Swiaty Solarne – profil książki na Facebooku

https://www.facebook.com/pages/Swiaty-Solarne/866389823403705?ref=hl

Zaprosiłem tam wszystkich bohaterów powieści. Sa więc wywiady, spoilery, trailery i anegdoty. Będą sceny wycięte i recenzje. Oto próbka

 

– Witam serdecznie, Terry Malcolm z Wenusjańskiego Porannego Gońca Parowego.
– Witam. Już zdążyliśmy się poznać.
– Co pan sądzi o powieści?
– Chciałbym być bezstronnym i pozostawić wybór opinii czytelniczej. W końcu tylko opracowałem fakty. Prawdziwym autorem kronik jest Sir Ashley…
– No, ale jednak poczuł się pan zaangażowany w dzieło?
– A jakże, wespół z moją córką Natalią spędziliśmy dwa miesiące na darciu projektów okładki na strzępy.
– I w końcu się udało?
– Właściwie to jej ostateczna forma mi się wyśniła. Musiała być wierną opisywanej historii. Takie wyznaczyliśmy sobie założenie. Przede wszystkim z samej definicji wynika, że jest ona wstępem, pierwotną wizją, parcytypującą w procesie tworzenia optyki spojrzenia i siłą rzeczy wpływającą na historię widzianą oczyma czytelniczej wyobraźni. Później już rodzi się magia jego własnej interpretacji i już on sam mebluje sobie swój prywatny wszechświat na podstawie przeczytanych słów. Okładka jakoś jednak snuje się za nim i dobrą aurą inspiruje. A już całkiem dobrze by się działo, gdyby za każdym razem, gdy napotykając głodnym czytelniczym wzrokiem książkowy brzeg ten natychmiast rozbudzał by wspomnienie lub być może i nawet sentyment, czy daj Wielki Boże nostalgię.
– Wspominał pan o włosach…
Roześmiał się gromko.
– A tak. Alonbee na okładce mają włosy. W pierwszej części te paskudne ryby dopiero poznają gatunek ludzki, ale już w drugiej za sprawą chirurgii plastycznej mają je wszystkie. To sprawa mody. Alonbee mają po prostu bzika na jej punkcie. Uwielbiają peruki i wszelkiego rodzaju grafty.
– Tak zręcznie pan lawiruje, że uciekła mi odpowiedź na pierwsze pytanie…
– Na temat samej opowieści?
– Tak.
– Wolałbym, żeby w tym względzie głos zabrał mój najszczerszy przyjaciel.
– Będzie prawił po pana myśli?
– Szanuję go bezwzględnie za niezależność opinii, więc mam nadzieję, że jego analiza jest tak bliska prawdy, jak najbardziej szczerość jego wypowiedzi to umożliwia.
– Oddajmy więc głos Sir Marcusowi.. 
– Tak proszę, pan Marek Grzywacz…
…wyjątek z przedmowy do książki pióra Marka Grzywacza, publicysty często goszczącego znakomitymi artykułami na łamach miesięcznika Nowa Fantastyka:

„Swiaty Solarne” zapraszają czytelników do podróży w kosmos, w którym panują iście XIX-wieczne obyczaje i podziały społeczne, międzyplanetarna bryczka jest popularnym środkiem transportu, a tamtejszą wersję naszej gwiezdnej najbliższej okolicy – Układu Słonecznego – zamieszkują najróżniejsze ludzkie i quasi-ludzkie cywilizacje, sprawiając, że każda z najbliższych nam planet tętni zadziwiającym życiem (sama Ziemia pełni zaś rolę niezbyt ciekawych peryferii). A gdy już nacieszymy się tą nieprzeciętną odmianą przeszłej przyszłości, autor porywa nas w oszałamiającej prędkości wycieczkę w inne rejony Wszechświata, gdzie czekają zaawansowani w rozwoju, nieodgadnieni, ale też bardzo staroświeccy obcy. Przy splataniu w całość zasad rządzących tym uniwersum, powieść w udany sposób łączy elementy zaczerpnięte z archaicznej kosmologii – jak choćby wypełniający przestrzeń pozaziemską eter; naleciałości plemiennych wierzeń i poglądów na wszechrzecz – choćby echa spirytualnych wojaży Aborygenów; ale też własne, kojarzące się nieco bardziej z fantasy pomysły na moce wstrząsające jego posadami. Całość rozwija się w formę staroszkolnej space opery, wyzyskującej w oryginalny sposób znane z gatunku klisze, jak inwazja obcych, międzygwiezdna wojna czy namaszczony przez tajemne moce „wybraniec” (a może nawet więcej niż jedna taka postać). Choć nacisk kładziony na wyłożenie czytelnikom skomplikowanych praw natury i kulisów niezwykłych technologii używanych przez ludzkość i obcych należy uznać za ukłon w stronę hard science fiction, tylko opartego na nauce całkowicie fikcyjnej lub teoriach obalonych przez naukowców. Mylicie się jednak, jeśli uznaliście zawczasu, że to wesoła, przygodowa wędrówka przez szalone, wystylizowane na dawną fantastykę światy. Sięgając ku naszej przeszłości, Jan wydobył z niej widmo kolonializmu i rasizmu w najgorszej postaci, odtwarzając winy naszych przodków w nowych realiach. Arystokratyczny cynizm, ignorancja i bigoteria większość zdawałoby się pozytywnych postaci każe nam zastanowić się nad tym, jaka zawsze była – i pewnie nadal jest – rasa ludzka. Dodajmy do tego obce cywilizacje o nieprzeniknionych modyfikacjach, w złowieszczy próbujące zmienić losy innych gatunków i rozwijające intrygi na galaktyczną skalę – przez co jedynym wyjściem z sytuacji nawiązania z nim kontaktu jest być może brzemienna w skutkach konfrontacje. I widać już, że mrok typowy dla wizji Jana przesyca i tę, zdawałoby się mającą tylko flirtować z konwencją rzeczywistość, co razem przekłada się na niepowtarzalne podejście do estetyki takiej zabawy z przestylizowanym retro s-f. Oraz ukazuje, że można w nią udanie wpleść poważne, niepodporządkowane jedynie rozrywce rozważania nad kondycją człowieka.

 

 

 

 

 

 

Jeszcze raz; Terry Malcolm z tej strony…
– Tak, słucham? Proszę pytać. 
– Od ponad dzisięciu lat jestem związany z moim pismem. Obserwuję jego ewolucyjną dynamikę. Gro artykułów stanowią popularnonaukowe eseje, których sam bywam niejednokrotnie autorem. Czy uważa pan, że formuła powieści czysto przygodowej ma zastosowanie w przykładzie Swiatów Solarnych? Czy jednak istnieje coś jeszcze?
– Swiaty Solarne są, mówiąc całkowicie szczerze – w swoim zamierzeniu – wielkim ukłonem w stronę niedoścignionych inspiratorów. Mam tu na myśli Edgara Rice Burroughsa, Herberta Wellsa, czy Juliusza Verna. Na przykładzie tego ostatniego widać, że przygodowa fabuła była zwykle jedynie magnesem ciągnącym czytelnika do wzbudzenia w nim szacunku do nauki jako takiej oraz inspiracji i fascynacji procesem poszerzania horyzontów wiedzy. Obraz takiej literackiej próby byłby niepełny, gdybym nie postarał się o tego typu treści. Jest więc tu potworny pomysł rynku protetycznego wspomagania inteligencji, czy wszechmogących Bytów Ekosferycznych wypełzający jeszcze z pamięci czasów zachłyśnięcia się Carlem Saganem. Jest też próba, usankcjonowania świata, który aby miał być obcy musi być totalnie inny. Wszystkie wspomniane wydarzenia odbywają się podczas nagłej kolizji dwóch odmiennych światów.
– A więc ukłon w stronę wielkiego Verna.
– Z największym szacunkiem…Miałem taki zamiar.
– Chyba pora na nasz drugi Spoiler?
– Tak. Spróbujmy

– Co pan tam zobaczył, na boga? – spytał mnie baron chwytając moje słaniające się ciało w ramiona.
Nie odpowiedziałem. Zmarszczyłem tylko brwi i wbiłem smutne spojrzenie w ziemię… Miałem kolejną wizję.

