Przepraszam, zajęte – na Sadurski.com

http://www.newsy.sadurski.com/Komiksy/0/33/3200/1/Testimonium___fantastyka_Maszczyszyna/

Wyszukaj w treści i słowach kluczowych:

 
 Teksty: satyra i polityka
Przepraszam, zajęte (opowiadanie S-F)
1. Siedziałem przy barze nad na wpół wypitą szklanką Southern Comfort. Zawieszony na ścianie telewizor syknął, gdy przerwali transmisję meczu. To był, do kurwy nędzy, futbolowy Grand Final! Jak ktoś miał czelność zawracać głowę głupstwami w tym momencie? Od razu dopiłem resztkę drinka i drżącą ręką sięgnąłem po papierosa. Ledwo dochodził do mnie sens słów. Brr. Ważny komunikat! Bo ja wiem? Ten pojazd kosmiczny od miesiąca dryfował w kierunku Słońca bez szansy powrotu. Jakiś ważny fagas zaprogramował komputer pokładowy w jednostkach metrycznych. Inny podał dane w łokciach, a pilot na pewno przeliczył na stopy. I tym samym pierwsza załogowa wyprawa na Marsa minęła glob w odległości miliona kilometrów, nie mając nawet czasu na pamiątkową fotkę na tle planety. A teraz pierdolą, że się rozhermetyzował, bo walnął w niego mikrometeoryt. Ja tam swoje wiem. Siedziałem dwadzieścia lat w zawodzie. Puściły chińskie spawy, jebnął europejski generator, bo przekroczył ich zasrane normy i sfajczył się jakiś dawno niewymieniony przewód, zrobiony gdzieś na Zakaukaziu.
– Słyszałeś?
„Ona zawsze przysiądzie się znienacka” – myślałem. Taka to podejdzie człowieka nie wiadomo kiedy. Barbie Judy. Nie wiem, co robiła tego popołudnia z włosami. Ale jechało od nich starym piwskiem. A może to był spleśniały biustonosz? Trudno powiedzieć. Nie zmieniła fasonu od Gwiazdki. Zawsze ta sama bluzka i wytarta spódniczka w grochy.
– No, że niby co? – zapytałem. Nie wiedziałem, czy chce rozmawiać o Carlu przejechanym przez tramwaj na Flinders Street, czy może o rozwodzącej się po raz czwarty Jannet. Albo o obu rzeczach naraz.
– Ta rakieta na Marsa.
– A, OK, słyszałem. Przerwali mecz z tego powodu.
– Wiesz, ten pilot z Indii, Sanjey, dostał ponoć mikrometeorytem w samo czoło. Dokładnie w czerwoną plamkę, którą malują sobie ze względów religijnych pomiędzy oczami Hindusi.
– A tobie kto to powiedział?
– Rigoletto z Milk Baru naprzeciw poczty.
– A co? On interesuje się astronomią?
– Nie. On interesuje się co najwyżej moim biustem. Ale zatrudnia Hindusów. Zaklinał się, że przewidział katastrofę, jak tylko ujrzał tego Sanjeya na pokładzie.
Traciłem cierpliwość. Przywrócili transmisję. Tłum wył z jakiegoś powodu na stadionie, a ja i tak dłużej nie mogłem znieść jej gdakania. Zapytałem więc szybko:
– Dobra. Co masz dla mnie?
Podała mi pod barową ladą mały, damski rewolwer.
– Znalazłam to przy trupie w bramie – powiedziała.
– OK. Sprzeda się. Przyjdź wieczorem po kasę.
2.
Dwa dni później znowu siedziałem w Dark Planets na rogu Clifton i Parkland. Był ranek. Brakowało klientów. Nawet ekran telewizora był wygaszony. Przeglądałem wyniki gonitw. Jakoś było tego mało. Większość poniedziałkowej szmaty zajmowały artykuły o kosmosie. Z tyłu przysiadł się Fred Donvey, komiwojażer z Williamstown. Czytaliśmy razem. Jezzzu! Z początku to zbagatelizowałem. Myślałem, że rozpamiętują śmierć tych niedorobionych Marsjan. Ale to było zupełnie co innego.
– Ale jaja – mruknął Fred.
– Noo. – Odsunąłem go gwałtownie ręką, bo walił się na moje plecy całym ciałem. Przez przestrzeń terytorialną Ziemi przechodziła jakaś obca flota statków międzygwiezdnych. Podobno były widoczne gołym okiem.
Wybiegliśmy na ulicę. Donvey z puszką VB w dłoni wskazywał niebo gdzieś ponad budynkiem Rialta. Rzeczywiście. Ruch był ledwie zauważalny. Gigantyczne kule wielkości księżyca w pełni. Były niczego sobie. Wyglądały przestronnie i nie miały tych pieprzonych, księżycowych kraterów. Szły w kilku szykach od Słońca w głąb układu. Ignorowały nas. Dopiero w tydzień później przesłali jakieś wymuszone, sztywne pozdrowienia, które przez długi czas nasi uczeni odczytywali jako ostateczne ultimatum.
