Bohaterowie Trylogii Steampunkowej – zarys

 

13625383_1388075491220129_1063688202897564385_n

 

A może ktoś ma ochotę na fragmentyi? Oto kilka;

Gdybym miał powiedzieć, co tak naprawdę trzymało mnie przy kontynuacji pisanej historii zapewne nie byłaby to tylko ona sama, ale i bohaterowie, z którymi się zżyłem i co do których zapałałem szczerą sympatią. Kim byli moi faworyci?
Byłaby to niezłomna para Sir Ashleya Brownholea z Wenus i barona Victora Vanhalgera z Marsa. Obu łączyła nie tylko jakaś tam odległa więź rodzinna, ale również i zamiłowanie do przygody, przyrody i obcych technologii. Ich niekończące się rozmowy, w których ścierał się pragmatyzm jednego i wieczne marzycielstwo drugiego.
Ale głównym wybrankiem byłby?
Oczywiście bez wahania byłbym wskazał dość dupowatego, życiowego Robinsona Crusoe – wiecznie nastroszonego osobliwca pana Ashleya. Od pierwszej strony opowieści przypadł mi do gustu. Wiedziałem, że mimo jej wad i może dlatego, będzie to postać centralna. Osoba zmuszona rzucić wezwanie nie tylko własnym ograniczeniom, ale i wymyślonej wcale niełatwej rzeczywistości. I tak pisał;

 

 

 

…Muszę wrócić pamięcią aż do Marsa, którego od najmłodszych lat byłem sympatykiem i admiratorem. Nie poprzestawałem na bibliofilskich marzeniach. Wielokrotnie odwiedzałem planetę, przemierzając od zwrotnika do zwrotnika bezkresne pustynie, żeglując po rozgniewanych morzach, czy opadając na linach w bezdenne otchłanie zmrożonych jaskiń. Zawsze potem, obserwując w maleńkim okienku pocisku międzyplanetarnego oddalający się krąg Marsa biłem się z natrętną myślą o stałym osiedleniu. Rozważałem podczas podróży za i przeciw, a zawsze kończyło się to sromotną klęską w lawinie wydarzeń zwykłej codzienności.
Nigdy nie odważyłem się rzucić wszystkiego, postawić życie na jedną kartę i wzorem wielu odważnych, pełnych wigoru kolonistów osiąść tam na stałe. Zwykle powracałem stęskniony do swej papierowej grzebaniny, wykresów i tytułów prasowych, których byłem w licznych stolicach krain południowych planety Wenus animatorem i nobilutatorem.
Dlatego ogromnie się ucieszyłem, odkrywając w starych matrykułach rodzinnych istnienie na Marsie więzi rodzinnych, istnienie bardzo odległego kuzyna, urodzonego dziwoląga i naukowca, barona Victora Vanhalgera. Po kilkudziesięciu pisanych w euforii listach on też podszedł do mnie ze sporą dozą entuzjazmu i sympatii. Tym bardziej, że nie czyhałem na jego bajoński majątek ani nie wymagałem żadnej finansowej rękojmi, z których to powodów wielu krewnych w powszechnej opinii zjawiało się, by potem podejrzanie szybko zniknąć. Z miesiąca na miesiąc stawaliśmy się sobie bliscy jak bracia.

14141633_1388076741220004_7441703078123563524_n
Poleciałem w końcu, aby spędzić razem z nim wspaniałe wakacje.
Udało się znakomicie. W holu wielkiego domu leżały nieoprawione skóry, drewniane maski Myjadorów, tarcze odblaskowe i strzały parowe, a kolekcję wieńczyła odcięta głowa gigantycznego węża podskalnego, z której zdobycia miałem prawo być niesamowicie dumny.
Rozległa posiadłość, w jakiej spędziłem ostatni miesiąc mieściła się na obrzeżach marsjańskiej stolicy. Dzielnica leżała na południe od bazarowego centrum. Tharsisonium wypinało zjeżoną szczecinę stalowych wysokościowców tuż ponad poszarpaną linię czerwonych wzgórz, rozdzierającą miasto na bogatą i biedną połówkę. Mogłem podziwiać do woli widok z pałacowego balkonu Vanhalgera, sięgając wzrokiem aż do terenów wielkoprzemysłowej budowy i szybów wyciągowych okolicznych kopalń. Bliżej znajdowała się główna wylotowa arteria miasta. Pędziły nią w obu kierunkach hałaśliwe powozy. Niektóre, jak dziesięcioosiowe wozy kompanii pocztowej były wyjątkowo szybkie.
Dalekie niebo przecinały smugi wijących się dymów z pędzących lokomotyw terenowych wiozących notabli i lokalnych inżynierów z rozjazdów i bocznic na północ. Gdzieniegdzie po ubitym, pustynnym piasku przemknęła parowa kolaska lub pojawiał się niczym fatamorgana falujący w gorączce popołudnia zmotoryzowany rowerzysta, trzymający w zabezpieczonej rękawicą dłoni przegrzany komin wspomagania.

W przypadku Ashleya spotkałem się z interesującą uwagą krytyczną, która mnie zastanowiła, a mianowicie z oskarżeniem o rasizm. Akurat czasy wiktoriańskie celowały we wszystkiego rodzaju fobie, wstręty i rozbudowane filozofie, które uwłaczały godności ludom kolorowym. Nie bez przyczyny lokaje byli czarni, a najbardziej oddani słudzy, Hindusami. Aby możliwie wiernie odzwierciedlić realia należało zastosować się do kreowanej rzeczywistości. Mając to na uwadze wpadłem chyba na niezły pomysł, postanowiłem zrobić z mojego pana Ashleya typowego rasistę tfu…reprezentanta epoki.

Oto jak opowiada o różnicach rasowych Sir Ashley Brownhole – a może przetłumaczenie jego nazwiska na polski odbierze mu cośkolwiek z napuszonej powagę wypowiedzi i okaże moje uczciwe autorskie intencje? Bo przecież szczycę się z braku rasistowskich uprzedzeń. Swoją drogą jaką infuzyjnością charakteryzują się wszelkie twórczości i jak dziwacznie odbijają realną otaczającą nas prawdę?

