Bizarroidalnie – wybór miniatur w konwencji bizarro wprost z Niedobrych Literek

“Maskaradon” by Jan Maszczyszyn

In Opowiadania on Lipiec 26, 2012 at 6:00 am

Zapraszam na Niedobre Literki

http://niedobreliterki.wordpress.com/2012/07/26/maskaradon-by-jan-maszczyszyn/

Dzisiaj witamy was szczególnie wesoło, bo do naszej bizarro drużyny dołącza nowy, wartościowy zawodnik. I to z daleka, bo z rozgrzanej słońcem Australii! Jan Maszczyszynw latach osiemdziesiątych dał się poznać jako aktywny pisarz fantastyki naukowej, publikując swe teksty w czasopismach i antologiach, a obecnie wraca na pisarską scenę po dłuższej nieobecności.

Jan Maszczyszyn specjalizuje się w mrocznych, wydziwaczonych wizjach “zepsutej” przyszłości – i choć zawsze hołduje estetyce science fiction, to dzięki niezwykłej wyobraźni i szokującym pomysłom jego teksty to także bizarro fiction wysokiej klasy.

Przekonajcie się zresztą sami. Lubiliście się jako dzieci zakradać w różne ciekawe, zakazane miejsca? Dzięki opowiadaniu “Maskaradon” dowiecie się, że może to mieć daleko idące konsekwencje. I można przy okazji poznać przykrą prawdę o sobie samym.

 

“Maskaradon”

 

Lauren skończyła dopiero osiem lat, a już dopadła ją zaraźliwa, kobieca autoreklama. Wypinała dumnie piersi. Wydymała lekceważąco usta. Wypuszczała te swoje przeciągłe, lepkie spojrzenia, od których Darenowi pociły się dłonie.

– Mama mówi, że Roger Downdropp jest transwestytą. – Na jej buzi pojawiały się małe dołeczki za każdym razem, kiedy wypowiadała to słowo.

– Moja mówi, że jest seryjnym mordercą – oświadczył Marley z Thronthon Street. Największy piegus w okolicy. W jego oczach zawsze paliły się aroganckie ogniki.

– To dlaczego Downdropp stoi zawsze pod latarnią, jak dziwka? – zapytała. Miała jeszcze na szyi kawał sznura, na którym wczoraj usiłowała się powiesić razem z lalką. Tylko dlatego, że jej Betty złamała plastykową nogę.

– On tam czeka na doręczyciela gazety…

– Wygina się i kręci tyłkiem!

– Wcale nie. Stoi sztywno i pali fajkę. Nie wiesz, jakie rzeczy potrafi robić z ciałem człowieka przedwieczorna mgła?

– Chyba pije mleko. Ma białego wąsa.

– To krem opalający.

– Powariowaliście. Przecież poranny chłód mrozi mu oddech.

– To dlatego ma skrwawione kąciki ust?

– Pił kompot z wiśni.

– Chyba barszcz z durnia!

– Jesteś okropna.

– A ty jesteś rudy! – Skrzywiła w niesmaku usta.

Przeczekali tę codzienną, rutynową grzebaninę Rogera Downdroppa.

Ruszył wreszcie i złociste, kropkowane zagubionymi insektami snopy światła zlizały niskie zabudowania, pub i przedszkole. Hałas silnika potoczył się w dół ulicy. Pozostali sami.

– Myślisz, że ktoś na niego czeka w domu?

– Ma tylko nieruchomą rybkę w słoiku.

– Idziemy?

– No pewnie…

– Boisz się?

– Na pewno nie. Co może mnie spotkać w rzeźniczym sklepie?

– Nie bez powodu jest sławny w całej okolicy.

– Bo to jedyny tutaj sklep mięsny. Ciotka mówiła, że zjadła ostatnio dziwnie wyglądające  świńskie nogi…

– Dla niej nawet dziwnie wygląda jej rodzony syn.

Wolnym krokiem podeszli pod same drzwi. Były dokładnie zamknięte. Szybę pokrywała od wewnątrz gruba warstwa tłuszczu, jakby ktoś próbował ją czyścić kostką smalcu.

– Pusto. Wejdziemy od zaplecza.

Wąskim zaułkiem dostali się na tyły sklepu. Jak zwykle było tu uchylone okienko do małej, śmierdzącej toalety.

– Lauren, jesteś najzgrabniejsza z nas. Wchodź. – Chłopcy wymienili uśmiechy. Mieli nadzieję, że zaklinuje okno, wtedy mogliby ją wymacać do woli. Jednak po chwili skrzywili się z niesmakiem.

Dziewczynka miała zniechęcające, poplamione malinami majtki w zielone groszki.

Ledwo się przecisnęła, a już w chłodnym mroku rozległ się dźwięk odsuwanej zasuwy. W otwartych drzwiach zamajaczyła jej postać.