3.
Minął rok. Właśnie zmarła Barbie Judy. Dostała raka opłucnej. Święta choroba pracowników azbestu. Wszyscy byliśmy przybici tą wiadomością, ale nikt nie poszedł na pogrzeb. Było za zimno. Lał deszcz, a i tak rodzinka spakowała ją w krematorium do urny. Walnęliśmy sobie po drinku i patrzyliśmy w telewizor, kiedy nadeszły te wizgi.
– Nie da się walnąć w taki odbiornik z piąchy, bo pęknie. To nie to, co stare, drewniane pudła. – Rigoletto wziął sobie wolne od Milk Baru. Siedział z nami i sączył burbona. Jak zwykle męczyła go chrypa.
– Niby to zakłócenia, ale sama przestrzeń ulega wibracji nie do wytrzymania. Zobacz na szyby w oknach. Trzeszczą. I założę się, że nie wytrzymają i w końcu pękną – powiedziałem, chwytając szklankę mocniej.
– Co tydzień to samo. Mają tam jakieś balangi czy co?
– To brzmi jak kurewsko podkręcony głośnik niskotonowy.
– Rozgościli się na dobre!
– Wybrali Jowisza.
– Ich statki oparkowały nawet orbity galileuszowych księżyców. Jest ich cała masa. I ciągle przybywa nowych.
– Dobrze, że Mars jest nasz. Wylądowały tam w końcu nasze roboty. Jowisz miał tylko kilka przelotów i spaloną w atmosferze sondę.
– No tak. Tego nie można było nazwać kolonizacją. Trzeba zagryźć zęby i czekać. Może coś ich zajebie, jak w tym filmie Wojna Światów.
– Dlaczego wybrali akurat Jowisza?
– W galaktyce większość planet posiada podobną masę, a nierzadko i większą. Nawet teoretycznie życie miałoby spore szanse powstania w atmosferze takiego obiektu.
Kilka miesięcy później przeczytałem o wzmożonej aktywności obcych. Nadlatywały nowe, dziwne jednostki. Dobrze, że teleskopy na orbicie jeszcze działały. Można było dostrzec różnice konstrukcyjne. Mieli tam gości, jakąś konferencję galaktyczną, wizgi przez ponad miesiąc były nie do wytrzymania. To, co było potem, przechodziło ludzkie pojęcie. Gonitwy w układzie. Niesłabnące kanonady laserowe. Nawet strzelali w Słońce jak do tarczy jakimś kolorowym gazem. Zmniejszyli tym jego aktywność energetyczną. Było zimno w środku lata. Dla nich to było obojętne. Przecież Jowisz ma własne zasilanie
.4.
– Cześć, Rigolo.
– No hej…
– Daj mi paczkę fajek. – Potarłem policzek. Nie goliłem się od tygodnia.
– Tych, co zawsze?
Spojrzałem na niego wymownie. Nie musiał głupio pytać. Z fajkami to jak z fajną dupą. Nie zmienia się, jak smakuje.
– Słyszałeś o katastrofie? – rzucił Rigoletto. – Jeden ze statków obcych wywalił się na Księżycu. NASA próbuje sklecić coś na szybko.
– Chyba muszą się wybrać na złom. Co im zostaje? Błagać Chińczyków i Rosjan o wsparcie techniczne? Co to za obciach dla tak wielkiego narodu!
– Zapomniałeś o Indiach – zachichotał pod siwym wąsem. Miał facet poczucie humoru.
Brudny chłopak z Cejlonu spoglądał na nas spoza półki z makaronem. W jego oczach błyszczał patriotyzm, a na ustach wisiała cierpka uwaga. Ale nie odezwał się. Zobaczył mój tatuaż na prawym ramieniu. Mam tam zajebistego, niemieckiego orła. Dobre na flagę, a nie na sflaczałe bicepsy.
Przeczytałem później w „Herald Sun”, że wspólnym wysiłkiem udało się coś złożyć. Dało się tym wylądować dość blisko. Miesiąc potrwało, zanim wycięto włazy. Ale wewnątrz nic nie przypominało ziemskich pojazdów międzyplanetarnych. Nie te progi. Te istoty przypominały gigantyczne balony i stery mieściły się gdzieś na wysokości dziesięciu pięter. Po za tym istniały tylko wirtualnie, jako projekcje. To nas kompletnie zdruzgotało jako rasę. Udało się odtworzyć na Ziemi stop metalu, jaki wykorzystywali do budowy włazów. Znalazł zastosowanie do konstrukcji nadwozia czołgów. I nigdzie więcej.

5.

