„Mare Orientale”, najnowsza powieść Jana Maszczyszyna, to – jak informuje opis – hołd złożony „Trylogii księżycowej”. W związku z tym wypada uprzedzić, że recenzent dzieła Jerzego Żuławskiego nie czytał. Ma to jednak swoją dobrą stronę, gdyż jako tego typu ignorant mogę zapewnić osoby nieznające tej klasyki, że „Mare Orientale” jest powieścią pozwalającą się czytać bez znajomości książek, które stanowiły źródło inspiracji. Dopiero na potrzeby tej recenzji przejrzałem streszczenia „Trylogii księżycowej” i na ich podstawie mogę dopisać jeszcze, że Jan Maszczyszyn „zanurzył” fabułę w wykreowanym przez Żuławskiego świecie i w związku z tym jej samodzielność wobec tychże staje się znacznie większą zaletą. 

Fabuła w zasadzie przedstawia się prosto. Rzecz dotyczy wyprawy na Księżyc. Istnieje na nim cywilizacja, którą można splądrować. A raczej splądrować jej zdobycze intelektualne. Te zgromadzone są w ichniej bibliotece. Niech będzie, za opisem wydawcy, że wszystko sprowadza się do zrabowania księżycowego odpowiednika Biblioteki Aleksandryjskiej. Świat, w którym rozgrywa się akcja powieści, to epoka jakiegoś nowego Wieku Pary (bądź jego kolejnego odrodzenia). Mamy świat podobny do naszego, choć nie alternatywny (lub jego alternatywność jest mocno umowna). Pierwsze, trafne skojarzenie – to retro steampunk, do którego Jan Maszczyszyn przyzwyczaił czytelników. Choć to nie takie proste, bowiem, jak w przypadku jego twórczości bywa, otrzymujemy gatunkowy misz-masz: retro steampunk i dziewiętnastowieczna powieść przygodowa, podlane całkiem realną fizyką, co nadaje powieści mocnego posmaku science fiction. Bizarre (bizarro) fiction, krótko pisząc. Nisza, którą Jan Maszczyszyn sobie stworzył na polskim rynku i (chyba) samotnie w niej tworzy. Oby nie przestawał, ponieważ doskonale się to czyta. Jeśli ktoś nie zna stylu autora i przyjemnej stylizacji językowej, którą uprawia, to może w tym miejscu zorientować się, czy to literatura dla niego.

Jak w przypadku prostych fabuł, które można opisać jednym, czy dwoma zdaniami, wszystko po drodze od przedsięwzięcia po jego realizację komplikuje się. Akcja jest dosyć szybka i sporo się tu dzieje, co wymaga uważnego śledzenia. Bohaterowie pozostają w tym układzie drugorzędni. To jest, śledziłem ich losy popychające akcję do przodu, ale z większym zainteresowaniem czekałem na kolejne zwroty akcji i pomysły, których autor ma w zanadrzu sporo. Wprost otwarte zakończenie w sposób niebudzący wątpliwości pozostawia czytelników z myślą, że ciąg dalszy nastąpi. Co więcej, jest ono trochę zaskakujące. Nie spoilerując za dużo, bohaterowie wracają na Ziemię, gdzie stają przed sądem. Za jakie zbrodnie i co ich spotkało w międzyczasie, niech każdy przekona się sam. 

Wracając jeszcze do „Trylogii księżycowej”, na kartach „Mare Orientale” pojawiają się tu i ówdzie wyraźnie zaznaczone w przypisach odniesienia do niej (np. str. 49 ebooka – format .pdf). Te przypisy są wartością samą w sobie. Jan Maszczyszyn, jak wspomniano wcześniej, śmiało korzysta ze współczesnej wiedzy naukowej i objaśnia nią pomysły czytelnikom (np. str. 134). Ponadto dodaje w nich coś w rodzaju (meta)kontekstów historycznych, np. odwołując się do rzeczywistych postaci, a konkretnie Richarda Adamsa Locke, dziennikarskiego manipulanta z XIX wieku, który (przy pomocy mistyfikacji prasowej) ogłosił, że odkrył życie na Księżycu. Jego „Księżycowa broszura” (mająca charakter chyba satyryczny) mogła być inspiracją dla Jerzego Żuławskiego, jak sądzi Jan Maszczyszyn. 

Można tylko ubolewać, że tego typu smaczków – charakterystycznych dla twórczości pisarza – jest w tej powieści mało. Dają bowiem sporo frajdy i pozwalają docenić kreację autora, jej bogactwo i dbałość o detale. Co może dziwić biorąc pod uwagę fakt, że przecież nie jest to powieść historyczna, tylko „dziwny” retro steampunk. Dorzucając jeszcze trochę scenografii, napisać należy, że „Mare Orientale” nie jest powieścią anglosasko-centryczną. Co chyba nie zaskakuje, skoro inspiruje się polską klasyką literacką. Sam autor słowami jednej z postaci (lub narratora) używa zwrotu „słowiańska kolonizacja lunarna”, w przemówieniu, którego nadęciu towarzyszą też takie zwroty jak „mesjanizm” czy „święty język polski”. Oczywiście, to nie jest patriotycznie nabzdyczona fantastyka, tylko autorska stylizacja mająca oddać specyfikę czasu i miejsca akcji. Na ile jest to powieść o regresie i upadku cywilizacji, czy to księżycowej, czy ziemskiej, naprawdę nie jestem w stanie ocenić. Być może przy okazji lektury kolejnych części zwrócę na to większą uwagę. Na razie po prostu, jak filmowy Bilbo Baggins, wyruszyłem w podróż.