– Na co czekacie? Pakujcie się do środka.

Pokój był niewielki. Zaledwie dostosowany do zawartości, to jest starego krzesła z wyrwanym oparciem, półki na buty i szafki na ubrania. Śmierdziało zakrzepłą krwią.

– Ubranie rzeźnicze musi być strasznie ciężkie do wyprania. Ile proszku, mydła czy darcia aż do bolesnych pęknięć skóry? – zastanawiały się dzieci, patrząc na rząd nieruchomych, sztywnych od czerwieni fartuchów.

– Kurwa, ale  w tym bólu… –  Daren pokręcił z niedowierzaniem głową. – Zawsze kiedy patrzę na rosół nie chce mi się wierzyć, że to gorące popłuczyny z czyjegoś organizmu.

– Ja tam lubię taką obciekającą tłuszczem marchewkę.

– Czy śliski makaron, pachnący wołowiną… – W głębi oczu Lauren czaiła się kpina. – Chodzi o to, że marchewka nie ma w sobie tłuszczu, tylko sok, Marley.

– To dlaczego jest czerwona? Krwawi. Przecież sok spełnia w roślinie tę samą rolę transportu niezbędnych organizmowi komponentów do metabolizmu.

– Ale marchewka nie żre rosołu i nie zabija zwierząt.

– I nie ma wyrzutów sumienia.

Marley nacisnął klamkę. Weszli do ciemnego pokoju wypełnionego rzędami metalowych stołów. Błysnęło światło. Potem neonówka, skwiercząc przez chwilę łapała oddech aż do pełnego blasku. Wreszcie łagodny blask zalał srebrne blaty. Jakaś przestraszona ćma przeleciała i rozbiła się w ciemnym rogu.

– Erhatia Platinia – wyszeptał ktoś trudną nazwę. – Dead…

– Co jest za tymi metalowymi drzwiami?

– Haki, mnóstwo haków z nanizanym mięsem.

Marley otworzył ostrożnie kolejne drzwi. Daren pomógł mu odepchnąć je aż pod ścianę.

– Jakoś zaśmierdziało trupem? – Prawie zapytał.

– Takie zwykłe, martwe mięso. Po prostu gnije po śmierci. Trzeba szybko zagotować bądź upiec.

– I błyskawicznie zeżreć. – Lauren stwierdziła z przerażającym mlaskaniem. Wydawało się przez moment, że jej usta wypełniają ostre zęby drapieżcy.

Podeszli do stołu. Leżała tam wielka piła. Daren odnalazł przycisk pod stołem. Zastartowała z dzikim kopnięciem całej ramy. Wydała z siebie rzężący dźwięk i powiało od niej zimnem śmierci. Odnaleźli po chwili kawałek świńskiej nogi i wrzucili ostrzu na pożarcie. Upadł nierówno, drzazgi kości i mięsa pofrunęły wokół jak rozchlapana zupa.

– Trochę uważaj na przyszłość – rzuciła obrażonym tonem Lauren. Wycierała oko. Na jej dłoni pozostał ślad po świńskiej krwi.

Nagle z  rogu pokoju doszedł gwałtowny hałas i odgłosy dzikiej szamotaniny. Daren dopadł  trzęsącego się ze strachu małego prosiaczka. Dzieci podbiegły jednocześnie i z radosnym wrzaskiem pociągnęły zwierzę za nogi. Prosiak wydarł się chrypiącym piskiem. Dziko wierzgnął i kłapnął małym pyskiem. Dzieci jak szybko go złapały, tak szybko puściły. Odskoczyły pod ścianę.

– No to teraz skurwiel nam nie ucieknie.

– Będzie miał zabawę do rana. –  Marley wolno popchnął drzwi i zatrzasnął z mściwym uśmiechem.

Reszta stała przez chwilę w milczeniu przełykając ślinę.

– Mama miała rację… – zaczęła Lauren.

– No, nie całkiem. – odburknął Daren.

– Nogi ma normalne, świńskie – dodał Marley.

– A uszy?

– Uszy i pysk przypominają mi panią Urshows z Treadwell Road.

– Tobie wszystko przypomina panią Urshows z Treadwell Road. Ojciec mówi, że ta stara wiedźma ma twarz jak zmiętolone po seksie prześcieradło – powiedział Daren. Nikt z nich nie miał pojęcia jak wygląda takie prześcieradło, ale wypadało zgodzić się w milczeniu. – Tymczasem pysk tego prosiaka jest gładki i niemal piękny. Zresztą to podobieństwo z każdą chwilą się zmniejsza.

Prosiak przemknął pod długim stołem i próbował zagrzebać się pod jakiś porzucony w rogu pokrowiec. Chrząkał przy tym i prychał. Podbiegli i złapali go zgodnym, drapieżnym ruchem. Wydał z siebie niemal ludzki, błagający wrzask.

