Spotkanie ze świeczkoniem na Herbatce

Świeczkoń – jahusz
Kategoria: horror (hrr)
Ocena recenzentów: 7

Obaj pochodziliśmy z ubogich i patologicznych rodzin, więc chcieliśmy przy okazji święta zmarłych trochę przyrobić; sprzedać zapałki, nazbierać szklanych maczyń do resajklingu – zwykle słoików, do których stare, biedne babcie miały zwyczaj wkładać tanie dziesięciogroszowe świeczki. Przy okazji, jak to bywa przy dobrych, świątecznych gorączkach planowaliśmy skroić komuś portfel lub przynajmniej zimową czapkę – koniecznie z rękawiczkami pod kolor.

Zaczęliśmy przy bramie.

Miałem kilka wianków ze śmietnika, które przemyliśmy wodą z kałuży. Badyle wyglądały jak nowe. W pozostałym asortymencie prym wiodło dziesięć paczek długich zapałek i trzy zapalniczki laserowe Toshiby. Nie wiem skąd mój ziom Witek wytrzasnął te ostatnie.Napewno z magazynu armii, bo pachniały nowością. Genialny wynalazek amerykańskich sił zbrojnych. Dobrze ukierukowana wiązka za jednym pociągnięciem spustu zapalała knoty na całym grobie.
Rozumie się, że sprzedaliśmy tylko jedną – za niebagatelną sumę stu złotych – jakiemuś dupkowi z wielkiego miasta. Dwie pozostały z nami. Czuliśmy, że dobrze się nimi zabawimy.
Tymczasem zrobiło się ciemno i parszywie zimno. Wmieszaliśmy się w gadatliwy tłum. Wszyscy się spieszyli, nie zwracając uwagi na innych.
Zatrzymaliśmy się przy centralnym krzyżu. Buchnęło ciepło i zapach rozgrzanego wosku. Plama kolorowego ognia przypominała świeżo ugotowaną zupę z roztopionych świec i gorących do szaleństwa zniczy.
– Zagrzejemy łapy, Zygi – zaproponował Witek.
Nie mieliśmy rękawiczek, więc sięgneliśmy po przepalone świeczki na krawędzi ognistego pola. Szybko uformowałem z kilku kawałków sporą, tłustą kulę. Wydłubałem obrzydliwe knoty pazurem i palcami oczyściłem z domieszki gliny. Gładząc w dłoniach magiczne kule wosku wkroczyliśmy pomiędzy rzędy grobów. Wkrótce przeciskaliśmy się pomiędzy stojącymi. Witek rąbnął po drodze jakiś wieniec. W końcu , kto chodzi po cmentarzu z pustymi rękami? Wymienialiśmy pozdrowienia z nieznajomymi, przystawaliśmy na krótką modlitwę i rozpoczynali konwersację. Potem w pośpiechu przechodziliśmy do następnego nagrobka.
– Masz coś? – zapytałem cicho kumpla parę kroków dalej.
– Krawat.
– Ktoś ściągnął na chwilę krawat, a ty go zajebałeś?
Roześmiałem się pod nosem.
– Nie cwaniakuj. Pokaż, co ty masz?
– A torebeczkę – wyciągnąłem zdobycz z pod kurtki, jakby to był rożek spragnionego słodyczy pierwszo-klasisty.
– Napewno jest pełna zapłakanych chusteczek – zakpił.
Przystanęliśmy i pod osłoną pomnika zajrzeliśmy do środka. Oprócz kluczków do samochodu była tu tylko szminka i stara, męska zapalniczka.
– Ja cię pierdolę…- powiedziałem, z rozmachem rzucając torebką w najbliższy grób. Przedmioty rozsypały się z hałasem. Położyłem przedtem kulę wosku na ziemi i teraz w ciemności nie potrafiłem jej po omacku odnaleźć. Wydawało mi się, że toczy się w wąskim przejściu z dziwnym chrobotem i ginie gdzieś za łatą świeżego śniegu.
– Cholera.
– Nie przejmuj się. Zrobisz sobie nową albo specjalnie dla ciebie…Robnę rękawiczki.
– Serio? Zrobiłbyś to dla mnie?
Jego oczy rozbłysły świetnym humorem. W głębi duszy już tańczyły mu cmentarne ogniki.
– Widzisz ten grób? Wiatr zgasił świece – mówiąc wycelował z laserowej zapalniczki. Szum emisji niemal nas ogłuszył. Zapłonęły knoty na trzech płytach jednocześnie. Zaskwierczał rozszalały wosk. Mimo to, nikt nie zauważył naszej beztroski.
– Tam ktoś jest- zauważyłem, szeptem zwracając się do kolegi.
– Gdzie? – zapytał z równie natężoną uwagą.
– W tych krzakach.
Podkradliśmy się bliżej. Zobaczyłem na ziemi moją kulę. Dziwne, że dotarła aż tutaj. Wciąż wolno toczyła się w stronę czegoś, co przypominało ludzkie, niekształtne stopy.
Gołe o tej porze roku? Trup?
