczerozłote grzebienie i breloczki na uszy nie omieszkałem ze złością cisnąć o ścianę.
Zdjąłem z wieszaka alonbijski surdut. Zważyłem w rękach. Ważył swoje kilka kilogramów. Dotknąłem kieszeni. Z radością rozpoznałem kształt naboi. Dopiero teraz przypomniałem sobie, że są to ciężkie wenusjańskie rolguły. Sięgnąłem po rewolwer ukryty za paskiem spodni i spokojnie go załadowałem. Odrzuciłem niepotrzebną już garderobę daleko na łóżko.
Zdałem sobie sprawę, jak bardzo małostkowi byliśmy biorąc od Alonbee te śmieci. Omamili nas tanim blichtrem, nie dając w ręce żadnej konkretnej broni. Nie odsłonili patentów na mechanizmy kroczące wierzchowców i ukryli przed nami cały skomplikowany proces produkcji protez.
Chociaż, z drugiej strony, przyjmując założenie ogólnego, protetycznego szaleństwa w centrum Galaktyki można było przyjąć tezę o ich predyspozycjach do pomocy gatunkom niewydolnym mobilnie.
Czyżby inne, czyli całą resztę naturalnej, zdrowo ewoluującej konkurencji; po prostu planowo likwidowali z braku szans na przyszły zysk?