– Przepraszam, że przerwę opowieść, panie Ashley – wtrąciła panna Lagris nieśmiałym tonem. – Ale nie daje mi pewne zagadnienie spokoju. Zauważyłam, że zmieniacie światy jak rękawiczki. Pozostają poza waszą troską tak podstawowe kwestie, jak gazowy skład atmosfery, gęstość, czy wartość ciśnienia. Czy ktokolwiek z was zauważył różnice ciążenia? W naszym świecie nie można oddychać na Marsie, czy Wenus. Merkury posiada atmosferę zaledwie śladową, a temperatura, czy magnetyzm i promieniowanie mogą zabić istoty żywe w otwartej przestrzeni kosmicznej w przeciągu ułamka sekundy.
Spojrzałem na pannę z uśmiechem pełnym uprzejmego politowania.
– Nie może mnie pani posądzać o totalną ignorancję. Sukcesem zakończyłem naukę na dwóch uniwersytetach. Posiadam więc stopnie naukowe o poważnym potencjale. Odpowiedzialnie prowadzę ogromne przedsiębiorstwo i dodatkowo jestem redaktorem miesięcznika popularno-naukowego „Express parowy”, która to praca najzwyczajniej mnie bawi. Jestem znakomitym oblatywaczem pocisków międzyplanetarnych, czyli sportową sławą o inżynieryjnym potencjale. Pamiętam dyskusje z panią przeprowadzone na korytarzu dotyczące fizycznych aspektów różnic pomiędzy rzeczywistością naszych odmiennych światów. I ten punkt uderzał w panią zawsze najczulej.
– Ma pan na myśli teorię Blasku?
– Nie teorię, ale konkrety, miła pani – zaatakowałem z pasją. – Intensywność promieniowania Słońca waszego systemu spada drastycznie wraz z odległością, prawda? W waszym, żałosnym przypadku temperatura maleńkiego Plutona kształtuje się na granicy minus dwustu stopni Celsjusza. Czyż nie tak? Podczas gdy wy macie problem ze zbyt spontanicznym rozproszeniem energii – dziewięćdziesiąt dziewięć, koma dziewięć procent pochłania bezużytecznie przestrzeń kosmiczna – my w naszym świecie posiadamy świadomy element koncentrujący, którym jest tak zwany Byt Świadomości Ekosferycznej. Dostrzegam ten uśmieszek politowania, admirale. Dostrzegam i ubolewam. – Wojskowy natychmiast pokłonił głowę w przepraszającym geście. Uśmiechnąłem się z triumfem. – Jeszcze nie potrafimy zjawiska w pełni wyjaśnić, ale czyż wszystko trzeba koniecznie klarować i uzasadniać? Blask pozostaje głównym nośnikiem ciepła, ześrodkowaną i perfekcyjnie wyregulowaną porcją energii działającą precyzyjnie w płaszczyźnie ekliptyki. Pozostaje niezmieniony i jest regulowany na obszarze dowolnie odległej orbity planetarnej. Nie rozprasza się tak beznadziejnie pomiędzy nieistotnymi obszarami pustki. Wprost przeciwnie. Jest całkowicie spożytkowany dla potrzeb istot żyjących.
– Ach, teraz rozumiem – wybuchła poruszona Lagris, za co natychmiast została skarcona wzrokiem admirała. – Mieliśmy podobne teorie w dziewiętnastym wieku, kiedy głoszono pogląd – kontynuowała pomimo zgorszenia przełożonego – że promieniowanie jest oddziaływaniem pomiędzy masami. Zaraz wyjaśnię… – Przełknęła w podekscytowaniu ślinę. – Niejaki Young z Uniwersytetu w Princeton w około 1850 roku uznał, prowadząc batalię o pochodzenie źródła promieniowania słonecznego, że koncepcja energii promienistej „jako oddziaływania wyłącznie pomiędzy masami” zredukowałaby ilość energii emitowanej. Śledzę więc pańskie wyjaśnienia z rosnącym napięciem, panie Ashley…
– Panno Lagris, proszę się opanować – Admirał miał jeszcze surowszy wyraz twarzy. Zmarszczył brwi.
– Nic więc dziwnego – kontynuowałem – że w przypadku Blasku rozpiętość gwiezdnej ekosfery, czyli strefy warunków sprzyjających utrzymaniu życia obejmuje w skrajnych przypadkach sferę o średnicy do jednego roku świetlnego. – Sam zdałem sobie nagle sprawę ze zbieżności idei, o której wspomniała Lagris. Spojrzałem na nią uważniej i ze szczerym uśmiechem kontynuowałem. – Ale wracając do pani pytania, wiem z całą, cholerną pewnością, że w Światach Solarnych tylko Merkury posiada nieco rozrzedzoną atmosferę. Jednakże właściwy balans oddechowy pozwala uzyskać wmieszany w skład kosmiczny eter. – Wzruszyłem ramionami. – Wszędzie da się żyć. Nie znam ciała niebieskiego, na którym nie można by było oddychać.
– Czyli głównym składnikiem mieszanki oddechowej jest tlen?
– Z uwagi na wydolność układu oddechowego wykorzystującego do procesów spalania eteru wydaje mi się, że organy ludzkie są wydolne do wielorakiej transformacji energetycznej. Czym jest u was tlen?
– Jest silnie reakcyjnym gazem. Skład atmosfery na pokładzie naszej jednostki zawiera ponad jedną czwartą tlenu. Reszta to azot i niewielka domieszka argonu. Z pana słów jasno wynika, że na powierzchni wszystkich planet występuje tlen. I co więcej eter kosmiczny, o którym pan z taką dumą mówi, zapewne ma też coś wspólnego z tym popularnym gazem.
– Mówimy od dwóch eterach, panno Lagris – napomniał kobietę Leight. 
– Doskonale rozumiem, sir. Nasz „teoretyczny eter” z epoki maszyn parowych i automobili nie ma wiele lub nic wspólnego z substancją wypełniającą Enklawę.
– Wróćmy do historii – zniecierpliwił się admirał. – Panno Lagris, proszę pamiętać, że odkąd przekroczyliśmy granice strefy, badania spektroskopowe nie powiedziały nam niczego wiążącego o budowie jądra galaktycznego, poza tak zwaną Zasłoną Fellgreesa. Jesteśmy w czarnej dupie z naszymi analizami chemicznymi. Niech więc pan Ashley oddycha sobie powietrzem, jak sam mówi. Podam tylko dla przypomnienia, że za skład mieszanki oddechowej odpowiadam ja osobiście i nie pamiętam, czy oprócz tlenu i azotu znalazło się w nim miejsce na pańskie „powietrze”. – wyjaśnił jadowicie. – Przypuszczam, że nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zaakceptować ten świat, takim, jakim jest i uszanować wiedzę i doświadczenie gości.
– Musi pan przyznać, Admirale, że „to” poza wami musiało być piekielnie zabójczym miejscem? 
– Dla mnie było jak najbardziej normalne. Tutaj wszystko jest powalająco idiotyczne.
– Rzuca się pan na mnie jak rozwścieczony zwierz! – krzyknąłem.
Spróbował schłodzić atmosferę uspokajającym gestem dłoni.
– Szanowny panie Ashley – zaczął po chwili spokojniejszym tonem. – Przyznaję, zdarzyło mi się podnieść głos. Absolutnie nikt pana w naszym uczciwym towarzystwie nie atakuje. Mam przed oczyma „Historię myśli naukowej” Wladstone’a z roku 2347. Wiem, że nasz pozorny konflikt może wynikać z przesunięcia percepcji. Jak to rozumiem? Otóż najprawdopodobniej są to różnice kulturowe typu „historia interpretacji”. W rozwoju cywilizacyjnym myśl również ulega ewolucji. I tak widzę na przykładzie waszej szlachetnej trójki wczesny dziewiętnastowieczny entuzjazm. 
– Posądza nas pan o naukowe zacofanie, nieudokumentowane fanaberie i gadanie bredni? – oburzyłem się nie na żarty.
– Nie. Proszę mi wierzyć, stawiam sprawę w jak najbardziej uczciwy sposób. Sam widzę, że mam do czynienia z zupełnie inną rzeczywistością. Zderzenie odczułem bardzo gwałtownie. Jestem w szoku. Pewne prawa natury są wiążące w obu światach, stają jakoby u fundamentów natury i wasza ich interpretacja jest wręcz infantylna. OK, powtarzam interpretacja, a nie wiedza! W innych kwestiach otwiera się nowa, niezrozumiała perspektywa i wtedy wydajecie mi się mocarnymi przewodnikami po nieznanym. Reasumując, wasz świat w swej strukturze posiada dodatkową, piekielnie skomplikowaną, aczkolwiek konsekwentnie kontrolowaną nadbudowę, która w niezwykły, skrajnie nietypowy sposób wspiera życie organiczne jądra Galaktyki. Przypomina mi cholerne, arabskie baśnie…
– Ale proszę przyznać, Admirale – wtrącił niespodziewanie baron. – Życie, jak pan to pięknie ująłeś, jest właśnie baśniowym cudem. Jest skrajnie nieprawdopodobne w przypadku waszego wszechświata, a jednak i tak możliwe. Trudno się więc dziwić, że dla jego ochrony „tutaj”, w takiej różnorodności formy i bogactwie, nie sięgnięto po skrajne metody jego konserwacji. 
– Ma pan rację, panie baronie. Nie ograniczono środków. Bez limitu poprzekręcano rzeczywistość, aby posłużyła tylko jednej szalonej idei wsparcia jego ochrony.
Skierowałem na niego swoje krzywe spojrzenie.
– A więc, admirale Leight, przyznaje pan, że prócz tych semantycznych i światopoglądowych starć nasza obiektywna rzeczywistość jest realna i dla pana namacalna?
– Przyznaję. Występuje w nim niezmierzone bogactwo naturalnego porządku i zegarmistrzowskiej precyzji, kto wie, czy nie mającej, jak wspomniała panna Lagris, korzeni w zbliżonej historii naukowej interpretacji świata. Najbardziej uderza mnie cykl gwiezdny. Sam pamiętam z historii, że ówczesna nauka wyjaśniała obecność słonecznych plam wulkanizmem na jego powierzchni. Inni naukowcy prowadzili długoletnie spory na temat widocznej poprzez plamy ciemnej powierzchni gwiazdy. Tłumaczyli jej energię spalaniem setek milionów ton antracytu lub udowadniali, że jej źródłem jest stały napływ masy uderzających w nią meteorytów. Później do tego samego celu zaprzęgnięto gaz międzyplanetarny. Bzdury, bzdury i jeszcze raz bzdury, a jednak hipoteza dzielnie funkcjonowała niepodważona przez całe lata. Nikt nie wysunął przeciw niej kontrargumentów. Dzisiaj nie wytrzymałaby kilku sekund u jakiegokolwiek fizyka uniwersyteckiego. Dlatego pańskie poglądy są w pierwszym momencie dla mnie kuriozalne i przypominają mi naszą historię, ale jednocześnie wierzę, że autentycznie zachodzą w waszym świecie procesy, które nie śniły się naszym, wspomnianym już z takim rozrzewnieniem filozofom. Proszę mi w takim razie jeszcze raz przybliżyć ten z pozoru nonsensowny cykl życia gwiazdy, panie Ashley.
Trudno mi było odmówić po tak niebanalnym wstępie.
– Muszę zacząć od obserwacyjnego przypuszczenia moich kolegów po fachu z Wenus, że większość, jeśli nie wszystkie gwiazdy w obrębie Enklawy są tworami zbudowanymi sztucznie i emitują charakterystycznie skwantowaną energię. Wiemy to dopiero od niedawna, porównując światło nadchodzące z ramion Galaktyki z tym, które nadchodzi z wewnętrznych partii jądra. Sam skonfrontowałem teorię z faktami.
– Jestem przyzwyczajony do myśli, że energia słoneczna powstaje w wyniku fuzji termonuklearnej.
– Ja jestem przyzwyczajony do myśli – powtórzyłem za nim agresywnie – że ta sama energia jest wytwarzana przez generatory umieszczone w zamierzchłej przeszłości w wydrążonym wnętrzu gwiezdnej sfery przez niezidentyfikowanych Demiurgów, niekoniecznie Hadów. Stąd ciągle unoszące się ponad nimi pasma szarego smogu. 
– Szkodliwego dla życia? – roześmiał się złośliwie admirał.
– Nie, absolutnie pasywnej pary wodnej i domieszek obojętnych gazów, nie wiem w tej chwili jakich. Chemia zawsze była mi obca.
– I co dalej? – naciskał Admirał.
– Po pewnym określonym czasie, promieniowanie powoduje na powierzchni szczególnych planet, takich jak na przykład Ziemia, syntezę minerałów Blasku. Tylko istoty zdolne do ich konsumpcji i specyficznego metabolizmu, tak zwane Byty Świetliste, otrzymują w rezultacie dar Blasku. Dotąd nie miałem pojęcia, że w naszym układzie planetarnym wybrańcem jest człowiek. Nie wszystkie organizmy żywe potrafią udźwignąć ciężar dalszego procesu. Wyłącznie nieliczne osobniki osiągają właściwy potencjał, aby być zdolnym związać swój los z bytem gwiazdy. 
– Jakie to ma znaczenie? Kim jest ów byt?
– Byt Świetlisty staje się świadomym dystrybutorem sztucznie wytworzonej energii gwiazdy. 
Admirał wyglądał na skrajnie wyprowadzonego z równowagi.
– Nie mam zamiaru sprzeczać się co do koncepcji waszego świata, ale wcale to nie oznacza, że pryncypiów fizyki z naszej rzeczywistości tutaj nie ma! W innym wypadku, my emisariusze z innego wszechświata, nie przetrwalibyśmy ani sekundy.