Wielmożny Ashley Brązowadziura prawi do hrabiego;

– Niech pan podejdzie – poprosiłem Shankbella. – Pokażę panu coś. To potrwa minutę, potem pobiegniemy w stronę wyrzutni.
Hrabia nie oponował.
– Drogi panie hrabio – zacząłem. W tym czasie pozwoliłem sobie przyciągnąć długi łańcuch z chudym, trzęsącym się murzynem na końcu.
– Przypuszczam, że gatunek ten pochodzi z dorzecza Konga? – zapytałem kasjera, który potwierdził szybkim ruchem głowy. Popatrzył z niepokojem na niebo. – To z reguły niscy, dobrze zbudowani niewolnicy. Ten sporo widać przeszedł.
– Nie mieliśmy odpowiedniego pokarmu – usprawiedliwił się kasjer, duchowo nieobecny, bo zapatrzony w przelatujących bardzo wysoko Obcych.
– Odpowiedniego, czyli żadnego? – wyrzucił z cynizmem Shankbell. Dziwiłem się jego złości. Miał widać słabe pojęcie o antropologii.
– Niech się pan nie unosi, hrabio. Proszę spojrzeć na czarne dłonie niewolnika. – Przyciągnąłem biedaka, aby mógł naoglądać się do woli. – Widzi pan? Zupełny brak paznokci. Palce zakończone są szponami.
– Czego to dowodzi? – zapytał opryskliwie.
– Mamy do czynienia z mutacją genetyczną. Murzyni z Afrikonu przeszli regresję ewolucyjną około czterdzieści tysięcy lat temu. I nie tylko parszywie brzydkie łapy o tym świadczą. Zmniejszył się drastycznie ich mózg. Proszę przyjrzeć się głowie. – Przytrzymałem niewolnika i rozwarłem rękami jego szczęki. Był zbyt słaby, żeby się bronić. – Widzi pan te narośla? Podobno zastępują kubki smakowe. Te tutaj, na policzkach owłosione punkty – to sensory ruchu, aktywne jak wąsy u domowego kota. Usta są ogromne i na stałe rozwarte. Wargi przerażająco grube. Ci, jak pan mówi „ludzie”, mają problemy z mową i zwykłym chodzeniem. Niewolnictwo jest dla nich darem otrzymanym od białych. Niech mi pan wierzy. A rozmnażają się bez opamiętania. Proszę spojrzeć – tu pociągnąłem spodnie murzyna w dół.
– Organy pyłkowe? Takie same jak u ludzi na Wenus? – zapytał Shankbell kompletnie zawstydzony.
– Nie przesadzajmy. Daleko im do seksualnych organów ludzi z Wenus. To ordynarne narządy. Czarny zachowuje się w dżungli jak spryskujący drzewa pies. Poza tym ciągle się zarażają wścieklizną. Ile razy tygodniowo musicie ich szczepić na mutacje tego samego wirusa?
– Dwa razy – odpowiedział z wahaniem kasjer.
– Powiedzmy – skwitowałem ze śmiechem. – Czarni w przeciwieństwie do białych nie potrafią kumulować energii Blasku i w związku z tym nie posiadają silnie fosforyzującej skóry. Może to jest powodem ich regresji? – dodałem. – Dobrze. Niech będzie. Przekonałem pana, hrabio?
– Przyznam się, że jestem zbulwersowany. Widziałem czarnych z okolic delty Nilu, ale tamci byli bardziej podobni do ludzi. Może ktoś na tych biedakach przeprowadzał biologiczne eksperymenty?
– Eksperymentował, żeby celowo zrobić z nich inwalidów? Niby kto i kiedy? Czterdzieści tysięcy lat temu nie było jeszcze naszej świetnej cywilizacji. Po co miałby to robić? Niech pan sobie nie kpi. Gwarantuję panu, że nie są czarni bez powodu. Natura ich od nas oddzieliła. Kolor skóry w antropologii znaczy bardzo wiele. Chodźmy, bo ucieknie nam nasz słono opłacony pocisk.

Ciekawym jest w to, że kolejnych partiach tekstu Alonbee będą próbowali go przekonać, iż czarni Afrikonu odziedziczyli genetyczne mutacje po nuklearnych wojnach plemiennych. Nie uwierzył, bo rozwinięta,dumna technologia wenusjańska nie posiadała wiedzy na temat broni nuklearnej. Całkowicie zbytecznym też będzie fakt, że to właśnie Czarni jako pierwsi podjęli walkę zbrojną z okupantem alonbijskim w przestrzeni międzyplanetarnej. Dalej będzie uważał ich za półludzi. Dopiero, gdy jaźń naszego pana Ashleya dostanie się do ciała alonbijskiego nosiciela, zatęskni on za ciałem ludzkim, i wtedy zawiesi swe uprzedzenia na kołku.
Fragment:

Po chwili, gdy zrównaliśmy krok, pozwoliłem sobie na komentarz.
– Czyli wszyscy mieszkańcy odetchną z ulgą?
– A i owszem.
– Byleby ich wszystkich zebrać – rzuciłem z troską.
– A pan też spoglądałeś na Murzyna łapczywie – uznał lakonicznie Balfour. – Nie myślę, że robiłeś to w celu połknięcia. Raczej operacja się panu zamarzyła.
– Czyś pan zdurniał? – nieszczerze ripostowałem.
– Nie gwarantuję sukcesu, bo z ciała ludzkiego jedynie protetyk usuwałem, a nie zapinałem, więc ryzyka na siebie nie biorę. Przypomnę, że wszystko odbywało się wówczas w atmosferze histerii i ogólnej nerwowości. Nie miałem czasu przypatrzyć się prawidłowej dla sprzętu lokalizacji organicznej. Anatomia ludzka to dla mnie ciągle zagadka.