 

 

Nie interesowałem się tym przez następne dwa lata. Straciłem nogę w wypadku. Zabiłem dziada, który mi to zrobił i posadzili mnie na dwanaście lat. W pudle oglądaliśmy na ogół sport. Kosmos był dla moich kolesi z celi tematem obojętnym. Dochodziły mnie słuchy o wysłanych sondach z platynowymi plakietkami. No, wiecie, standardowe rysunki. Mężczyzna, kobieta, odległość do pulsarów i muzyka klasyczna. Tym razem wrzucili wszystkie płyty Presleya na mp3. I co? I nic. Lot zajął cztery lata i pozostał bez odzewu. Nie wiadomo, czy obcy odebrali te sondy, czy je olali. Może przeleciały niezauważone? Mignęły im przed oczami, jak siedzieli w delirce?
Z chłopakami na spacerniaku raz podjęliśmy temat. Akurat ktoś z naszych dostał dobre fajki od rodziny. Zrobiło się sielsko i anielsko.
– Może kwalifikują nas do czubków jako rasę?
– Wiesz, komentarzy do platynowych plakietek brakuje, więc najwidoczniej jeden z drugim uważa nas za umysłowo niedorozwiniętych.
– W końcu obserwują nas już od jakiegoś czasu. Ta dyskusja o wzniesieniu fontanny na miejscu wysadzonego przez terrorystów Watykanu mnie samego doprowadza do szewskiej pasji.
– A wojna na Antarktydzie? Po co przelewać krew za wolność waszą i naszą, skoro tam są tylko pingwiny?
– A głodna Afryka? Podzielona Moskwa?
– Przecież my nie mamy nawet jak wyszczerzyć zębów. Czym tam polecieć? Sojuzem?

 

6.

 

 

Kiedy zniknął Saturn, powiało grozą. Nawet tutaj, w celi, nie mówiło się o niczym innym.
– Co będzie z nami, jeśli oni potrafią robić takie rzeczy? – pytał strażnik na spacerniaku.
Wzruszyłem ramionami. – Powinni nas wszystkich wypuścić na ulicę. Zrobimy im łomot bejsbolówkami, jak przyjdą po Ziemię – powiedziałem, ale on tylko machnął ręką, widząc moje świeżo wybite zęby.
Wieczorem w kiblu oglądałem wiadomości na ukradzionym smartphonie. YouTube relacjonował pierwszą otrzymaną wiadomość od obcych. Przepraszali. Za co? Za Neptuna. Ktoś wraz z Saturnem odebrał go za długi. No, to przekraczało już wszelkie normy dobrego wychowania. Przecież Układ Słoneczny należał do nas. Mamy na to dowody ewolucyjne. Tutaj przyszliśmy na świat! Tutaj po raz pierwszy zeszliśmy z drzewa! Odparli, że większość ludzi wierzy, iż ludzkość przybyła na ten świat jako para – kobieta i mężczyzna – około sześciu tysięcy lat temu. I to się zgadza z ich wyliczeniem. Oni posiadali dokumenty zakupu czternastu okolicznych układów plus naszego i są ich właścicielami od około dziesięciu tysięcy lat.
Wyszedłem z siebie. Nawet nie wytarłem tyłka z nerwów.
Bruce siedział na łóżku z jakimś magazynem porno.
– Ty, Bruce.
– Sir. Uczyłem cię wczoraj. Zapomniałeś? Sir Bruce.
– Sir. Hm… Słyszałeś o baloniastych? Twierdzą, że ten układ do nas nie należy. To co my, kurwa, mamy teraz robić?
Patrzył na mnie przez dobrą chwilę w milczeniu.
– Ale ty, Jack, to jesteś głąb. Oglądałeś na pewno newsy na YouTube. Hę? To już miesiąc nieaktualne.
Trzymał mnie w napięciu drań. Przeglądał strony pornosa wolno i uważnie.
– Ty, Jack, nie wiesz, że oni tutaj wylądowali?
– No… Nie. – Naprawdę nie wiedziałem. Ostatnio czytałem gazetę, jak prałem skarpetki. Na pewno była stara, bo śmierdziała zjełczałym masłem. Takim ze starych, ciasno zapakowanych kanapek.
– Ich statek wylądował w Tel Avivie.
– Izrael? Rozmawiali z Żydami? O czym?
– Nie dajesz mi skończyć – westchnął ciężko. – Okazało się, że Żydzi mają papiery na Układ Słoneczny. Oryginały! Wystawione przez jakąś ważną figurę w galaktyce. Jak obcy usłyszeli imię JHWH, Jahwe, to w godzinę nie było po nich śladu.
Uśmiechnąłem się cierpko. Podrapałem po brodzie z namysłem i zapytałem:
– Ty, a kto to był Jahwe?
– Sir! Mówiłem ci. Sir.
– No dobra. To kim był Sir Jahwe?

Autor: Jan Maszczyszyn, jedno z opowiadań zbioru “Testimonium”