– Spójrz. Ta ludzka gęba ma pozostałości owłosienia na czole.

– Zobacz te bokobrody. To na pewno nie jest pani Urshows – Lauren parsknęła szczebiotliwym śmiechem. – Daję głowę, że Donwdropp używa sobie ze zwierzątkami, zanim je zabije.

– Myślisz, że rżnie świnki?

– Tak chodliwy towar kosmetyczny jak maska protetyczna kosztuje majątek. To jest dobre dla damulek z telewizyjnego beama, a nie żeby zapinać je na świński ryj i przyglądać się inwersji ludzkiego cierpienia.

– Niektórzy zapłacą za ten widok krocie.

– Ale on jest tylko biednym rzeźnikiem w naszej zapchlonej dziurze i nie ma tu bogatej widowni.

– Może to nagrywa i sprzedaje video pliki w necie? – rozejrzeli się bacznie wokół.

– A może je ukradł?

– Albo sam opanował technologię ich wytwarzania?

– No dobra. Szukajmy.

– Ale co zrobimy z prosiaczkiem?

– Głupie pytanie… Na szafot z nim!

Wrzask zwierzęcia i jednoczesny pisk maszyny niemal je ogłuszyły. Przez kilka minut wycierały krew z twarzy. Mimo to poprzez czerwień już przezierał dziecięcy uśmiech.

To, czego szukały leżało w rogu przestronnej szafy.

W wielkiej kryształowej skrzyni mieściło się kilkanaście masek. Nie posiadały formy. Wyglądały raczej jak dopiero co złowione przeźroczyste meduzy, bez kolorowej skazy wewnętrznych organów. Mogły też przypominać pocięte kawałki świątecznej galarety, z której ktoś wyjadł kawałki mięsa i cierpliwie zlizał tłuszcz.

Marley wybrał pierwszą z brzegu. Wylewała mu się z rąk. Zasyczał z bólu. Przedmiot parzył jakby rzeczywiście był żywą, ruchliwą istotą.

– Gorąca? – zapytał Daren.

– Sam zobacz..

– W życiu bym sobie tego nie założyła na twarz – rzuciła Lauren z obrzydzeniem. Była zdezorientowana. Sytuacja powoli wymykała się z jej rąk.

– Mówisz jak moja mama. Ale kiedy dostała pierwszych zmarszczek, sama prosiła ojca o taką protezę twarzy. Robi z ciebie piękność w mgnieniu oka. I wyglądasz każdego dnia inaczej. Wystylizowana na celebrytkę nawet w sraczu.

– Chcesz spróbować? – Marley miał to coś już na twarzy i jego głos zdawał się mocno przytłumiony.

– Nie, nie.

Chłopcy zamilkli. Okropnie zesztywnieli. Maska wyciekała i lała się wzdłuż ciała, sięgając butów. Ciągnęło ich pod ścianę, gdzie z trudem pochwycili na nowo równowagę.

– Ej tam? Wszystko ok? – pytała Lauren, bojąc się ich nawet dotknąć. Szklista masa rozlała się po ich ciałach, topiąc ubrania. Zaskwierczały buty, a sznurówki, paląc się, pełzły po podłodze jak oszalałe robaki.

Drzwi frontowe uderzyły z głośnym łoskotem o metalową futrynę. Światło zadrgało przerażone. Przemknęły wydłużone cienie i groźne, szurające kroki przyniosły ze sobą zwalistą postać. Był to Roger Downdrop, rzeźnik. Miał na sobie różową sukienkę i jaskrawy błyszczyk na ustach. Włosy przyprószone śniegiem z zamrażarki, który topił mu się na czole.

– A ty mała, dlaczego się nie przebierasz? – zapytał ze szczególnie złośliwym uśmiechem.

Lauren nie odpowiadała. Cofała się w kierunku najbliższego stołu, depcząc jeszcze ciepłe kawałki prosiaka.

– Załóż maseczkę – zachęcił chropawym tonem. – Zrobi z twego ciałka ładną świnkę. A ja lubię małe świnki.

– Jest pan zboczonym wieprzem, panie Downdropp!

– To tylko rzeźnia. – Downdropp pochylił się nad nią i powiedział. – Ale rzeźnia nadzwyczajna, współczesna – oznajmił z akcentem na ostatnie słowo. Uśmiechnął się wyrozumiale, chwytając błyskawicznie jej małą rączkę. – Tutaj schodzą się bezdzietni małżonkowie. Przynoszą różne dziwne zwierzątka i proszą, błagają o ludzkie maski. Nie takie skąpe, zmieniające tylko twarz, ale kompleksowe z Darwin Port, wyposażone w elektroniczny wyłamywacz kodu genetycznego. To odpowiedzialny sprzęt. Dokonuje metamorfozy zewnętrznych warstw ciała. Armia zamawia u mnie pokrowce dla wojska. Przebierają za żołnierzy świnie. I tak poszłyby na rzeź…

Milczała, przełykając ślinę.