14080008_1388076444553367_3425495558963457298_n
– Istnieje ponoć możliwość dwojakiego oddziaływania zsynchronizowanym polem telemagnetycznym – wyrzuciłem niedbałym tonem znaną mi informację.
– Powtarzam, nie podejmę się zadania. Nie chcę mieć potem krewnych poszkodowanego na karku.
– Wszczepiony w dowolnym punkcie podniebienia projektor, jak wszystkie tego typu magnifikacje uzdolnienia cielesnego – zacytowałem zapamiętaną sekwencję –ruchem robaka samoczynnie boruje tkankę, aż odnajdzie typową dla siebie lokalizację niszową, to jest rozgałęzienia neuronów prowadzące do najaktywniej działających zwojów. Winno być proste, bo automatyczne – upierałem się przy swoim, taka mnie tęsknota za ludzkim ciałem ogarnęła. Baron patrzył na mnie zdumiony.
– Coś się pan tak na czarnego uparł? Przyjrzał się pan sromocie?
– Kilka dni by potrwało niszczenie powtarzających się informacji, a potem rozbudowa nowych struktur, a wraz z nimi określenia priorytetów zabrałyby tydzień – gadałem jakby do siebie. Obłąkany już zupełnie, niemal do szału doprowadzony kontynuowałem cytaty z margrabiego: – W rezultacie element protezy szybko skończy kopiowanie jaźni, a potem już na bieżąco skontroluje podstawowe parametry osobowości. Urządzenie wykonano z odmiany żeliwa niespotykanej w naszym rejonie Galaktyki. Dlatego jest praktycznie niezniszczalne.
Zaniepokojeni przyjaciele myśleli, że już tylko cucenie i zimna woda zmieszana z lodem mi pomoże.
– Sam pan mówił, że Murzyni z Afrikonu przeszli regresję ewolucyjną około czterdzieści tysięcy lat temu. I nie tylko parszywie brzydkie łapy o tym świadczą, ale i pomniejszony drastycznie mózg.
– Ludźmi są przecież.
– Przepraszam, czy ja źle słyszę? Trzeba było lepiej przyjrzeć się głowie – upierał się baron. Balfour nie mógł powstrzymać wesołego rechotu. – Widział pan te narośle na pysku? – pytał kipiący humorem baron. Aż mnie zemdliło na widok jego rybiej mordy. – Podobno zastępują kubki smakowe? Tak, tak… Tak pan mówił! Te tutaj, na policzkach owłosione punkty – to sensory ruchu, aktywne jak wąsy u domowego kota. Usta są ogromne i na stałe rozwarte. Wargi przerażająco grube. Takim usiłuje pan zostać na koniec życia dżentelmenem?
– Lepiej takim niż żadnym.
– To rybożercy… – zbył mnie wzruszeniem ramion Vanhalger.
– U człowieka apetyt na rybę zawsze będzie zrozumiały – stwierdziłem z przekąsem. – I czy to będzie flądra, czy superinteligentne i piszące podwodne referaty wenusjańskie delfinium skonsumuje je ze smakiem.
– Spokojnie, mój drogi Ashleyu – odezwał się pirat. – Na razie jest pan znakomitym nadrzędnym mającym pod oficerskim butem parę setek wybornych żołnierzy – to mówiąc, zdzielił mnie dziarską ręką przez plecy. – Potem jest tylko potem i nic na to nie poradzimy.

 

Innym fajnym wątkiem w postaci jest doprowadzony do skrajności jego szacunek dla kobiet. Otóż jako najwyższej klasy dżentelmen rezygnuje on wraz z tysiącami innych panów z jego naturalnego przyrodzenia na rzecz rozmnażania pyłkowego. Tym sposobem niewiasta miałaby uniknąć nieprzyjemności chamstwa i bólu podczas całkowicie zwierzęcego spółkowania. Jak więc można było tego uniknąć? I co miałaby zrobić żona w przypadku planowania ciąży?
Wenusjańska kobieta pyłkowa dysponowała specjalną bielizną z filtrami lub nawiewaczami pozwalającymi na odczucia satysfakcji lub odrzucenie. Mężczyzna miałby czerpać radość z samego onanistycznego wręcz przebywania w jej towarzystwie. Mogło być ich od razu kilku, co damie pozwalało na ustronne spokojne rozmarzenie w pokoiku wielkości towarzyskiego, wenusjańskiego konfesjonału. Pomysł zupełnie szalony, lecz wiodący do spojrzenia z zupełnie innej perspektywy, jak również prowadzący do sytuacyjnego komizmu. Bo, co jeśli się spotkają dwaj pyłkowi dżentelmeni?