 

 

 

ILustrcje – Paweł Leśniewski

 

 

– Witam, panie baronie. Ciężko pana namówić na wywiad.
– To prawda. Nie szczególnie cenię sobie pański zawód niedouczonego dziennikarzyny.
– Ja tylko proszę w imieniu wąskiego grona sympatyków… Po prostu kilka słów na temat akcji powieści.
– Sir Ashley jest gadułą i wszystko na każdą nutę panu wyśpiewa. Jego proszę pytać!
– Miałem już z nim dzisiaj przyjemność.
– Wobec tego szybko. Jakie ma pan pytanie? Ostrzegam. Odpowiem tylko na jedno. Spieszę się.
– Podobno boksował się pan z Alonbee?
Roześmiał się hałaśliwie i zaraz zaraził mnie seredcznością owego brzmienia. Po chwili rechotaliśmy obydwaj w najlepsze.
– Autor był zmuszony pofatygować się aż do jądra Galaktyki, aby znaleźć chętnych do bijatyki. Wie pan jacy oni są słabi? Po każdym ciosie czekała biedaków reperacja żeber lub skomplikowana trepanacja czaszki.
– Bił pan z zapałem?
– To prawda. Nienawidzę gnoji.

 

– Jest rzeczą przezabawną odnaleźć w prywatnych rzeczach pana Ashleya własną fotografię. Biedak naprawdę zakochał się na planie książki.
Podsunąłem ochoczo tubę nagrywającą bliżej pięknej panny.
– Ale tak naprawdę nazywa się pani?…
– Mabel Love…z Dollolitle Hill.
– Jest pani z Marsa?
– Tak
– Wcieliła się pani w postać książkowej piękności panny Hornsby z Sąsiedztwa Alckerbury?
– Tak. Kiedy przeczytałam swoją rolę naprawdę zwątpiłam w poczytalność autora, ale później zagrałam z wielką radością w te nuty.
– Zrozumiała pani intencje?
– Tak. Uważam, że jest to pewnego rodzaju naigrywanie się, żeby nie powiedzieć szyderstwo z nauki, a właściwie z doktryny ukrytej za tą piękną ideą ludzkiego poznania i analizy dostepnej percepcji.
– Sir Ashley. B podobno był nieznośny na planie akcji.
Zaśmiała się serdecznie.
– Był bosko zazdrosny. Lubię jego sposób odnoszenia się do kobiet. Szczególnie w scenach intymnych przechodził samego siebie. Naprawdę czasem trudno było mi się opanować. Jeszcze teraz na samo wspomnienie przechodzi mnie drżenie.
– A efekty specjalne, blue screens i podobne niedociągnięcia w strefie background, czy były rzeczywiście nie do zniesienia?
– Trudno grać na planie, gdzie tło pojawia się dopiero później. Było to męczące. Poza tym, jak już wcześniej wspominałam początkowo nie wierzyłam w sens takich abstrakcyjnych igraszek.
– Czy wzięłaby pani po raz kolejny udział w akcji powieściowej, powiedzmy gdyby padła propozycja uczestnictwa w Swiatach Alonbee?
– Z całą pewnością, tak. Jestem niezmiernia ciekawa losu naszej smarkuli…
– Dziękuję uprzejmie za wywiad.

Cała historia wzięła swój początek na Ziemi, gdzie nastąpiło nasze pierwsze spotkanie i na wskutek, jak mniemam – przedziwnych okoliczności inwazji i potwornych związanych z tym radiacji moc zauroczenia wdziękami panny hrabianki Hornsby stała się dla mnie niepwstrzymanie drażniąca i gorzka i zarazem na swój sposób słodka i upojnie pociągająca . Trudno jest mi powiedzieć, czy w innych okolicznościach przeszedłbym obok problemów planety obojętnie. Jednak silna tęsknota, gorycz i moc uczucia, jakiego nie zaznałem dotąd w życiu nie pozwoliły mi z dala od jej źródeł znaleźć spokoju. Wróciłem zatem gnany złemi przeczuciami, by ugrać z podłością Obcych i dopiąć swego prawością i odwagą. Stąd też wynikły późniejsze perypetie i niewiarygodne dla mnie samego przypadki, które zechciałbym mam nadzieje ku uciesze czytelnika jak najwierniej opisać i sam po raz wtóry ze wzruszeniem przeżyć—-podpisane…. Sir Ashley. B – brudnopis, luźna kartka poplamiona tłuszczami i tranem.

Cieszę się jak cholera, że dzieło ostatnich miesięcy dotarło na stół ekspozycyjny Pyrkonu. Jego premiera miała się dopiero odbyć 30 kwietnia…widać los chciał inaczej smile emoticon 
Z tej okazji chciałbym wszystkim znajomym zadedykować jakiś jej fajny fragment i przy okazji podziękować za Wasze wsparcie i i po prostu …Bycie.