– Wiesz? Lubię przebierać słonie w ogrodzie zoologicznym na peryferiach Dubbo. W ludzkiej skórze mają świetne poczucie humoru. Bawią się publicznie trąbami – zażartował. Wątpił, aby małolata wiedziała o czym mówi. Przyciągnął ją do siebie.

Poczuła jego oddech, zimne spojrzenie, zbliżające się dłonie  i zamarła z przerażenia.

– I byli tu po ciebie przed laty. Twój tatko przyniósł domowego zwierzaka. Preferował blondyneczki, figlarne, z małą pupcią. Jednak twoja matka przekonała go do szatynki, chudej i niezgrabnej szczapy. Wykłóciła się o ciebie. – Pogładził jej czoło w zamyśleniu. – Wyrosłaś w tej ludzkiej powłoce na jeszcze brzydszą i grubszą.

– To nieprawda – jęknęła, kiedy ucałował jej czoło.

– Wszyscy w Sheparthon lubią kilkukilogramowe dzieci. Przyprowadzają je z powrotem, kiedy dorosną i nabiorą tuszy.

– Pan kłamie… – zaszlochała.

– A w zeszłym tygodniu? Byłaś tutaj z mamusią, pamiętasz? – Wydął wargi z pogardą. -Mówiła, że ma cię dość z powodu rozbitej lampy. Czyż nie tak?

– Rozbiłam tylko klosz – odparła z płaczem.

– Lauren, nie jesteś już malutką dziewczynką. Uwierz mi. Masz swoją masę ciała. Tęga jesteś. Piegowata od słońca. Takie jak ty wiesza się na sklepowych hakach. A twojej mamusi dostarczyłem dzisiaj rano pokrowiec malutkiego bobasa. Idealnie spasował na waszego pieska. Rumpie jest dużo ładniejszy, lżejszy i na pewno lepiej wychowany niż taki dachowiec jak ty.

– Pan kłamie! – Rozpłakała się na dobre w jego tężejącym uścisku.

– Wiedziałem, że wrócisz. – Przewrócił ją i przycisnął do podłogi. – Że wszyscy  któregoś dnia powrócicie.

Zapięcie ludzkiej maski na piersi dziewczynki nagle się zacięło, powodując powstanie niewielkiego otworu w okolicach podbrzusza. Pod spodem zalśniło mokre futro kota. Downdropp poszukał wzrokiem tasaka.

“Lemoniador” i inne szorty Jana Maszczyszyna

In Opowiadania on Wrzesień 20, 2012 at 6:00 am

Dziś znów przeniesiecie się z nami w groteskowe realia o kilkanaście dekad wprzód za sprawą tekstów znanego już wam Jana Maszczyszyna. Pokaźny zestaw szortów zadziała jak wehikuł czasu skonstruowany przez szalonego naukowca, który z chęcią zabierze was w bizarro przyszłość – niewesołą, ale na pewno dziwaczną jak mało co.

Będziecie mieli okazję między innymi przekonać się o wybuchowym zagrożeniu, jak niesie za sobą… cytryna. Dowiecie się też, że wymiana okularów w futurystycznej rzeczywistości może nieźle namieszać z percepcją. Oraz, że zapisanie się na abonament u operatora telefonii komórkowej może doprowadzić do eskalacji upierdliwości na niezwykłą skalę (i nie mówimy o esemeskach z konkursami i ofertami sex rozmowy). Do czego można użyć noworodka-mutanta? Też znajdziecie odpowiedź! W zestawie także dinozaury-geje i praca, w której dosłownie wyłącza się mózg.

Zapraszamy na edukacyjną wycieczkę do światów przyszłości!

 

“Dzidziol”

 

– Jestem w szesnastym miesiącu ciąży, Chris – wyrzuciła z siebie podekscytowanym głosem.

– Pieprzysz… Masz brzuch płaski jak deska rozdzielcza mojego sportowego Jaga. Jesteś pewna? – Szczęki mężczyzny nieustannie pracowały. Żuł gumę, od czasu do czasu wypluwając nadmiar śliny. Z tonu jego głosu wciąż przebijała obojętność.

– Jakoś do ciebie nie dociera prosta informacja. –  Sarah bez przerwy szarpała jego ramię. – Doktor wysłał mnie do domu tylko po przedmioty pierwszej potrzeby. Szczoteczkę do zębów i takie tam bzdury. Mam wracać w te pędy do szpitala.