14102212_1388076581220020_6263370227319168473_n

Wreszcie poczuliśmy regularne uderzenia strumienia dopalaczy i już w pełni kontrolowanym locie wznieśliśmy się ponad ten dziwny ląd. Z boków spokojnie rozsunęły się stalowe rolety i mogliśmy po raz ostatni spojrzeć przez niewielkie okna pasażerskie na przysnute dymem zarysy krajobrazu.
– Czy te szare plamy tam, przy horyzoncie nie są czasem kroczącą tyralierą istot gwiezdnych? – zapytała pewna starsza dama. Dziwnie rozpaczliwie załamała przy tym głos. Ledwie mieściła się na siedzeniu obok, wciśnięta w swej podróżnej sukni ozdobionej drogą, metalową koronką w ciasny fotel.
– Trudno zaprzeczyć, madame – pośpieszyłem z odpowiedzią. – Widać ponad nimi sterowce bombardujące. Na nic jednak ten wysiłek. Przypuszczam, że Kloce nie tylko zalewają planetę, ale również drążą wnętrze globu w poszukiwaniu dla nas bezwartościowych słonecznych minerałów. Zbyt późno się zorientowaliśmy, miła pani. Ziemia jest niemal pustą planetą. Była dotąd jedynie źródłem czarnego, niewolniczego surowca. Zupełnie nie posiadała znaczenia strategicznego. Gdyby to chodziło o Wenus, na pewno nie doszłoby do tak straszliwych zaniedbań w obronności.
Dama pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Ma pan na myśli pociski niewolnicze? Murzyni są strasznymi istotami, ale jak słyszałam dobrze wyszkoleni potrafią chodzić nawet w zaprzęgu.
– To wyjątki. Często mają problemy z wyartykułowaniem kilku sensownych głosek.
– To doprawdy straszne, jak wielkie panują pomiędzy ludzkimi rasami dysproporcje.
– Wysuwa pani słuszne wnioski.
– Dziękuję, łaskawco – rzuciła z miłym uśmiechem. Zdjęła z głowy wojskowy, siatkowy hełm, rozplotła długi warkocz i przypatrzyła mi się z uwagą. – Czy mam może przyjemność z potentatem publicystycznym i redaktorem naukowym „Gońca Parowego” w jednej osobie, Sir Ashleyem B. Brownhole? Zdaje się, że znam pana ze zdjęcia grafitowego stojącego na mojej kuchni. Prowadzi pan codzienne krzyżówki rozważań metafizycznych w gazecie porannej?
Zrobiło mi się szczególnie miło.
– Owszem, miła pani. Jest mi niezmiernie przyjemnie poznać wiernego czytelnika – odparłem, całując jej dyskretnie wysuniętą w tym celu dłoń. Poczułem wokół gęstą chmurę podniecającej aury. Poczułem się głupio. Nie spodziewałem się u takiej staruchy podobnych intensywności chemii seksualnej. Wyraźnie zachęcała do spółkowania. Czekało mnie szybkie zapylanie anemogamiczne. Poczułem nagłą kleistość słupków pyłkowych.
Wtem ktoś poklepał mnie po plecach, przerywając ten miło się zapowiadający seans. Odwróciłem się gwałtownie wzburzony. Sposób, w jaki nieznajomy chciał zwrócić na siebie uwagę uchybiał dobremu wychowaniu.
– A, to pan, hrabio – wymamrotałem zamieszany. Kogóż to o podobnym temperamencie mogłem się spodziewać? – Zgubiłem pana w tym chaosie bagażowych procedur – dorzuciłem na usprawiedliwienie.
– A fe, panie Ashley – wyszeptał mi do ucha. – Ta stara jędza nie jest warta zachodu – dodał i kontynuował już głośno, jak gdyby nigdy nic. – Wziąłem sobie kąpiel mineralną – wyznał, rozsiadając się w wolnym, trzecim w rzędzie fotelu. – Nic tak nie poprawia humoru. Radzę skorzystać. Kabiny odnowy są umieszczone w sekcji dziobowej. Pani również gorąco polecam – zachęcił, przechylając się w stronę pachnącej uwodząco feromonami pyłkowymi madame. – Proszę się mnie nie obawiać, ja jestem akurat tradycyjnie zbudowanym jednoprąciowym mężczyzną. I nie pasjonuje mnie infochemia, jak mojego obecnego tu przyjaciela.
Odwróciła się w stronę okna śmiertelnie urażona.
– Jest pan doprawdy, nieobliczalny – wyraziłem po cichu swoją pretensję. Zdałem sobie sprawę, że po starcie jakoś opuściło nas to napięcie, pod którego presją żyliśmy od dobrych kilku dni. Planeta z jej tragicznymi problemami definitywnie pozostała za nami.

14095813_1388076911219987_2845627225974222872_n

 

 

 

 

 

 

I inny fragment:

Czułem się co najmniej niezręcznie. Przecież przyszedłem wiedziony tęsknotą. Ten bezprecedensowy atak złości miał jednak drugi, poważny powód.
– No dobrze, znam powód waszej bieżącej słabości – powiedziała. – Cała wasza czwórka jest poddawana potwornemu naciskowi telepatycznemu. Czytają wasze myśli i zachowują się dokładnie tak, jak się tego po nich spodziewacie. Trudno się zorientować w sytuacji. Nie wiem, kto jest obiektem manipulowanym. Obie strony wyprowadzają mnie z równowagi.
– Tak, pani.
– Proszę mi nie przerywać, sir! Lepiej poznałam te istoty – mówiła. – Będzie pan zdumiony odkrywając o nich całą prawdę. – Przechyliła się w moją stronę, przyciszając głos. – Alonbee w swej okropnej naturze są pokryte łuskami i mają słabość do skóry. Zauważył pan, jak ta, którą noszą jest pergaminowa i sztuczna, naciągnięta na ciało niczym wysuszona guma, sucha jak papier trzeszczy w każdym ruchu. Łuski nie przystają szlachetnie urodzonemu, stąd najbogatsi poddają się szalenie kosztownym operacjom transplantacji skóry. Usiłują dorównać komuś, kto narzucił im arystokratyczne standardy. I nie są nimi przebrzydli Alonbee z ich wrodzonym chamstwem prostackiej ryby.
– Nie wiedziałem o tym, pani.
– Niewiedza nie jest usprawiedliwieniem. Na operacje skórne stać jedynie najbardziej majętnych, a na serwis biologiczny tylko tych, którzy posiadają wysokie pensje z majątków. Wielu z Alonbee cierpi więc męczarnie. Niektórzy proszą mnie o porcje Blasku. Żebrzą niemal. Fosforyzacją skóry mogą odstręczyć potencjalnych konkurentów sprawowanych funkcji. A funkcje są dla nich wszystkim. To urodzeni biurokraci – roześmiała się beztrosko. – Na razie proszę mi zaufać i zbliżyć twarz.
Nie wiem czemu, ale spodziewałem się pocałunku. Znów poczułem wokół siebie porcje wydmuchiwanych pyłków. Zaczerwieniłem się, odkaszlnąłem niezręcznie. Zbliżyłem twarz, napotykając najpiękniejsze spojrzenie, jakie kiedykolwiek ujrzałem w życiu. Ona również była mokra od potu. Jej piersi falowały niespokojnie, a wielkie koronki kołnierza sukni rysowały na twarzy linie niespokojnych cieni. Nienawidziłem Alonbee za ich zamiłowanie do niestabilnego światła. Lampy nie tylko się kołysały w falach przyśpieszeń i spowolnień lotu kotła, ale ich żółty kolor i pełganie elementów żarzących, przypominało niespokojny blask świecy. Nie mogłem się dobrze rozeznać w szczegółach rysów twarzy panny. Czyżby moje pyłki tym razem przyjmowała? Nieoczekiwanie pocałowałem jej usta. Przyjęła zetknięcie naszych warg ze spokojem. Nawet pozwoliła na zwilżenie języka. Myślałem teraz, że mnie zahipnotyzuje i najzwyczajniej w świecie udusi za bezczelność.
Zamiast tego przeszywającym spojrzeniem wdarła się do mojej duszy. Nastąpiło kilka nieprzyjemnych błysków okropnego światła. Odsunąłem się przerażony i z nagła nie wiadomo czemu znużony. Przyciągnęła mnie na powrót. Drapieżnie całowała. Poczułem z bólem, jak pęka skóra warg. Nadeszło kolejne spojrzenie. Nie tak przeraźliwie głębokie jak poprzednie. Poczułem dotkliwe pieczenie w jaźni, a potem nagły, wlewający się w umysł żar. Czułem, że Cydonia porywa mnie w ramiona. Potem ogarnęła mnie ciemność i niesamowita słabość. Poczułem się pusty, jak nigdy dotąd w życiu, pusty, pozbawiony znaczenia, pomniejszony do nieskończoności.
Nie wiem, czy przystaje mężczyźnie poczuć się tak podle wobec kobiety? Na koniec osunąłem się z jękiem na żeliwną podłogę. Z moich potarganych rajtuz posypały się iskry. Poderwała mnie z ziemi jedną ręką i wyszeptała mi do ucha długie przeprosiny.
– Czuję się podle – wyszeptała. – Byłeś najsłodszy z mężczyzn, jakich w życiu zakosztowałam.
Burknąłem tylko durne przepraszam, widząc jej twarz żółtą od moich pyłków.
Zbyt wiele nie rozumiałem. Jej gorączka paliła mi głowę