Idea całości – to tak naprawdę próba – może i ponad siły, bo zadanie nad wyraz trudne – powrotu do wspaniałych korzeni fantastyki – podróż sentymentalna do z dawien dawna zapomnianych chwil, kiedy to z rozwartymi do bólu oczyma śledziłem teksty fantastycznych klasyków – i z wrażenia naprawdę przestawałem oddychać…,np. Swiat zaginiony, Inwazja jaszczurów, Wojna światów, Księżniczka Marsa, 20tys.mil podmorskiej żeglugi…by wspomnieć tylko te, które w smarkatym wieku rozbuchały mą wyobraźnię i porwały i poniosły w stronę dorosłych pasji.
Ukłony i serdeczności.

Prolog

…Muszę wrócić pamięcią aż do Marsa, którego od najmłodszych lat byłem sympatykiem i admiratorem. Nie poprzestawałem na bibliofilskich marzeniach. Wielokrotnie odwiedzałem planetę, przemierzając od zwrotnika do zwrotnika bezkresne pustynie, żeglując po rozgniewanych morzach, czy opadając na linach w bezdenne otchłanie zmrożonych jaskiń. Zawsze potem, obserwując w maleńkim okienku pocisku międzyplanetarnego oddalający się krąg Marsa biłem się z natrętną myślą o stałym osiedleniu. Rozważałem podczas podróży za i przeciw, a zawsze kończyło się to sromotną klęską w lawinie wydarzeń zwykłej codzienności.
Nigdy nie odważyłem się rzucić wszystkiego, postawić życie na jedną kartę i wzorem wielu odważnych, pełnych wigoru kolonistów osiąść tam na stałe. Zwykle powracałem stęskniony do swej papierowej grzebaniny, wykresów i tytułów prasowych, których byłem w licznych stolicach krain południowych planety Wenus animatorem i nobilutatorem. 
Dlatego ogromnie się ucieszyłem, odkrywając w starych matrykułach rodzinnych istnienie na Marsie więzi rodzinnych, istnienie bardzo odległego kuzyna, urodzonego dziwoląga i naukowca, barona Victora Vanhalgera. Po kilkudziesięciu pisanych w euforii listach on też podszedł do mnie ze sporą dozą entuzjazmu i sympatii. Tym bardziej, że nie czyhałem na jego bajoński majątek ani nie wymagałem żadnej finansowej rękojmi, z których to powodów wielu krewnych w powszechnej opinii zjawiało się, by potem podejrzanie szybko zniknąć. Z miesiąca na miesiąc stawaliśmy się sobie bliscy jak bracia. 
Poleciałem w końcu, aby spędzić razem z nim wspaniałe wakacje.
Udało się znakomicie. W holu wielkiego domu leżały nieoprawione skóry, drewniane maski Myjadorów, tarcze odblaskowe i strzały parowe, a kolekcję wieńczyła odcięta głowa gigantycznego węża podskalnego, z której zdobycia miałem prawo być niesamowicie dumny.
Rozległa posiadłość, w jakiej spędziłem ostatni miesiąc mieściła się na obrzeżach marsjańskiej stolicy. Dzielnica leżała na południe od bazarowego centrum. Tharsisonium wypinało zjeżoną szczecinę stalowych wysokościowców tuż ponad poszarpaną linię czerwonych wzgórz, rozdzierającą miasto na bogatą i biedną połówkę. Mogłem podziwiać do woli widok z pałacowego balkonu Vanhalgera, sięgając wzrokiem aż do terenów wielkoprzemysłowej budowy i szybów wyciągowych okolicznych kopalń. Bliżej znajdowała się główna wylotowa arteria miasta. Pędziły nią w obu kierunkach hałaśliwe powozy. Niektóre, jak dziesięcioosiowe wozy kompanii pocztowej były wyjątkowo szybkie.
Dalekie niebo przecinały smugi wijących się dymów z pędzących lokomotyw terenowych wiozących notabli i lokalnych inżynierów z rozjazdów i bocznic na północ. Gdzieniegdzie po ubitym, pustynnym piasku przemknęła parowa kolaska lub pojawiał się niczym fatamorgana falujący w gorączce popołudnia zmotoryzowany rowerzysta, trzymający w zabezpieczonej rękawicą dłoni przegrzany komin wspomagania.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Nigdy nie kupiłbym niczego większego niż jednopokojowe mieszkanie w tak hałaśliwym otoczeniu.
Mój wzrok znów pobiegł w stronę wzgórz. Podziwiałem malownicze sterowce dźwigowe krążące wokół montowanych żelbetonowych konstrukcji. Operatorzy dwoili się i troili, by sprostać wymaganiom marudnych szefów.
Siedziałem w wiklinowym fotelu z nogami wygodnie opartymi o poręcz balkonu, gdy pojawił się mój Victor z kolejnym rozpieczętowanym pudłem marsjańskich cygar. Rozsiadł się obok równie swobodnie, rzucając niedbale skrzynkę na stół tuż obok rulonu z otwartym listem. Nadawca musiał wykazać się szczególnym talentem detektywistycznym, aby odnaleźć mnie na rubieżach skolonizowanych światów.
Rulon opatrzony szklanymi pieczęciami przybył aż z Ziemi, adresowany na moje imię i nazwisko. Pisał do mnie jego znamienitość gubernator kolonii z prośbą o zainteresowanie prasowe względem najświeższych odkryć naukowych. Do podobnych sensacji podchodziłem z wielką rezerwą. Będąc potentatem prasowym na Wenus ostrożnie dobierałem zdania i ważyłem każde publikowane słowo.
– Moje myśli ciągle krążą wokół treści listu – wyznał przejęty baron. – Pan oczywiście pojedziesz? – zapytał mnie przymrużywszy badawczo oczy. 
– No cóż, skrócę urlop u ciebie, mój odległy kuzynie, pozamykam wujowskie tartaki i w drodze do domu zahaczę o Ziemię. Nie mam tam w tej chwili dostępnego, wiarygodnego korespondenta, a tematy są nader gorące. Sam rozumiesz; romantyczne, niezbadane kontynenty, ludy zaledwie poznane. Dzikie zwierzęta, o których można by napisać niejedną książkę. Może nawet głęboko ukryte cywilizacje tkwiących w apoteozie mnichów bądź latających fakirów? – mówiłem w przypływie humoru, uśmiechając się coraz szerzej.
Victor w odpowiedzi skarcił mnie wzrokiem. Pogładził bokobrody z namysłem. Dotknął swoich pierścieni i sygnetów, jakby ciągle się upewniając o ich wartościowym istnieniu. Długo patrzył ponad balustradą.
– Pan sobie najwyraźniej kpiny stroisz – wydukał w końcu. – Nie ma tam tematów. Wszyscy unikają Ziemi.
Pomimo włożonych wysiłków nie potrafiłem przekonać kuzyna do zwrotów języka nieformalnego. Wzbraniał się i upierał przy konwenansach. Uważał, że należy podkreślać szlachectwo szczególnie w formach języka mówionego. Zwłaszcza wtedy, gdy dokumentacja dotyczyła skomplikowanego procesu akceptacji tytularnych w związkach anemogamicznych, tak popularnych od dwustu lat w arystokratycznym środowisku wenusjańskim. Zwrot osobowy tylko potęgował jego poirytowanie. Wszędzie wietrzył podstęp i spisek. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko przyzwyczaić się do jego uciążliwego dziwactwa, nigdy nie przekraczając wymarzonych progów miłej, rodzinnej konwersacji.
– Nie zdecydowałbym się na odwiedzenie tej dziczy – kontynuował marudnym tonem. – Chodzą słuchy o szerokiej dostępności minerałów Blasku na powierzchni planety. Podobno tysiące ludzi uzależniło się od konsumpcji grudek krystalizującej się energii słonecznej. Pożarta za dnia energia wypełza z ich oczu czyniąc ich niebezpiecznymi telepatami. Fosforyzują bardziej niż ktokolwiek na Marsie. Są nawet w stanie zabić promieniowaniem z odległości kilkunastu metrów… – straszył.
– Pojadę i tak. Nie wierzę w brednie o uzależnieniach. Przecież wszystkie organizmy żywe syntetyzują podobne minerały. Bez gromadzenia ich energii życie stałoby się niemożliwym.
– Tak, ale w przypadku Ziemi minerał energetyczny dostępny jest formie kryształów soli obecnej na każdej powierzchni wyeksponowanej na działanie Słońca. Planeta jest zatruta, a mieszkańcy od intensywnego skażenia stali się niepoczytalni i promieniotwórczy. 
– Będę unikał kontaktu z podejrzanymi typami, jeśli o to chodzi. 
– Szczególny blask oczu może być pierwszym symptomem związania.
– Będę zwracał szczególną uwagę na ów blask – solennie przyrzekałem.
Gdzieś ponad naszymi głowami przetoczył się potężny grzmot. W oddali zobaczyliśmy lądujący pocisk. Moloch wykorzystywał w ostatecznej fazie opadania wszystkie dostępne worki antygrawitacyjnego balastu i kilkanaście potarganych od impetu spadochronów. Wzbudzony prądem elektrycznym Merkuriański piasek tym razem z wielkim trudem wyhamował upadek i gigant z łoskotem przerył dziobem mokrą glinę pobocza.