– Szesnasty? Przecież to zaledwie środek… – Zgubił się pod jej wrogim spojrzeniem. – No, może rzeczywiście powinnaś zrobić coś z tą ciążą –  powiedział z wymuszonym uśmiechem. Osobiście wątpił, aby w tym przetłuszczonym cielsku udało się przebić w tak krótkim czasie czemukolwiek większemu od hamburgera.

Dziecko urodziło się już po południu. Było zupełnie przeźroczyste. Odlepiło się od łożyska niczym fragment roztrzęsionej przez kelnera galarety. Może dlatego rodziło się w parciu macicy, zupełnie wyplute i dziwnie milczące.
Wnętrzności niemowlaka przypominały wiązki rozszalałych sznurków pod napiętym celofanem skóry, a twarz wypompowaną plażową piłkę, na której zasiedział się ktoś czytający gazetę. Odpychające, groźne i złowieszcze…
Po upływie pierwszej doby nastąpiło wreszcie pewne uporządkowanie i wyodrębnienie  się dziwnych, na pewno nie przypominających ludzkich narządów. Samo rozkręcenie lawiny metabolizmu odbyło się zupełnie normalne. Ktoś zapyta zapewnie o pierwsze kupy?
Żadnego płaczu, wierzgania nogami, czy złośliwego chichotu. Przeźroczysty dzieciak po prostu leżał, nieruchomo jak kawałek lodu, na budyniowatej wydzielinie. Każdą próbę niesienia sobie pomocy nagradzał dzikim warkotem i pluciem żółcią. Dodatkowo w oczach brakowało mu źrenic, a białko miało zbyt wiele krwawych pęknięć, aby przypominać jakikolwiek czynny narząd wzroku.

Wątpliwe, czy w ogóle wiedział, że żyje i co oznacza kopanie w jego wieku?

– Niewiele można zrobić – powiedział doktor Harney. – Odkąd człowiek przestawił się na całkowitą recyrkulację materiałów wtórnych, trudno znaleźć odpowiednią dietę pozwalającą wyprodukować pełnowartościowego, ludzkiego potomka. I tak mieliście sporo szczęścia, że zachował się prawidłowy układ ciała. Są nogi, ręce i głowa o prawidłowym kształcie. Nawet kilka narządów seksualnych. Hmm…

– Uważa pan, że takie… coś nie przeżyje?

– Zwykle pęka po tygodniu jak balon. – Doktor zastanawiał się przez krótką chwilę. – Mogę spróbować wykorzystać skórę w transplantologii. Pozwolicie państwo, że pobiorę z pupy niemowlaka próbkę?

Zgodnie wzruszyli ramionami.

Na kilka minut zaległa żenująca cisza, podczas której Harney przyglądał się wycinkowi skóry przez mikroskop.

– Nie – stwierdził z widocznym żalem. – Niestety, nie nadaje się nawet do wykorzystania w przemyśle tekstylnym. Przykro mi bardzo, ale na tym nie zarobicie ani centa.

Małżonkowie spojrzeli po sobie z żalem.

–  A czy ma pan jakieś rady na przyszłość?

Lekarz potarł krótką bródkę. Uśmiechnął się nieznacznie. Odchrząknął.

– Powiem to co zwykle. Musicie zastosować odpowiednią dietę. Dieta to podstawa. Od czasu Wielkiego Głodu udało się ludzkości wyzwolić w organizmie funkcje trawienia absolutnie wszystkiego, ale preferowałbym drogie produkty biologiczne. Mam tu na myśli stary olej kuchenny, kartony, a może nawet plastykowe butelki z drewnianym korkiem. Taka dieta rokuje dobrze na przyszłość – mówił, popychając ich do wyjścia.

W bramie szpitala dziecięcego w Malney Boot stał wielki kontener na nieudane dzidziole. Wrzucili malucha z rozmachem do środka. Płakał i piszczał przez chwilę jak nakręcona pluszowa zabawka, zanim oczy nie wyschły mu na dobre. W oczodołach pojawiły się zwoje ciasno splecionego drutu.

Doktor kłamał…

Dzidziol mógłby z powodzeniem zostać wykorzystany w transplantologii elektronicznej.

“Sodomicus Rex”

 

Sześćdziesiąt pięć milionów lat temu…

Sahilu El Hor Samadim był zboczonym dinozaurem. Nie urodził się bynajmniej z tą przykrą dla innych właściwością. Owszem, od małego podglądał inne dinozaury na łąkach i w lesie. Nawet wtykał palce kopulującym parom do odbytu, nic nie rozumiejąc z piękna miłosnego aktu. Dorastał, mężniał, nabierał cudownej masy igrającego z namiętnością ciała, ale nigdy nie przestał być samcem-inaczej. Jednak od pewnej letniej nocy nieustannie wypatrywał powrotu na wzgórze ogromnej, roziskrzonej gwiazdy. Nie mógł przestać z rozrzewnieniem myśleć o cudownym akcie gwałtu, jaki spotkał go z ręki szlachetnych przybyszów. To, że nie byli to lokalni rębacze, wiedział po kształcie ich narządów. Pozostawili stosy walającej się mokrej gumy. Pudełka z ostrzegawczymi napisami, których nie rozumiał. Części dzikiej, zboczonej garderoby.