 

14079981_1388083274552684_716284187364400634_n 14079881_1388080257886319_6932452364400790365_n 14079783_1388078121219866_9039399834125075253_n 14079730_1388083654552646_8385429656201288820_n 14079723_1388077917886553_7234159050767340468_n

Fragmenty;

Jego druhowi Victorowi Vanhalgerowi, którego pierwowzoru szukałbym u Lorda Roxtona w Światach zaginionych, i u Smugi z przygód Tomka Wilmowskiego, czy też pana Fogga z podróży wokółplanetarnej bez precedensu lub też jeszcze Cyrusa Smitha z Tajemniczej Wyspy Vernea nie brakowało klasy. Wszyscy wymienieni nie bez przypadku posiadali wspólny dar właściwej oceny sytuacji i wynajdywania trafnego panaceum na kłopoty.
Otóż obraz Sir Ashleya wiele straciłby na wyrazistości, gdyby obok niego nie pojawił się tak dynamiczny i silny charakter, nie tylko służący pomocą, ale i stojący bardzo często w opozycji, w postawie krytycznej wobec dalekiego kuzyna. Najlepiej była owa inicjatywa okazywana na Plutonie, gdzie Robinsonowie rozpoczynają kolonizację od uruchomienia zdezelowanego sprzętu kieszonkowej drukarki trójwymiarowej panny Lagris.

Vanhalger skupił się na poszukiwaniu rud metali i ciągnął mnie w niekończące się wyprawy po wszystkich pobliskich osuwiskach gruntów, czy wymęczonych powodziami brzegach. Wkrótce też powstały jego sławne kominy, których był niesłabnącym piewcą i miłośnikiem, a obok dymarki i prymitywne marteny. Ponad krótką linią naszych domostw wkrótce wiła się już smuga cuchnących siarkowych dymów, a drogę do rzeki pokrył ubity żużel z pierwszych, nieudanych wytopów stali. Pełno też było odprysków szkła, porcelany i twardego jak kamień niechlujnie rozlanego cementu.
Trzeba było przyznać: inżynier był chodzącym bałaganiarzem.
Wszyscy patrzyliśmy na barona z wielkim pobłażaniem, bo mimo, że kowal był z niego nijaki, a otrzymana pierwsza stal gięła się nadmiernie lub kruszyła i pękała, to miał odwagę naturze się postawić. Na przykład zaskoczył nas balonem, kiedy ten uniósł się skrycie ponad główną sadybą i po krótkim locie z sykiem opadł na rzeczne kamienie.
Asperia przyleciała do mnie bez ducha. Upadła przy lądowaniu boleśnie raniąc kolano. Nie pozwoliła się nim zająć tylko ciągnęła mię wybuchając radosnym krzykiem:
– Prędko! Pan Vanhalger dokonał technologicznej ewolucji. Wybudował złożony pojazd kosmiczny z elementów prostych!
Rzuciłem wszystką robotę w kąt i pobiegłem za nią nad szemrzącą wodę, gdzie nad urwiskiem stały nasze wszystkie kopcące kominy.
Podeszliśmy do latającej machiny tak sromotnie opadłej i potarganej. Baron stał nieopodal, coś zawzięcie notując na papierowej wstędze.
– Cóż to za monster? – spytałem unosząc zmarnowany balonowy zezwłok i jego miedziane ramy. Asperia nie potrafiła przemóc strachu, aby się zmusić potwora choćby dotknąć palcem, aczkolwiek ją ze śmiechem zachęcałem i resztkami tworzywa potrząsałem.
– Balon wodorowy ze śmigłem napędzanym grubą gumą – rzucił z dumą. A patrząc na nadchodzących po pomoście od strony kuchni i drugiego brzegu pannę Lagris i Shankbella nie potrafił powstrzymać się od rechotu. Miny mieli bowiem nietęgie.

Inny fragment:

14080023_1388075534553458_5225735297898638975_n
Vanhalger nie ustawał w poszukiwaniu naturalnych kruszców. Chodził nieprzerwanie z drewnianymi instrumentami mierniczymi, kopał, grzebał w wypłuczynach i niemalże cudem wkrótce zdobył nie tylko pierwsze grudki szlachetnych metali, ale również i piękne okazje górskich kryształów. Nie muszę mówić, z jakim zapałem przystąpiliśmy do wytopu i produkcji pierwszych złotych bransolet i naszyjników dla kobiet. Samych sygnetów miałem może i dwadzieścia? Wszystko to w chwili, gdy brakowało nam dobrej siekiery.
Jednak inżynier mierzył znacznie wyżej. Z właściwą sobie zawziętością dotarł do gigantycznego leśnego bambusa, który dokładnie oczyszczony i wypalony z zalegających go włókien wewnętrznych posłużył nam za tubę pierwszego zbudowanego na Plutonie refraktora.
Tej nocy, zamiast w palarni zastałem obu panów przy nowym właśnie ustawianym instrumencie. Zdumiony otrzymanymi ode mnie najnowszymi wiadomościami o przybyciu córki natychmiast poprosił do siebie panie i częstując nową wykoncypowaną przez siebie lemoniadą poprosił o konkretne dane. Miss Asperia bardzo sprawnie opisała mu miejsce na poglądowej mapie księżyca i w szczegółach opowiedziała historie o przeżytych iluminacjach. Przyznam, że słuchałem jej z zapartym tchem.
Baron przykucnął przy niej i pytał głaszcząc małe rączki:
– A to dlatego mnie malutka hrabianka męczyła o anteny zwinięte z drutu z wplecionym dynamem? Masz tam na planecie nieprzyjaciół?
– A Wujcio mnie tylko zbywałeś i sprawę bagatelizowałeś – podjęła.
– Dlaczegóż to takie ważne?
– Bo do dzisiaj obiecanego modułu komunikacyjnego na oczy nie ujrzałam, a Wydechowi coraz groźniej warczą.
Baron obrócił się w stronę swoich najwyższych kominów, wskazał brudną ręką i spytał:
– A to, co takiego? Widzi panienka te lśniące iglice na szczycie? Wszystko już od wczorajszego południa gotowe i wyskalowane. Posiadam nawet nowe szpilki telekinetyczne, cienkie jak włosy zainstalowane spawem do grafów i kilka twardych kartonów pod nimi dla zapisu uwiecznionego odzwierzęcym tuszem. Nasłuchiwałem nieco, jednak niestety kod wydał mi się za trudny, a tekst nieprzystępny, jakby jakiś szalony fakir tam marudził i rządził. Proszę się nie obawiać. Na pewno tu gnida rządząca nie przybędzie – uspokoił poklepując jej maleńką dłoń i zamykając ją w czułym uścisku.
– Proszę mi przedstawić owe dane. Postaram się przesiedzieć noc nad interpretacjami – zaproponowałem odbierając wykresy od Victora. Podał mi je bardzo chętnie, sam chyba będąc rad, że pozbywa się kłopotu. Komunikacja międzyplanetarna raczej nie była jego mocną stroną w przeciwieństwie do mnie, który spędziłem nad ślęczeniem setki godzin w apartamencie dziennikarskim Gońca Parowego.

 

 

A fragment z Asperii?

Daję słowo napisałbym całą książkę o łotrze.Miałem z nim naprawdę dobry czas.
Przygody barona Valhangera:

14045758_1388085097885835_7484471045579859644_n

Wkrótce poznaliśmy naszych osobistych poganiaczy, oficerów sektorowych z rejonów podkominowych oraz zielarza brei pokarmowej i medyka w jednej osobie – Du Hidasa. Wydawali się być cierpliwi i niewiele sobie robili ze spacerujących po pokładach pierwszej klasy nadrzędnych. Już po kwadransie pobytu na stanowisku rozpoczęliśmy ciężką pracę pod pilnym okiem treningowym, mimo że okręt nasz nie kwapił się do orbity przez tydzień, a patrząc z okna do doku cumowniczego nawet się co nieco cofał w kierunku sztolni reperacyjnej.
– Widziałeś pan tamte zakotwiczone na kosmicznej redzie cacka? – spytał baron, który nie wiedzieć czemu trzymał się całe nudne popołudnie u mego boku. Obaj grzebaliśmy w poplątanej sieci lamp sygnalizacyjnych.
– Nie miałem do tego głowy. Przeraża mnie nasza sytuacja, panie Victorze – powiedziałem z dziwacznie brzmiącym alonbijskim akcentem. – Ten nieszczęśnik, w którego intelekcie się zasiedziałem w roli pasożyta, niewiele ma do powiedzenia. Ścierpły mu zmysły od paraliżu na dobre. A co jak umrze? – spytałem, trzęsąc się bynajmniej nie od zimna. Baron niemal parsknął jadowicie szyderczym rechotem na widok mojej miny. – I czuję u psubrata pewnego rodzaju bunt duszy – poprawiłem się szybko w nowych tonach jego irytującego śmiechu. – Ciężko jest mi o tym mówić.
– Zawsze pan tęskniłeś za przygodami u mego boku? – kontynuował zaczepki, będąc nie wiedzieć czemu w znakomitym humorze. – Mars, Mars, Mars, gdzie jest ten mój Mars? Zbieram drogi mój kuzynie na bilet najwyższej klasy pociskowej! – pisałeś w listach. Przyjeżdżam! – ostrzegałeś, niecierpliwie czekając na zgodę. Bukuj pan najbliższe ekspedycje podbiegunowe! – żądałeś. Zrobimy sobie powtórkę z markiza De Sotho – gwarantowałeś ze śmiechem.
– Jest pan w nowej skórze bardziej szyderczy niż kiedykolwiek – napomknąłem.
– Jeszcze w marsjańskiej stolicy marudziłeś pan w każdym punkcie parowozowego postoju: A niech pan zostanie, choćby i tydzień dłużej. Ruszymy razem w piaski Marsa! Może do myjadorskiej Sztolni?
– Och, nie! Teraz pan zmyśla. To był pan, który się w De Sotho rozkochałeś – rzuciłem z pretensją w jego bezczelne, lśniące od rybiej oliwy oblicze.
– Dzisiaj to ja pana porywam w podróż bez końca i być może ostatnią taką w nowym życiu – zaszydził. – „Światy rybne podług Sir Ashleya Brownhole’a”. Albo „Przypadki zgubne i nieprawdopodobne dwóch straceńców bez ciała” – zaśmiał się okropnie. – Takie pan rozpisze pamiętników tytuły?
– Przygody przygodami, nie powiem lubię, ale tak beznadziejna walka o przetrwanie mnie już męczy i skrajnie wykańcza. Cierpienie, jakie los każe nam znosić, sięga nieziemskiej cierpliwości i najczęściej urasta bólem ponad siły. Już zresztą zakończyliśmy niejeden trud totalną klęską. Czyżby nie doszło do pana, że z formalnego punktu widzenia już nie żyjemy i że utrzymuje naszą świadomość jakiś maleńki, kretyński, alonbijski aparat pasożytniczy umieszczony w ciele bogu winnego nosiciela? – oburzałem się, przecierając mokre od oleistego potu czoło.
– Nie przesadzajmy. Zwykły wyświetlacz jaźni. Zamiast na ekranie zjawiamy się w polu obcej świadomości. Byłem okaleczony, psychicznie zdewastowany i totalnie przegrany w życiu tamtego ciała – wyrzucił z siebie już całkiem poważnie i na widok przechodzącego niedaleko oficera gwizdkowego dodał przyciszonym głosem: – Te wystające, ohydne nity na karku, atramentowa skóra twarzy, parszywe zrosty i szkaradne oczodoły; toż to była porażka, mój drogi kuzynie. Coś się skończyło i coś nowego zaczęło. Basta mówię! Musimy być dobrej myśli. Głowa do góry. Jeśli udało nam się zachować świadomość po tych wszystkich skomplikowanych perypetiach, to uda nam się i następnym razem zwyciężyć. Kto powiedział, że alonbijskie ciało to już nasz ostateczny koniec z kretesem? Może damy radę zmienić płeć lub odnaleźć ciało ludzkie, najlepiej młodej, dobrze uposażonej damy z piekielnymi ochotami na cielesne igraszki? Wyobraża pan sobie? Ja i pan w roli kochanków przeciwnej płci?
– Ma pan dzisiaj wyjątkowe poczucie humoru – stwierdziłem, krzywiąc się z niesmakiem. – Pan i seks w tym starczym wieku? Byłby pan zdolny używać sobie ciała ludzkiego? Gdzież podział się honor i przytomność? Wyłączyłby pan istotę ludzką od umysłowej kontroli własnej i zeszmacił w igraszkach cielesnych?
– To prawda, trochę widać bredzę. Też czuję się trochę nieswojo. Ciało mnie uwiera, ale jest świeże, młode, pełne wigoru i jakiegoś niecnego, rybiego wzwodu. – Pokręciłem z niedowierzaniem głową, gdy on kontynuował: – Obce w nim płyną prądy i niespecjalnie pachnące wydziela poty. Sytuacja jest poważnie krępująca. Nie wiem, w jakim języku się porozumiewamy, lecz gówno mnie to obchodzi. Życzyłbym sobie, żeby to był Shilgru, bo zawsze marzyłem, aby być w nim elokwentny. Dość, że rozumiem każde pańskie słowo. – Pochylił się do mnie i niemal zaszeptał do samego otworu usznego: – Poza tym posiadam wyrastającą od strony tyłka rybią płetwę, która często dziko mi sterczy i nie wiem za bardzo, co z nią robić. – Przechylił się jeszcze bardziej, by rozejrzeć się poza mną i dodał: – Ale powiem też panu w najgłębszej tajemnicy, że zamerdałem nią już kilkakrotnie na widok przechodzących ciężarnych wielojajeczkowo panienek. – Tu zaśmiałem się szczerze, widząc jego obrażoną minę. – Lochy nawet zauważyły.
– Na bóstwa zaginione! To zwykłe obrzydliwe rybne zaloty! – wykrzyknąłem już naprawdę wzburzony. – Pan znowu o tym swoim bezecnym zainteresowaniu?
– A cóż się dzieje z panem? Zwykle pan był w tej dziedzinie prowodyrem. Raptem z pyłkową zarazą już koniec i nabrzmienie członków panu staje się obce?
– Być może. Ja muszę spytać naszego dobrodzieja Balfoura, skąd u pana baronie tak zdolne czytanie obcej myśli? Czyżby przejął pan funkcje wędkowego?
– Najpewniej. Po prostu lubi mnie i podjął mnie lepszym kondycyjnie ciałem –parsknął, powtórnie obserwując moje kłapiące w niesmaku szczęki.
Uwaga poważnie mnie zabolała. Poczułem się opuszczony i odrzucony. Dostałem strasznej rybiej czkawki. Wytarłem pierwszą lepszą szmatą mój wklęsły nos. Kuzyn w uprzejmy sposób pomógł mi przymknąć wiecznie ziejącą, plebejską paszczę. Procedura wstrzymania czkawki podobna więc była do tej samej obecnej u ludzi. Kątem oka obserwowałem pracujących obok hakowych.
Jak irytująca wydała się im nasza postawa gadatliwych leni?