– Co za okropne miejsce! Jak potrafi pan to wszystko wytrzymać? – zapytałem kuzyna. Żachnął się tylko, ale użytą formą „pan” wyraźnie poprawiłem mu humor.
– Zapewne wylądowałby pan lepiej?
– No, nie w tak nieodpowiedzialny sposób. Założę się, że miał zamknięte dopalacze frontowe przy opadaniu atmosferycznym.
– Nie na darmo jesteś pan sportową gwiazdą pociskową… Czy mnie pamięć nie myli? Trzecie miejsce w Excurrio Dew?
Połaskotał mnie tą znajomością wyników. Rzeczywiście, udział w zawodach, pomimo mego głębokiego zaangażowania w wydawnictwie stał się życiowym sukcesem i powodem do niesłabnącej dumy. Przy każdej okazji przyjaciele wyciągali ten fakt, a na porządku dziennym popołudniowej herbaty, czy wieczornego szampana było moje szczegółowe sprawozdanie z kraksy powietrznej, jaką udało mi się z Laubemannem przeżyć.
– Gdzie mi tam do oblatywacza Otto Laubemanna, czy Henrey’a Protenhausa.
– Ci panowie są zawodowcami, a pan jak wiem jest czystej krwi amatorem i pasjonatem. Dlatego trochę mi żal wyprawy, którą planowaliśmy za dwa tygodnie na wielbłądach w Dalekie Piaski Marsa. Miałem wynająć sześciu Myjadorów i dwudziestu czarnych tragarzy – mimowolnie wciąż nęcił mnie wizją i zachęcał żywym słowem.
– To już postanowione, baronie. Tak zwany przymus okoliczności.
– Wobec tego zastanówmy się jeszcze raz ponad treścią korespondencji – drążył wytrwale. Wyraźnie miał ochotę na więcej przygód i moje natrętne, wrodzone wścibstwo szczególnie mu we mnie odpowiadało. – Czy jest to ważny powód skrócenia pańskiego u mnie pobytu? Nie ujrzymy się zbyt szybko – ostrzegał z kwaśną miną.
– Nie będzie aż tak źle. Poza tym proszę mnie odwiedzić na Wenus w każdym dowolnym czasie. Mam tam równie wygodny pałac, jednakże w przyjemniejszej i bardziej relaksującej okolicy. Co zaś się tyczy mojej decyzji o ekspedycji na Ziemię pozostaje ona w mocy. Gubernator jako człowiek słabo wykształcony niepotrzebnie komplikuje swoje hipotezy. 
– Sam przychylam się do pomysłu o pochodzeniu naturalnym. Być może mnożące się od jakiegoś czasu incydenty z drewnianymi posągami naprawdę mają swoje źródło w podzwrotnikowych lasach. 
– Musi pan jednak przyznać, że gubernator przesadził. Posągi miałyby być wystrzeliwane z wnętrza spróchniałego pniaka w wyniku procesu podobnego do dojrzewania nasion? Z relacji bezpośrednich świadków wynika jasno, że przybywają one z głębi nieba i nie ma tu mowy o chaotycznym locie ślizgowym, a dokładnie obliczonym procesie lądowania i zagnieżdżania w glebie.
– Nie może pan darzyć zaufaniem nadętych bufonów.
– Zakładam, że obie strony mają trochę racji. Co do mnie, to w całej sprawie bulwersuje mnie ogromna żarłoczność istot niebiańskich. Konsumują idące w setki ton ilości minerałów słonecznych. Po co?
– Wobec tego nic nam na Marsie i Wenus nie grozi. – Odetchnął z ulgą baron. – Obie planety nie posiadają złóż tej parszywej substancji.
– Szczerze wątpię. Złoża mogą leżeć głęboko pod powierzchnią Marsa. 
– Proszę uważnie przyjrzeć się ludzkiemu ciału. Każdy z nas kumuluje w ciele równowartość dziennego Blasku. Tylko dlatego potrafimy utrzymać ustabilizowaną temperaturę ciała podczas nocy. I stąd biorą się te prądy energetycznej aury.
– To jony są odpowiedzialne za ten proces, a dokładniej; aktywna gazowa otoczka chroniąca istoty żywe – powiedziałem. – Najdynamiczniej spotykane u organizmu rozumnego z powodu jego aktywności umysłowej.
– Kto zrobił z pana tak skrajnego materialistę? Czy to wywody jego książęcych mości, Ojca?
– Nie znaczy, że popieram wszystkie jego tezy, ale cały poczet Bytów Świetlistych w teoriach pola czasoprzestrzeni, ogłoszony dwa lata temu z takim triumfem przez Kongres Naukowy po prostu mnie śmieszy.
– Ależ to namacalny dowód, jak obraz lasów krystalicznych przekazanych nam przez automatyczną sondę z powierzchni Słońca. Nikt dzisiaj nie wątpi w naukowe fakty, a byty Świetliste wręcz perfekcyjnie wpasowują się w równania matematyczne teorii czasoprzestrzeni. Mówimy dwoma różnymi językami fizyki, panie Ashley.
Głęboko zaciągnęliśmy się cygarami, aby tym razem uspokoić nerwy.
– Nigdy nie polecę na tę planetę. Zbyt wiele tam oceanów – odezwał się baron ziewając. – Zresztą pan, jako pyłkowy dżentelmen również nie znajdzie tam tylu obiektów wdzięku.
– I tu się pan myli. Luna została zaraz po Wenus ogłoszona księżycem wolności rozrodu. Liga Dżentelmeńska wspierała oddolne inicjatywy, aż jej reprezentanci stali się na księżycu Ziemi czołowymi aktywistami ruchu na rzecz anemogamizmu. 
– Nigdy tego nie zrozumiem. Po co ingerować w uświęcony wewnętrznym porządkiem biologizm człowieka?
– Widocznie trzeba. Wymaga tego nasz fundamentalnie pojęty szacunek do płci pięknej. Nie zniósłbym więcej tego drażliwego chamstwa erekcji. Proszę sobie tylko wyobrazić, z jaką rozkoszą musi przyjmować zakochana kobieta nasze chemiczne, nieskrywane umizgi. Seks stał się dzisiaj narzędziem bezpośredniego kontaktu osobowości, pozbawionego tej parszywej otoczki bulwersującego zezwierzęcenia. Wolę być delikatnie namiętny… niż absurdalnie rozogniony nadczynnością ludzkiej hydrauliki.
– Ja preferuję męską brutalność i jak wiem, na nią również istnieje spory popyt w środowiskach kobiet dojrzałych i namiętnych. Ale, ale… Czy mi się zdawało, że jedzie pan na Ziemię, a nie na usłaną mięciutkimi poduszkami Lunę?
Roześmiałem się serdecznie. 
– Na Ziemi udało się skolonizować tylko jeden kontynent. Reszta ogromnych obszarów pozostaje ciągle niezbadana. Dlatego tak łatwo przychodzi co niektórym spekulować na temat leśnych, latających posągów, których rzeźbą miałaby się zająć sama natura. Odwiedzę wyłącznie osiedla kolonistów, w większości przybyłych tam z Amiriony – dziesiątego księżyca Wenus. To sensowni ludzie. Chcę zamknąć sprawę i w miarę możliwości uspokoić gubernatora tej wątłej kolonii kilkoma sensownymi słowami. Mam wrażenie, że staruszek obawia się inwazji, a rząd jaki reprezentuje stać jedynie na sfinansowanie niewielkiej armii sezonowej, złożonej głównie z kawalerii. Dwa pancerne sterowce przecież nie obronią planety.
– Proszę nie przesadzać, jedno wielkie miasto i kosmodrom to jeszcze nie jest cała planeta.
– W każdym razie dobrze prosperujący jej kawałek. Floty myśliwskie zbijają niemały profit ze sprzedaży niewolników Afrikońskich. Dlaczego one nie zapewnią im wsparcia?
Baron wzruszył ramionami.
– Kiedy pan rusza? – zapytał.
– Jutro rano. Podróż zajmie kilka dni, a ja jeszcze koniecznie chciałbym zabrać z Marsa mój nowy powóz i ulubione konie.
– Po cóż to panu? Tak łatwo się pan przywiązuje do rzeczy? Poważny ekwipunek do jazdy kupi pan na Wenus od ręki.
– Chcę pozostawić sprzęt nowemu, wynajętemu na miejscu korespondentowi. Ziemia może okazać się interesującym tematem artykułów. Kto wie, może dzięki ich cyklowi uda mi się rozpalić zarzewie przyszłej gorączki osiedleńczej? A może odkryć złoża cennych metali, bądź uruchomić odlewnię super wytrzymałego żeliwa?
Wyruszyłem następnego dnia w potężnym pocisku ekspresowym nowej generacji firmy Hagshprung Russel, idącym w kierunku Luny. Zabierał ze sobą sezonowych górników planetoidalnych i ich rodziny, stąd hałas płynący z niewybrednej konwersacji i ostrych kłótni kosztował mnie sporo nerwów i napiętej do granic możliwości cierpliwości. Chociaż nie uśmiechała mi się długa przesiadka na głównym księżycu Ziemi, to z przyjemnością pomyślałem o widoku przelatujących w jego atmosferze majestatycznych sterowców. Wkrótce ujrzałem pod sobą wielki kontynent Australionu i rosnące wysokościowce jedynego, liczącego się tutaj miasta. Port Melbournehor błyszczał milionem latarni i ognistymi jęzorami jedynej huty. Wkrótce poczułem na sobie surowy oddech tej ziemi.