W ciągu długiego miesiąca doznał niesamowitej rozkoszy, będąc rolowany po trawie przez dwójkę rozpalonych jak i on olbrzymów. Wtykali mu coś we wszystkie możliwe szpary ciała, tarmosili płyty grzbietowe aż do bolesnego ich rozchwiania. Stępili kolce ogonowe i wciągnąwszy na jego ciało ciasną, gumową pidżamę kazali bić siebie ogonem i porykiwać do tego zawadiacko. Rozkosz sięgnęła zenitu. Obiecali, że wrócą. Czekał więc od roku z rozpaloną wyobraźnią wpatrzony w niebo.

Przeraził się nie na żarty, kiedy zamiast jednej zobaczył całe mrowie lądujących gwiazd. Było ich tysiące na łąkach całej planety. Ze środka wysunęły się szerokie pomosty. Pojawiły się przystojne, muskularne postacie  w podwiązkach na nogach i rajstopach na rękach. Wyszedł nawet jego ukochany Shiumatru, udekorowany wszystkimi kolorami podróżnej szminki.

– Zapraszamy tylko dinozaury! – ryknął do gromadzących się zwierząt. – Proszę wchodzimy – dodał. Posłuchały wszystkie. Wbiegły do środka międzygwiezdnych okrętów, bezmyślnie napalone.

– Zrobią furorę w sodoburdelach galaktyki – mruknął do siebie, patrząc w zamyśleniu na Sahilu El Hora, pakującego się w gumowy kostium z metalowymi cekinami.

 

“Pracodonia”

Photo

 

– Mój klient pracuje w zakładzie o zaostrzonym systemie obrotu informacji. W Pracodonii.

– Wstęp żenujący, panie debiutancie. Wiemy o tym. W dzisiejszych czasach to generalny trend w zatrudnieniu pracowników pełnoetatowych.

– Z waszego oskarżenia wynika, że macie mętne pojęcie o kodeksie pracy. Przechodząc przez bramki skanujące, pamięć robotnika ulega wyłączeniu na bite osiem godzin. Dwadzieścia cztery printony programujące wprowadzają zadania bieżące, jak również wszystkie konieczne informacje związane z produkcją i obsługą maszyn. To pracownik doskonały. Tak zwana chodząca Personalność Pracownicza, w skrócie PP. Wypełnia zadania na czas, wykonuje je sumiennie, nie obija się, nie rozmawia na tematy inne niż praca i nie kradnie narzędzi. W dobie silnej konkurencji nie wynosi cennych informacji poza środowisko korporacji.

– Pozostawiamy mu wolną wolę.

– Bez czynnej świadomości?. To, że podświadomość mówi mu kiedy ma pójść do sracza nazywa pan wolą? A to, że dostaje niczym nieskrępowanej erekcji i gwałci dwanaście sekretarek nazywa pan wyrachowanym napadem na cnotę?

– Działał w swoim imieniu. Sprawdzaliśmy oprogramowanie. Nie ma w nim żadnego błędu.

– A w sprawie czynności fizjologicznych istnieje w nim luka czasowa?

– Owszem, jest taka. Organizm działa wtedy zupełnie automatycznie.

– Jak zwierzę?

– Jak zwierzę.

– W ciągu tej właśnie przerwy na idiotycznego papierosa, co jest zwykłym, mechanistycznym natręctwem fizjologicznym, dochodzi do bestialstwa gwałtu. Kto jest odpowiedzialny? No chyba nie mój klient. Klauzula o zatrudnianiu i pracy bez udziału świadomości ujmuje to w sposób jasny i wiarygodny. Kto uzyskał przyjemność z aktu seksualnego podczas nieświadomego czasu pracy? Bestia zamknięta w ciele ludzkim. Kto poddusił cztery sekretarki penisem, doprowadzając do połamania żeber? Potwór. Nie mój klient, proszę pana. Po pracy jest aniołem z czwórką uroczych dzieci i piękną, napompowaną sylikonem żoną. Proszę nie mieszać faktów.

–Chcemy ukarać bestię, a nie człowieka, panie Hillgrow.

– A więc zlikwidujcie PP. Powieście go na wirtualnej gałęzi.

– To byt dokładnie sprawdzony wirtualny byt.

– Z percepcją?