Baron po chwili splunął w ich kierunku, na co pracusie nas ofuknęli, a inni spróbowali od zajmowanego stanowiska odepchnąć. Nie widziałem ich za dobrze, bo owinęli twarze w bandaż z pokładowej beli, pozostawiając tylko miejsce na wykropkowane oczy. Myślałem zrobić wkrótce to samo z uwagi na zdrowie.
– Och, gdyby pan siebie widział, Victorze? Piekli się pan, pluje i aktywnie prowokuje do pojedynków – narzekałem.
– A panu w sposób wyraźny brakuje lustra. Gdyby się pan przyjrzał pod nowym kątem ujrzałby, że całkiem niezły z pana dżentelmen jak na taką chamską i pazerną rybę – stwierdził nie bez racji. – Trzeba zapomnieć już o zardzewiałej głowie na alonbijskich, chirurgicznie wpasowanych zawiasach. Od tej chwili mamy się dobrze, rozumie pan? A ja tu trochę improwizuję, bo mam ochotę na odczucie własnej nadrzędności.
– Co pan mówi?
– No, udaje mi się kontrolować ciżbę osób z otoczenia, jak sam pan zauważył. Jakby świadomość biegła mi jednocześnie na kilku pasmach. A pańskie myśli już całkiem są dla mnie klarowne. Och, zazdrośnik z pana – pogroził mi palcem, aż poczułem na dnie duszy niesmak i zgryzotę. – Musiałem chyba się z tym pakietem cudownych zdolności urodzić? – pytał samego siebie z upodobaniem.
Spasowałem po swoim ostatnim wybuchu. Z uwagi na pojawienie się poganiacza z batem zabrałem się do aktywniejszej pracy, tym bardziej że po chwili obok stanął Vor Balfour z kilkoma podejrzanymi typami. Nowi zmierzyli nas ponurym wzrokiem i bez słowa podjęli się naszych obowiązków.
Ze zdumieniem spojrzałem na barona. Ten jeszcze większym zapałał do pirata afektem, czym wyprowadził mnie już z równowagi kompletnie. Widać nasz sprzymierzeniec cieszył się wyraźnym mirem pośród swoich, bo kazał nam umyć ręce i odejść czym prędzej pod rury, gdzie spędziliśmy czas do kolacji na nauce gry w alonbijskiego pokera.
Tej nocy po raz pierwszy spałem w alonbijskiej koi, a nie na podłodze pośród rozłożonych sieci. Jednak i tak przeklinałem swój los, bo w odróżnieniu od barona dzieliłem ją z kilkoma hakowymi i wszyscy zanieczyścili koryto na dobre. Miałem dość sprzątania. Nic dziwnego, że nerwy mi puściły.
Najpierw zbluzgałem drani przekleństwami i wyrzutami, potem wdałem się w szarpaninę, jakiej możliwości u siebie nigdy nie podejrzewałem. Wreszcie, nie poznając sam siebie, rzuciłem się na jednego w jakimś nie mającym precedensu w moim dotychczasowym życiu akcie zwierzęcej wściekłości. Puściłem w ruch pięści, a że brakowało mi w nich potrzebnej energii kinetycznej kłapnąłem na pierwszego lepszego paszczą, dobierając mu się do ręki. Kiedy zadrasnął mnie w odpowiedzi, ukąsiłem raz i drugi zębiskami. Po chwili takie rozpętało się we mnie szaleństwo, że już rozniosłem w pół i jego, i kompanów zgromadzonych cichaczem u drzwi. Wtedy zupełnie siebie samego nie rozpoznając po tej jatce oddaliłem się na korytarz. Tam dopiero wyrównując oddech i powracając do formy istoty świadomej – oprzytomniałem. Winą za zachowanie obarczałem natychmiast organizm właściciela. To on przecież był rybą nie ja. I to on ponosił odpowiedzialność za to podłe, bydlęce zagryzanie na śmierć.
Gdy rankiem przyjaciele zastali mój pokój we krwi i skonstatowali, że jatkę zrobiłem uznali, że ciał się za mnie nie pozbędą. Mam je sam gdzieś zaciągnąć lub na miejscu skonsumować – zdecydowali ze złością. Nie wierzyłem temu, co słyszę.
– Pan chyba oszalałeś – zwróciłem się do pirata.
– To byłoby chyba najczystsze i najbezpieczniejsze wyjście z sytuacji – odparł, krzywiąc się na mnie całym pyskiem. – Może pan to gówno potem częściowo przetrawione zwrócić po kątach i tym samym pozbyć się dowodów. Nikt nie będzie się wykosztowywał na policyjnych snufaczy, żeby dochodzić barwy genetycznej wydalonych składników. Ślady pańskiej zbrodni pozostaną na trwałe zamazane.
– Ale ja przecież jestem glonojadem.
Zaśmiał się w odpowiedzi.
– Widzi pan z jakimi administracyjnymi kretynami mieliśmy do czynienia. Ma pan tak w papierach, a papiery – przypomnę tylko – nie są nasze. Dla jasności dodam, że sekunduję panu w pańskich staraniach o dotarcie do córki, o których to w rzewnych słowach opowiadał mi baron. Mam też na uwadze i własne ambicje, w których znany wam chyba z opowieści międzygwiezdny pociąg towarowy odgrywa główną rolę. To wszystko do pogodzenia będzie trudne, ale z panem Vanhalgerem uznaliśmy, że możliwe.
Baron nie odezwał się słowem, choć go uparcie wzrokiem mierzyłem. Cały czas sam dłubał zapałką w zębie, jakby dopiero co odszedł od pożartej na surowo ryby. Plamy zaschniętej krwi na jego nocnym ubraniu świadczyły o podobnych przeżyciach. Przed snem w kojach nieobjętych polem nadrzędnym wszystkich hakowych ostrzegano przed rybożercami. Mord jadalny ponoć był tu zachowaniem zwyczajnym pośród hultajstwa Thoory, przymusowo żywionego tylko glonowymi pastami i suszkami.
– Pan nas chyba wrabiasz w ohydny proceder rybożerstwa, panie Balfour – suponowałem. – Dlaczego nie zaordynujesz nas w ciała prostych glonojadów?
Wstąpiła w niego prawdziwa furia i przez kwadrans żałowałem, że nie mam przy sobie szpady, tak bym drania szacunku do własnej osoby nauczył. Tylko pozostało mi wesprzeć się o ścianę i stojąc naprzeciw gaduły, ten strumień ćwierkliwości w wyzwiskach wytrzymać. Opanował się po kwadransie ciągnięty przez barona usilnie na stronę.
– Nigdy na diecie węglowodorowej nie miałby pan takich fizycznych osiągów! A inteligencja by w panu szybko siadła na manowcach – przekonywał, gdy się już w pełni uspokoił. – Jak pan myśli, dlaczego natura wyposażyła nas w taki asortyment ostrych zębów?
– Chyba nie po to, by w fazie inteligencji zachowywać się jak przysłowiowe bydlę? – wydarłem się w shilgru.
– Pan mnie chce chyba rozsierdzić na nowo? Czyżby człowiek w zestawie z jego bronią palną zachowywał się godniej? Musi pan w życiu swoim wybierać. Albo pan albo inni przetrwają. I tak starałem się materiał do przeszczepu jaźni właściwe dobierać, aby w sprawach fizyczności niczego panu nie brakowało. Tyle że uparł się pan, aby tego wszystkiego nie używać i marnować. Ten incydent tylko wzmocni pana pozycję w środowisku hakowych, ale strzeż się pan przed myszkującym zaworowym, bo kłopot murowany. Oni wymierzają własną sprawiedliwość w stadach rzemieślniczych.
Przeszedł mnie zimny dreszcz.

14095694_1388077097886635_6315972106066902340_n 14089280_1388075671220111_4065525777738905098_n 14089176_1388079894553022_9122200581496105656_n