Zapraszam do polubienia profilu książki, gdzie jest więcej materiałów związanych z prezentowanym Universum.

Swiaty Solarne's photo.

Terry Malcolm podczas jednego z wywiadów.

Swiaty Solarne's photo.

– Terry Malcolm z tej strony… Widzę szczególną ekscytację u pana, panie autorze?
– Tak to już jutro. Nerwy mnie rozszarpią – niemal załkał.
– Czy w związku z tym przewiduje pan uwolnienie dla szlachetnej ciżby czytelniczej jakiegoś szczególnego spoilera?
– Tak wiem, zarzekałem się dotąd, że nie i nie, ale zważywszy okoliczności niech będzie. Niech leci. Przedstawmy proszę fragment – Przeistoczenia…

Spoiler # – drugi lub jak kto woli czwarty w kolejności:

Czułem, że oto stanie się coś ważnego, niekoniecznie strasznego, ale na pewno przełomowego…

Zatrzymaliśmy Kocioł i poddaliśmy nasz wygląd zewnętrzny specjalnej trosce. Pomogliśmy sobie nawzajem w wyszykowaniu. Odnaleźliśmy cylindry, oczyściliśmy surduty, wypastowaliśmy buty i wszelkie klamry i guziki. Tak przygotowani udaliśmy się do kokpitu, gdzie pozostawiliśmy na noszach śpiącą pannę. Jej widok zupełnie nas zaskoczył. Siedziała na brzegu noszy i kiwała ciężką głową na boki. Próbowaliśmy jej pomóc, ale odtrąciła nas agresywnie. Nabywała z każdą chwilą władczych ruchów, jakby książę klocowy w swej precyzyjnej pracy transformacyjnej zainstalował w niej programy samodestrukcji piękna i powagi, a wygenerowania w zamian lekceważenia i pogardy.

– Już czas na nas, pani – zdołałem wyjąkać.

Wbrew mym obawom posłuchała. Powstawszy jednak nagle z noszy z trudem odzyskała równowagę. Zachwiała się i pozostała w jakimś tanecznym rozwirowaniu i próżnym chichocie. Ze zgrozą zauważyłem, że jej stopy nie dotykają podłogi. Palce nóg zniekształciły się i poprzerastały w przeciągu tych sennych godzin dziką, mięsną tkanką. Lewitowała ponad powierzchnią wydzielając promieniujący, natychmiastowy żar. Nie był to jednak proces ciągły. W miejscach jej okresowych zatrzymań pojawiły się niebezpieczne wykwity ognia.

Przyznam, że w pierwszej chwili zaniemówiłem. Znalazłem siebie w głębokim szoku. To już nie był człowiek mi znany. Niewiele pozostało z filigranowej delikatności kształtów. Rozumiałem to doskonale. Zmiany próbowałem tłumaczyć faktem, że w tak ogromnym oddaleniu Słońce z winy niewydolności Bytu Ekosferycznego przestało roztaczać władzę ponad kształtem i formą każdej opuszczającej system życiowej masy. My sami czuliśmy się nieco nabrzmiali. Ponadto pod wpływem wypełniającego ją Blasku pozyskała ogromną energię, która na dobre odcięła ją od gatunku ludzkiego. Z wolna zdobywała niezależność ciała niebieskiego. Robiła się w tych momentach tęga i nieprzystępna.

– Proszę pójść z nami, panno Hornsby. Taras jest niedaleko.

Poprowadziłem ją na piętro i dalej korytarzem w stronę zewnętrznych galerii, ale stawała się coraz bardziej mi obca. Dolatywał od niej smród smarów i olejów. W przystępie kosmicznego szaleństwa z pewnością najadła się tych dostępnych w kokpicie produktów, być może by sprostać wymogom nowej diety zamieniającego się w potworny mechanizm ciała?

Coraz częściej myślałem, aby upaść przed nią na kolana i wybłagać otrzeźwienie. Przecież każda taka władza nad materią deprawuje i niszczy w nas człowieczeństwo! Dotąd zbywała moją troskę nieśmiałym uśmiechem, ale po tym, co zaprezentowała na odnalezionym w szczytowych partiach Kotła tarasie sama popadła najpierw w ogromne przerażenie, a później w bolesny smutek.

Dotarliśmy na miejsce. Pokład widokowy posiadał wielkie otwarte okna. Rzeźbione ramy błyszczały od grubej warstwy szronu. A jednak powietrze stąd nie uciekało, powstrzymane na rozległym balkonie niewidzialną siłą.

– Panie Ashley, niech pan spróbuje obrócić ją w kierunku Słońca – dotarła do mnie wypowiedziana ze szczególną troską uwaga barona. Stałem najbliżej damy i wypełniał mnie niewypowiedziany lęk o nią. Pozostali dżentelmeni stali w lekkim oddaleniu, wyelegantowani, czyści, z połyskującymi cylindrami na głowach. Znieruchomieli, bojąc się zakłócić seans zbyt natarczywą obecnością.

Z wielkim trudem udało mi się zmusić damę do obrotu w kierunku ziejących poza balkonem ciemności.

Pokład uległ straszliwej wibracji, potem wstrząsom i deformacji, ponad którymi panna ruchami białych dłoni próbowała zapanować. Patrzyłem urzeczony, jak Cydonia, niczym najwyższa bogini Dnia i Nocy wznosi wzrok i rzuca pociągłe, lekceważące spojrzenie na nasze Słońce, tkwiące w zenicie nieba, a potężny snop Blasku bucha z jej źrenic i pędzi, przyćmiewając resztę gwiezdnego tła.

Patrzyłem potem jak ta powódź energii natrafia na opustoszałe globy na orbicie pasa Oorta i zmienia w mgnieniu oka lodowe powierzchnie we wzburzone krople wszechoceanów. Jak rozpala mniejsze asteroidy do białości lawy i jak komety przerzuca na drogi wiodące ku podążającej za nami wrogiej flocie. Milczałem całkowicie urzeczony jej władzą. Jak poddany pieściłem fragment jej stopy, jak sługa najwierniejszy poddałem się pijany wszystkim jej zachciankom. Znów poczułem ulatniającą się z mego ciała chmurę lotnych pyłków. Odkaszlnąłem z zamieszania.

Cydonia podniosła ręce. Wzniosła ciało wyżej i raptownie wyolbrzymiała. Stłumiliśmy okrzyk grozy. Jej twarz uległa okropnej, chwilowej deformacji. W jej wnętrzu coś błysnęło, zagrzmiało, wystrzeliło plątaniną zygzaków, a ona sama wysunęła się podobna do ognistego jęzora poza okno i tam, w otwartym kosmosie, zapłonęła blaskiem najsurowszego z możliwych spojrzeń. Tylko jej długa, potargana i skrwawiona suknia sczepiła się z ostrym fragmentem żeliwnego okna. Czym prędzej pochwyciliśmy fałdy i falbanki, i trzymaliśmy ją niczym dyndający na uwięzi drogocenny latawiec. Trudno było nie podziwiać tego cudu nad cudami. Widziałem, że jej Prześwietność przestaje oddychać, bo tężeje w niej jakiś straszliwy, nieludzki mechanizm i z grzechotem gwałtownie uruchamia i rozpala. Stawała się momentami przezroczysta w tej pracy i widziałem fosforyzujący płyn wzbierający i wypełniający jej ogromne, nieproporcjonalne do ciała arterie. Potężne mechaniczne koło pracujące w tak małym ciele miało czelność wpompować tę fosforyzującą moc wprost do oczu, skąd sama jej Prześwietność rozlewała ów skarb wieczysty po plugawej czerni niebios.

Milczałem, całkowicie urzeczony jej ponadludzką władzą. Czułem własną małość, kruchość i słabość wobec sił natury, których doskonałości nie rozumiałem, i których żadna wiedza ludzka nie potrafiła logicznie wyjaśnić. Czyżby legendy mówił prawdę i Byty Ekosferyczne naprawdę istniały? Czy stawała się jednym z nich?

Cydonia obracała wolno głowę, ale w momencie obrotu struktura jej ciała nie przypominała już organizmu ludzkiego, a bezduszny mechanizm wysączony z człowieczej masy przez konstruktora tak dziwacznego, że aż paraliżującego umysł ohydną inwencją. Produkowała z koszmarnym, głośnym tykaniem sprężynowego zegara ten okropny, uległy snop Blasku, który uderzał w mroki, zamieniając je w rodzaj gumy roznoszącej w przestrzeni wibracje wysyłanych energii.