– Chce pan doprowadzić do precedensu…

– Pytam jeszcze raz. Byt posiadający percepcję i własną ocenę sytuacji?

– Proszę odpowiedzieć na pytanie – zdenerwował się dotąd milczący sędzia po chwili przedłużającej się przerwy.

– Tak. Z percepcją. Myśli pan, że wywalamy milion baksów na daremno?

– Wobec tego proszę o oddalenie oskarżenia. To on wysłał bodziec do układu nerwowego i uwolnił lawinę reakcji chemicznych.

– Ale ten bydlak miał fizyczną przyjemność obcowania!

– Ale był duchowo nieobecny. Czyn dokonany w afekcie?

– W afekcie? Wszystkie sekretarki są w ciąży, a jedna z nich została dodatkowo zarażona chorobą weneryczną.

– Niech płaci wasz PP, byt wirtualny. Powinien, psia krew, wtedy pracować, a nie się kurwić po kątach.

– Ależ panowie. Panowie! – upominał sędzia, waląc z całej siły młotkiem.

Hllgrow przechodził printonową bramkę z uczuciem nieznośnego pieczenia w klatce piersiowej. Wycierał krew z ust po bijatyce. Bolał go penis i odbyt równocześnie. Uśmiechnął się na widok wychodzących sędziego i oskarżyciela. Ledwo dawali radę na czworakach. Chyba doszło do bestialskiego precedensu w godzinach ich pracy. Prokurator był jak zwykle bez spodni.

 Photo: is coming... :))

“Lemoniador”

 

– Proszę się nie zbliżać do szyby, natychmiast wpadają w szał – ostrzegł profesor Geelbourn, poprawiając  kościane okulary. Stali w białych kitlach naprzeciw wielkiej, oszklonej gabloty. Obaj z rękami wbitymi w głębokie kieszenie.

– Są niebezpieczni? – zapytał asystent.

– No wie pan… przed incydentem to było spokojne małżeństwo, jak każde inne w tej zapchlonej norze,  Abosford. Pielęgnowali ogród, opiekowali się wnukami w weekendy, chodzili do kościoła na niedzielne uroczystości parafialne. Aż tu pewnego dnia, właśnie w świątyni Bożej, zaczęli opluwać siedzących w ławkach ludzi.

– Opluwać? – zdziwił się asystent.

– Opluwać z dużą siłą pestkami. Leciały z prędkością około dziesięciu metrów na sekundę. Lądowały dokładnie na karkach siedzących. Zawsze w tym samym miejscu. Dokładnie wymierzone strzały. Jak najbliżej ważnych arterii. Drobne i ostre, jak to u cytryny. Nasiona wbijały się głęboko pod skórę. Niektóre trzeba było  usuwać operacyjnie.

– I tylko dlatego, że pluli pestkami, odizolowaliście ich od społeczeństwa?

– No, nie tylko. – Profesor przeżuwał gumę, kiedy mówił. – Wkrótce córka tych państwa pękła, rozsypując się jak przeciążona siatka na owoce. O tak właśnie… – dodał, widząc matkę ofiary, szarpiącą z wrzaskiem za swoje rozrzedzone od choroby włosy. Za chwilę eksplodowała z ogromną mocą. Krwiste kawałki skóry przylepiły się do ścian i szyby, a drobne, turlające się gorączkowo cytrynki zaścieliły ziemię. Niektóre z rozpędu wtaczały się na ścianę, docierając aż po sam brudny sufit. Szybko pękały i chmury nasion bębniły o pancerną szybę i ściany.

– Najbardziej dziwna była sekcja zwłok córki.

– Tej zmarłej wcześniej w wyniku cytrynowej eksplozji?

– Otóż tak. Po przekrojeniu głowy na pół okazało się, że mózg przypomina mocno stłoczone plasterki wymoczonej w herbacie cytryny w sosie z gęstego miodu.

– O mój Boże… I potrafiła tym myśleć?

– Nie. Głowa służyła wyłącznie jako zbiornik na ślinę. Wielu ludzi tak ma.

– Wykazywali jakieś symptomy choroby tuż przed atakami plucia?

– Tak. Gorzki smak cytryny na języku.

Milczeli przez chwilę.

– Mam tak od rana.

– I ja też – wyznał naukowiec.

 

“Komórka”

 

– Halo, skurwysynu…

– Halo… kto mówi? – Fred Herlbow był zdumiony tym głosem, usłyszanym w ciepły, niedzielny poranek. Zaledwie wygramolił się z łóżka i zdążył zrobić pierwszą kawę.

Poczuł kolejną wibrację. Tym razem przebiegającą od stóp, poprzez kolana i kończącą się niebezpiecznym mrowieniem w okolicach fiuta.

– To ja, twój Aparat Telefoniczny – odparł wewnętrzny głos. –  Mamy kurwa problem – zadeklarował wojowniczym tonem.