Mój Boże, ktoś uczcił ten dzień piekielnym misterium mordu!
Tak otwarcie? Bez żenady? Rozgarnąłem jednym ruchem gałęzie.
– To nie jest trup. Ktoś ulepił z wosku całkiem zgrabną babeczkę – oceniłem ze znawstwem.
– Brakuje jej cycków- skrzywił się Witek.
– Człowieku przedewszystkim brakuje jej głowy. Nie zauważyłeś? – Jakoś tak odruchowo rozchyliłem jej sztywne nogi. Poddawała się oporem dziewicy. Stałem się agresywny. Pot wstąpił mi na czoło. Zadrażały ręce. Wreszcie się poddała. Nieoczekiwanie rozłożyła szerokon nogi. Zdębiałem.
– Zobacz jej…
– Widzę. Jest zarośnięta całą masą świecowych knotów. Jak coś tak precyzyjnego można ulepić z wosku? Może to produkt reklamowy wytwórcy zniczy?
Daje słowo, że widzieliśmy jak dziwadło poruszyło nogami. Zwarło je, przygięło w kolanach i rąbnęło mokrą glinę stopami, próbując wcisnąć się głębiej w gęstwinę, byle dalej od nas. Witek nie wytrzymał i wypalił z zapalniczki w gęstwinę jej knotów. Uciekliśmy, kiedy ten woskowy babsztyl przełamał się wpól i znieruchomiał z przeciągłym sykiem. Omal nie połamałem nóg biegnąc po grobach i ślizgając się po pomnikowych płytach. Wszystko to działo się pośród tłumu ludzi, gdzie każdy wszystko widzi i słyszy więcej niż trzeba.
Zatrzymaliśmy się na alei. Witek sprzedał niemal całkowicie zużytą zapalniczkę jakiemuś staremu gamoniowi, który uporczywie szukał zapałek na cmentarzu pełnym ognia.
– Idzemy pod krzyż?
– A, co znowu ci zimno w ręce?
– Nie. Tylko ten facet tam przy drzewie w przekrzywionej uszatce dziwnie się na nas patrzy- powiedziałem wskazując ruchem głowy.
– Może glina?…
Ruszyliśmy nieśpiesznie. Mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat szedł za nimi krok w krok. Zastanowiły nas jego dłonie. Dziwnie dziecięce. Niezdarnie zagniatał nimi kule ciepłego wosku i chował do kieszeni kurtki.
– Zobacz spodnie też ma wypchane. Dałbym głowę, że wepchał w kieszenie więcej wosku niż my obrobiliśmy w całym naszym życiu – wyszeptał jakby do siebie Witek.
Skręciliśmy pomiędzy groby. Już biegliśmy. Rozpychaliśmy ludzi coraz szybciej. Facet nie pozostawał daleko w tyle. Czapka uszatka przekrzywiła się na jego głowie niemal zakrywając twarz. Wyglądał idiotycznie. Ludzie usuwali mu się z drogi, w. Już z daleka dolatywał od niego smród spalonych knotów.sząc w powietrzu opary alkoholu. Był trzeźwy. Był wściekły. Był coraz bliżej.
Za ostatnim rzędem grobów puściliyśmy się w sprint. Za niewielką kapliczką zatrzymaliśmy się w tłumie sterczących przy grobach ludzi. Zagadani nie zwracali na nas najmniejszej uwagi.
– Poszedł sobie?
Witek wskazał ręką biegnącego. Wyłaniał się z ciemności cały w odblaskach milionów świec.
– Cholera, kto to jest? – zapytałem już przestraszony nie na żarty.
Teraz biegliśmy głęboko pochyleni. Ukryci za wysokimi pomnikami dwustuletnich nagrobków zdawaliśmy się być niewidoczni. Zaskoczył nas od frontu.
Wpadł jakby używał do skoków trampoliny.
W pierwszym momencie trzasnąłem go z pięści w łeb. Wtedy ujrzalem jego twarz. Z przerażenia krzyknąłem i cofnąłem się o krok.
Spoglądały na mnie oczy bałwana.
Dwa sterczące węgle zamiast oczu, wbite niedbale poniżej czoła.
Okoliczne, rozświetlone nagrobki rzucały na nią pulsujący blask.
Wolno roztworzył wąskie usta. Wydobył z siebie syk podobny do skwierczenia zupełnie wykończonego znicza, gotującego resztki przeźroczystego tworzywa w masie metalu.
Usta nadal się otwierały. Zajęły całą nieregularnie ukształtowaną głowę . Zatrząsł się w obrzydliwym chichocie.Czuprynę złożoną z ciasno splecionych knotów ogarnęła gorączka falowania.Wyglądał jak rozwścieczony jeż.
Nos? Nie miał nosa. Tylko dwa otwory podobne do elektrycznego kontaktu umieszczonego w brudnej ścianie domu.

Czytaj dalej poniżej

http://herbatkauheleny.pl/readarticle.php?article_id=1711