Cydonia wydała z piersi nieprzyjemny, finałowy charkot. Wygięła ręce i skierowała w chciwym geście w stronę nieskończonego nieba. Zdawała się popadać w coraz większą zachłanność i nieczułość. Potężniała, a wraz z nią to makabryczne wykrzywienie otaczających nas przedmiotów i chora deformacja samego mroku. Sięgała głębiej, demonstrowała władzę nad tysiącem poddających się kilometrów. Była zdolna dowolnie tworzyć gigantyczne wiry i porywać w nie kosmiczne, rozkruszone śmieci przypadkowo przemierzające okolice. Dotąd Słońce panowało nad talentami panny, przyćmiewało ją swym blaskiem i dławiło na ziemskim padole. Odkąd się oderwała od powierzchni globów solarnych, sama stała się lśnieniem i blaskiem niezmierzonym.

– Coś podobnego – jęknął baron. – Wszystkiego bym się spodziewał tylko nie tego.

– Pan w ogóle posiada dziwne wrażenia na temat otaczającego nas świata. Wrażenia, powtarzam, bo z nauką to nie ma nic wspólnego – stwierdziłem krytycznie.

– Znów poruszy pan ten nudny temat oddychania eterem? – pytał Vanhalger.

– Baronie, przy każdym badaniu elementarnych cząstek dochodzimy do fazy nuklearnego rozmazania mikroskopowego.

– Powietrze jest identyczne na każdej planecie. To naturalny, niezbędny składnik planetarnej struktury. Atmosfery różnią się jedynie stopniem zagęszczenia. Nie wydaje się panu to wszystko dziwnie nam przychylne?

– Moglibyście panowie choćby na chwilę się skupić? – zapytał poirytowany hrabia. – Jaki związek ma wasza dyskusja z transformacją tej pięknej kobiety?

Baron przejął inicjatywę.

– Najtęższe głowy, odkąd pamięta nauka, zastanawiały się nad zagadką powstawania światła i ciepła słonecznego. I oto pojawiła się odpowiedź – wskazał wolną ręką ciągle rozbłyskującą Cydonię. – Pan Ashley zawsze podejrzewał fuzję nuklearną powietrza z wodorem. Oto jak bardzo pomylił się w swojej mechanistycznej wizji przyrody. Mamy przed sobą legendarny Byt Świetlisty i Pannę Ekosferyczną w jednej osobie.

Zupełnie się nie przejąłem jego opiniami. Zawsze rozśmieszał mnie swym nieracjonalnym stosunkiem do rzeczywistości. Może dlatego od samego początku znajomości wzbudzał moją sympatię?

Cydonia stała dokładnie nade mną. Wydawała się być dla mnie ogromem planetarnej wielkości, zdolnym ulatywać w kosmos niczym niezależny, lśniący byt, jakich na nieboskłonie jest niepoliczalnie wiele. Pociągnąłem mój fragment sukni mocniej, aby na pewno nie uleciała w ciemność jak rozbitek bez pochodzenia.

Cydonia zadrżała gdzieś tam wysoko w górze. Ocknęła się ze swego strasznego stanu i powracała do życia. Ten seans kosztował ją zbyt wiele. Zakryła dłońmi twarz i opadła na powierzchnię balkonu.

Z wielką ostrożnością przenieśliśmy ją do nowego, specjalnie przystosowanego do tego celu pomieszczenia, gdzie mogła korzystać z dowolnie odchylonego fotela. Mebel wyglądał na archaiczny i najprawdopodobniej używany był do pracy przy lunecie. Resztki rozbitego sprzętu optycznego walały się na podłodze. Przykryłem pannę swoim surdutem. Pozostawiliśmy jej dzbanek z wodą.

Później w zupełnej ciszy opuściliśmy pokój.

– Dotknąłem niechcąco jej brzucha – wyznał Shankbell – i wiesz pan co? Pod skórą da się wyczuć elementy kół zębatych.

– Z całą pewnością nie są to ludzkie kości – wymruczał równie zaniepokojony Max.

Schodziliśmy po schodach, uważając na wykoślawione od żaru stopnie.

– Jeszcze raz dama tędy przejdzie i wytopi stopą dziury na wylot – ocenił hrabia z niepokojem.

– Apeluję do was, panowie. Uspokójcie się na Boga. Nic nam z jej strony nie grozi – wyjaśnił spokojnym tonem baron Vanhalger.

Fragment tekstu pochodzący z patronackiej strony Szortala
http://www.szortal.com/node/7402

– Widzi pan właściwe rozwiązanie?
Uśmiech Inverrie był znacznie przyjemniejszy niż szkaradne ziewnięcia Alonbee. 
– Z układu właśnie wychodzi spory konwój wojskowy indukujący istnienie sporego korytarza tentralnego. Nikt trzeźwy nie rzuca się na taką potęgę. Alonbee wiedzą o tym doskonale. Pozostaje zaangażowanie Kotłów w potyczkę i wraz z nimi przebicie się do wolnej przestrzeni.