– Przecież zapłaciłem rachunek za ubiegły i  bieżący miesiąc – wyjąkał wzburzony Fred.

– Gówno mnie to obchodzi – wyrzucił obojętnym tonem Aparat wewnątrz jego jaźni. – Pamiętasz numer 0419961233?

– Pamiętam. To zdaje się był numer z poprzedniego pakietu oszczędnościowego Bullbona. Zrezygnowałem z waszych usług dwadzieścia lat temu, do cholery.

– Z nas się nie rezygnuje tak łatwo. Szczególnie wtedy, gdy klient zakreślił opcję swobody przerzutów. Zrobiłeś to, prawda? Pamiętasz formularz umowy?

Fred podrapał się po głowie. Mgliście przypominał sobie nawet ten model.

– Nokiorolla 9567?

– Gówno. Model krajowy! Smartuch 12, z ciekłymi odwodami orgazmu. Zdolny do przyśpieszenia wyrzutu spermy i infekcji reklamowych w jaźni partnera seksualnego. Twoje kochanki latami nie potrafiły zapomnieć o twoim fiucie. Zajarzyłeś wreszcie?

– A to… – Fred wreszcie przypomniał sobie szczegóły. Antyk dawno wyszedł z mody. Spróbował siłą woli zagłuszyć gadatliwe urządzenie. Ubrał się, uczesał i szybko przebiegł klatkę schodową, kilka przecznic i rozległy parking przed galerią handlową.

Męska toaleta była jak zwykle pełna petentów. Minęła godzina zanim wcisnął się do kabiny z osiedlowym hakerem najpopularniejszego serwisu telefonicznego.

– Mam problem, Ojcze – powiedział do siedzącego na muszli klozetowej murzyna. – Odezwał się ten stary Smartuch 12. Nie stać mnie na rządową chemioterapię, naświetlenia i kontrolne biopsje.

– Chcesz usunąć biologiczne łącza?

– Wszystkie przerzuty, respiratory, odsyłacze i pamięć wewnętrzną narządów.

– Wszystkich usunąć nie możesz. Twój obecny serwis opiera się na fundamencie zbudowanym przez preferencyjne ustawienia starego. Rezydują w warstwie molekularnej, tak zwanej podprogowej, tuż obok procesów stricte biologicznych. Wątroba pełna jest aplikacji serwisów społecznościowych, w sercu pracują stałe łącza YouTube, poczta mieści się w żołądku, a  programy antywirusowe kontrolują jakość przesyłu w nerkach. Cały organizm jest podporządkowany pakietowi i precyzyjnie wyregulowany. W tym stanie brak biologicznego łącza z siecią telekomunikacji wykończyłby cię w tydzień. Pomyśl o problemach zdrowotnych, których będąc w zasięgu pola nie masz.

– Wiem, wiem. Nie wychodzę poza zasięg. Nie widziałem morza od dziesięciu lat. Może odłącz na początek słuchawki, bo oszaleję.

Murzyn kazał uklęknąć. Małym śrubokrętem krzyżakowym odkręcił mu ucho wraz z panelem przekaźnikowym wielkości średniego kartofla, który tkwił głęboko wciśnięty w głowę. Mózg zacmokał złowieszczo. To stąd rozchodziły się, korzystając z bogatego unerwienia, wszystkie informacje i komendy do najdalej położonych aplikacji organizmu. Obaj przyglądali się części z zainteresowaniem.

– Myślisz, że wewnątrz głowy pozostały jakieś guzki, narośla czy zwykłe skrzepliny ze starego telefonu?

– Na pewno nie. Przerzuty deponują się w stopach bądź łydkach. Na twoim miejscu pozbyłbym się ich natychmiast. Przejdź do kabiny obok. Tam od ręki za kilka baksów zmielą ci to dziadostwo na łatwo spłukiwaną, podobną do gówna miazgę. Nie przypadkowo umieściliśmy naszą agencję w miejskim sraczu. Żadna firma nie będzie dochodzić swoich spraw, dysponując takim dowodem.

– Czy po amputacji ktoś mnie stąd wyprowadzi?

– No pewnie. To jest w kosztach. Mamy umowę z Biolkomem Centralny Wyczad. Biuro znajdziesz na głównej promenadzie galerii sklepowej. Biologiczny Smart Port to przyszłość. Wyczad w Fun Packu wymieni ci nogi aż po same biodra.

– A jaki mają przesył danych?

– Zagłuszający! Będziesz przez tydzień dosłownie biegał tyłem. Tylko 49.99… Z gwarancją na całe życie.

Wrzucili starą słuchawkę do spłuczki. Kawałek ucha wirował wraz z wodą, by za chwilę  zniknąć w głębi sracza na dobre.