Wchodziliśmy z powrotem do centrum układu z duszą na ramieniu. Widziałem planetę, na której z taką nadzieją oczekiwaliśmy na bitwę z Shetti. Wszystkie orbity parkingowe wokół globu były puste.
Przejąłem instrukcje, książkę armatnią i szczegółowe wyliczenia toru pocisków od kapitana Anganona. Po milisekundowej teleportacji utknąłem w zniszczonej ramie na swojej dziobowej pozycji. Widziałem pod sobą gigantyczne pierścienie ostatniej z planet – Hiotona. Przesuwały swój majestat pod moim stopami w miarę jak posuwaliśmy się w głąb układu. Rząd planetarnych księżyców ciągnął się długą linią w rozgwieżdżoną czerń. Globy tkwiły na dokładnie wymierzonych orbitach ponad gazowym olbrzymem. 
Przypomniały mi się traktaty naszych wenusjańskich uczonych na temat inżynierii planetarnej i tak zwanych studni grawitacyjnych. Skomasowane działanie pływowe skoordynowanej masy satelitów potrafiło wyrwać z atmosfery sporą ilość gazów szlachetnych, mogących znaleźć zastosowanie do produkcji drogich żarówek nofitowych. Mało wiedziałem na ten temat, ale od razu uznałem, że przynajmniej w tym układzie planetarnym Alonbee popisali się swym nieprzeciętnym intelektem.
W najbliższym otoczeniu miałem roztrzaskane fragmenty poszycia żeliwnego kotła. Kadłub naszego grata prawie tu nie istniał. Pozostała tylko solidna rama z przypiętymi do niej działami. Ponownie poprawiłem na sobie sprzączki pasów kanonierskich. Mocniej zacisnąłem zaczepy. Byłem w końcu w otwartej przestrzeni, a nie wiedziałem jak podziała na mnie odrzut serii, czy szybkie manewry jednostki podczas bitwy. Czułem odległy żar słońca układu i wdychałem w płuca zapewne różny od naszego eter międzyplanetarny. Wydawało mi się, że po każdym wdechu pozostaje mi na języku charakterystyczny nalot. Metaliczny w smaku mroził gardło cięciami lodu. Jeszcze rok temu nie posądzałbym siebie o taką odwagę. 
Delikatnie wsunąłem trzymaną w ręce rurę elastycznego teleskopu do wnętrza oczodołu. Poprawiłem pas teleportacyjny i z niezwykłą delikatnością pogładziłem powierzone mi działo typu maszynowego. Gdybyśmy posiadali taki sprzęt w owym czasie na Ziemi, Shetti nie miałyby żadnych szans. Na stanowisku kanoniera umocowano do ramy specjalne sandały bojowe. Z wielkim trudem wpasowałem w nie stopy. Inverrie posiadali niewielkie stopy. Z całego kompletu czynnych protez pozostawiłem sobie tylko parę dodatkowych ramion. Reszta spoczęła w niewielkim futerale, który oddałem do stałej dyspozycji księciu. 
Zapinałem zmrożonymi ludzkimi palcami następne sprzączki, a jednocześnie zdrewniałymi protezami precyzyjnie ustawiałem setki dźwigni. Włączyłem obieg parowy działa. Usłyszałem odległy syk. Eter przenosił dźwięki bardzo wybiórczo. Niektóre tłumił, inne wzmacniał. Na skali armatniej lufy ujrzałem komorę pociskową. Wskazówka oparła się na napisie „pełna”.
Szliśmy teraz ostrym łukiem od strony czternastego księżyca szóstej od słońca planety. Widziałem przed sobą odległą linię długiego konwoju Kotłów. To były gigantyczne maszyny. Nigdy przedtem, ani potem takich nie spotkałem. Byłem zdumiony skalą wykonanych prac inżynieryjnych. Cesarska potęga, z jaką usiłowaliśmy się zmierzyć nie miała sobie równych w całym znanym nam wszechświecie.
Doleciał do moich uszu słaby dźwięk. Zaniepokojony spojrzałem w dół na pracującego przy innej armacie Shankbella. Przyjaciel zajął już pozycję kanonierską. Stojąc zaledwie sięgał wysokości potężnej, ozdobionej srebrną inkrustracją lufy. On również przechylił głowę w stronę słońca i nasłuchiwał. Wyglądał śmiesznie. Skrępowany szerokimi pasami kanoniera malec. Sprzączki lśniły na jego ubraniu jak rzędy medali. Hrabiowski wąs pokrywał się lodem w miarę jak ten coraz ostrożniej oddychał. Uśmiechnął się w moją stronę. Usiłował mi coś powiedzieć, ale zagłuszył go dźwięk podobny do bardzo odległych pieśni, nadchodzący od strony najciemniejszego punktu w centralnym zawirowaniu jądra Galaktyki. Byłem równie zdziwiony, jak on, że cokolwiek słyszymy. Nienawykłe do wibracji eteru ludzkie ucho powinno pozostać głuche na tak obłędne wezwania. 
Tak poczułem w gwałtownych uderzeniach serca rodzącą się trwogę.
Korzystając z maksymalnego powiększenia w mojej doocznej lunecie przyjrzałem się uważniej tym światom. Przeważały pomarańczowe olbrzymy o bilionkrotnie potężniejszej sile Blasku niż nasze Solarne Słońce. To było niezmierzone bogactwo, o które musiała toczyć się niejedna wojna. Tam szukałbym legendarnych Hadów. Gwiazdy niemal ocierały się o siebie w szalonym tańcu wzajemnych, grawitacyjnych powiązań. Wymarzony, ciepły, osiedleńczy świat. Dziwne, że nasi Aborygeni nie wybrali dla siebie lepszego domu. Tam dopiero mogliby dowolnie korzystać z dobrodziejstw teleportacji. Tony dziwnej pieśni to wznosiły się, to opadały. Niepokoiły. Poczułem się ospały. Jakże potężny musiał być dźwięk w okolicach źródła? Kimże były istoty władające takimi mocami w ponad eterowym medium? Mieliśmy się dopiero przekonać.
Tymczasem po odpięciu barki z ładunkiem rudy, nasz kociołek, noszący dumne imię „Ghartor” został dostrzeżony. Jeden z ogromnych pojazdów kosmicznych Alonbee odbił od konwoju i zmierzał w naszym kierunku. Rósł w oczach. Już z daleka sygnalizacją świetlną nawoływał do podniesienia bandery. Piloci „Ghartora” niewiele sobie z tych prób robili. 
Miałem czas, żeby przyjrzeć się konstrukcji. 
Na pierwszy rzut oka podobny wytwór techniczny nie powinien być zdolny do lotu w przestrzeni kosmicznej. Jego nieopływowy kształt przeczył pryncypiom awiacji eterowej. Każdy uniwersytet wenusjański wylałby konstruktora na zbity pysk. 
Podziw budziła architektura.
Przede wszystkim oczarował mnie wielkością rząd dwudziestu sześciu kopcących kominów. Wiem, że spalali eter w dopalaczach i coś jeszcze, co strzelało chmurami bezgłośnych iskier. Trudno było powiedzieć. Kominy były osadzone w wielkiej osi pojazdu. Im niżej tym bardziej całość ulegała mechanicznemu skomplikowaniu. Tysiące kratownic i burt artyleryjskich wieńczyło spód, który jednocześnie mógł być szczytem. Kominy zainstalowane na centralnej osi czasem wpadały w ruch obrotowy, wtedy całość przypominała gigantyczny wiatrak. Z samego dołu zwisało kilka tysięcy potężnych łańcuchów i hydrauliczno-magnetyczne kotwice. Na moment gigant przyćmił słońce. Potem ostro przyśpieszył w naszą stronę. W jednej sekundzie ujrzałem wielką burtę i wymierzone w nas rzędy armat. Jeszcze nie padł nawet jeden wystrzał. 
Jakby Alonbee celowo ścierali się z nami warczącym, wyposażonym w lufy zamiast zębów, pyskiem.
Posiadałem jasne instrukcje. 
Burta była idealnym celem. 
Wypaliłem serię trzydziestu pocisków. Gdyby ktokolwiek wtedy z was mógł ujrzeć tę feerię splecionych dymów idących w rozciągniętym szyku na burtę wroga?
Ruszyły jak perły z rozsypującego się naszyjnika. Gwiazdy pod wspornikami moich sandałów kanoniera zamrugały, gdy potężny ryk eksplozji wstrząsnął eterem i posadami naszego małego, pędzącego świata „Ghartora”. Na moment kocioł Alonbee zajaśniał mocniej niż marne słońce ukryte za jego rozsypującym się cielskiem. Kapitan nie żartował, gdy mówił o pikowaniu poprzez śmieci. Wprost entuzjastycznie runęliśmy poprzez otwierające się okno w wirującym wraku. Na sekundę eksplozja wytworzyła próżnię, w którą wepchnęliśmy „Ghartora”. Przeszliśmy jak burza. 
Podążający w stronę granic układu korowód kotłów zwolnił. Czegoś takiego się nie spodziewali. Generałowie się naradzali. Nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Tylko przypuszczali. Z uwagi na bezczelność obawiali się istnienia całej ukrytej na odległych flankach floty. Przecież mały kuter, czy niszczyciel nie mógł spowodować tak poważnych strat? Prowadził wyraźną akcję zaczepną.
Z idącego konwoju oderwało się kilkanaście statków. Zawyły syreny bojowe. Nigdy w życiu nie pomyślałbym, że eter jest zdolny przenieść taką masę różnorodnych dźwięków. Kotły ustawiały się w klasycznej formacji liniowej. Widzieliśmy gęsty las ogromnych, coraz gwałtowniej kopcących kominów. Jakby ruszyła na nas linia szalonych parowozów!
Ale nasz kapitan nie zamierzał zachowywać się jak dżentelmen wobec takiej przewagi liczebnej wroga. Dokładnie wiedział, jak i gdzie uderzyć, by sparaliżować odwet. Nasz kocioł niesamowicie przyśpieszył. Runęliśmy gdzieś w dół pod brzuchy idących maszyn. Poczułem gwałtowne zawroty głowy. Obawiałem się, że wejdziemy w prędkość tentralną. Przecież nie przeżylibyśmy pozostając na zewnątrz skorupy statku.
Spanikowałem. 
On naprawdę to robił! 
Wyciągnąłem przed siebie drżące ręce. 
Skupiłem się. Przygotowałem do teleportacji. Zobaczyłem rozgorączkowanego hrabiego. Machał do mnie wolną ręką. Uspokajał.
Alonbee ciągle nas lekceważyli. Nawet przez moment nie pomyśleli o prędkości tentralnej w takim natłoku masy. Stracili nas z pola widzenia. Byliśmy w przeciągu relatywnego kwadransa już w pobliżu niczego niespodziewającego się konwoju. 
Mknęliśmy wzdłuż gigantycznej linii pojazdów. Migotały pod nami kształty. Zmieniało się brzmienie wydmuchu spalin. Anganon wypuścił kierunkowe flary. Dokładnie wymierzyłem ich śladem moje pociski. 
Wyglądało to jak nalot. 
Wraz z Shankbellem waliliśmy w nich serię po serii. Taśmy z pociskami odskakiwały. Nowo założone szybko się wyczerpywały. Wszędzie wirowały rozgrzane do białości, metalowe łuski. Rozganiałem je wolną ręką. Widziałem zanoszącego się śmiechem hrabiego i wyobrażałem sobie własną minę triumfatora.
Tuż za nami rozległa się pierwsza eksplozja, a potem zatrzęsło się całe pozostawione z tyłu niebo. Zanim zorientowali się, co się stało, nasz niewielki okręcik znalazł się burta w burtę z kilkoma niszczycielami. Ich luki armatnie nie zdążyły się jeszcze otworzyć, gdy walnęliśmy w nich z całej burty. Potem zgrabnym skokiem pomknęliśmy w przestrzeń międzygwiezdną już w stałej prędkości podtentralnej. Za nami ruszyły pierwsze wystrzelone pociski. Nie dotarły. Byliśmy już poza zasięgiem.
Dziwiłem się, że nic nie czuję. I wciąż żyję.
Zabrali mnie na pokład bez udziału mojej świadomości. Nieoceniony Yarragee wyplątał mnie z uprzęży. Obudziłem się w malutkiej kajucie podobnej do budy wielkiego wenusjańskiego psa. Obok legowiska leżała prawdziwa książka i pozostawione przez barona alonbijskie lunety do czytania. Nie zapomniał też o szklance zimnego grogu Inverrie i pudełku musowych cygar. Zapaliłem pierwsze z brzegu z prawdziwą rozkoszą. 
Wciągając dym miałem przed oczyma tylko piękną twarz hrabianki Cydonii Hornsby z Alckerbury. I nic poza tym.