Recenzja całego cyklu – Katedra

Wydawnictwo: Solaris
Cykl: Trylogia Solarna
Data wydania: Marzec 2017
Oprawa: miękka
Liczba stron: 664
Cena: 37,99 zł
Tom cyklu: 3
14051804_1388076647886680_2224946462332066136_n
Wydawca tej powieści na jej tylnej okładce określił „Światy Solarne” pierwszą polską powieścią steampunkową. Bezcelowym jest kłócić się o to, czy wydawca miał rację. Sądzę, że nie. Jednak można to zdanie odczytać nie tak dosłownie. Ponieważ „Światy Solarne” wydają mi się pierwszą polską powieścią steampunkową na taką skalę. Nie wiem, czy mógłbym wskazać inną polską powieść w tym gatunku, o podobnie totalnej kreacji gatunkowej (poza językiem) ze „Światami Solarnymi”.
Według definicji, którą można znaleźć w Wikipedii, steampunk to „nurt stylistyczny w kulturze”, w którym w „przeciwieństwie do cyberpunku, technika otaczająca bohaterów nie jest oparta na elektronice, lecz na mechanice (np. odpowiednikiem komputera jest maszyna różnicowa). Charakterystyczne dla steampunku zainteresowanie rozwojem techniki często prowadzi do kreowania wynalazków nieznanych w naszej historii (…). Akcja utworów steampunkowych przeważnie rozgrywa się w epoce wiktoriańskiej – erze rewolucji technicznej, wieku pary (stąd nazwa gatunku: steam, ang. – para). Steampunk nawiązuje do twórczości ojców fantastyki: Juliusza Verne’a, Herberta George’a Wellsa czy Marka Twaina”. Definicja ta, jak rzadko kiedy, w przypadku „Światów Solarnych” jest trafna, ale jej proste odniesienie do powieści jest jednocześnie bardzo ułomne. Nie da się bowiem tej książki tak po prostu sklasyfikować jako steampunku per se. Autor nie daje szansy czytelnikowi na to, aby mógł spokojnie zasiąść w fotelu, ciesząc się lekturą powieści gatunkowej, której konwencja posiada jakieś ograniczenia i jest przewidywalna. Jan Maszczyszyn udowodnił, że jest w stanie skonstruować fabułę i osadzić ją w steampunkowej scenografii, oferując znacznie więcej niż gatunkową „parę”.
W fabule nie ma wiktoriańskiej epoki, ani nawet neowiktoriańskiej. To znaczy jest, ale jej nie ma. I biedny recenzent może tak dalej i długo zaprzeczać samemu sobie. Rewolucja techniczna? Jest tak daleko posunięta, że fabuła rozgrywa się przez znaczny czas w kosmosie. Chcecie bitwę kosmiczną „maszyn parowych”? Żaden problem. Znajdziecie w tej powieści steampunkową space operę. Dostatecznie dziwnie? Nie sądzę. Bo to dopiero początek. Powieść przygodowa? Dlaczego nie? Kto autorowi zabroni? Tylko jego wyobraźnia. Powieść o Kontakcie? O człowieczeństwie (nawiasem pisząc, ludzkość to niezbyt ciekawy gatunek, a sama Ziemia to cywilizacyjne peryferia)? Steampunkowa science fiction? Steampunk fantasy? New Weird Steampunk? Coś na pewno pominąłem. Rację ma bowiem autor przedmowy, który stwierdził, że tej powieści i autora nie da się prosto sklasyfikować. Choć steampunk jest tu jakąś bazą, konwencyjnym punktem wyjścia, szkieletem całej narracji.
Z takim… pomieszaniem wiąże się jedno, największe niebezpieczeństwo. Ryzyko przesytu i wielkiego literackiego zakalca. Jednak w trakcie lektury ani razu nie poczułem znużenia fabułą, ani – tym bardziej – feerią pomysłów. Tych autorowi nie brakuje, ale nie wiąże się to z przelewaniem wszystkiego, co przyszło do głowy, na karty powieści. Fabułę cechuje bowiem zdyscyplinowanie i widać, że autor wszystko dobrze przemyślał i poukładał. Nie ma tu żadnej niekontrolowanej jazdy bez trzymanki, fabuła jest liniowa. Narracja unika udziwnień – obchodzi się bez stylistycznych popisów czy zabawy z formą. To niemal tradycyjna dziewiętnastowieczna powieść. Przywołanie wcześniej definicji steampunku miało swoje uzasadnienie także z tego powodu, że „Światy Solarne” czyta się jak „ulepszoną” powieść Juliusza Verne’a. W „Światach Solarnych” Jan Maszczyszyn nie wymyślił steampunku na nowo. On go nasycił treścią w sposób w twórczości innych polskich autorów dotąd niespotykany najniżej podpisanemu. W zasadzie streszczanie fabuły nie ma sensu, choć nie jest ona ani nadmiernie skomplikowana, ani udziwniona w postmodernistyczny czy inny mambo-dżambo literacki sposób. Jak wspomniałem – pod tym względem to forma tradycyjnej powieści. Ale nie posunę się do jej streszczania i będę tak ostrożny, jak wydawca i autor przedmowy. Nie ma sensu psuć przyjemności.
Powieść nie należy do obszernych. Lektura trzystu dziewięćdziesięciu ośmiu stron mija nadzwyczaj szybko. Nawet pomimo tego nasycenia pomysłami i znakomitą scenografią (między)gatunkową i jej (ich) rekwizytami nie czuć znużenia, ani czytelniczego przytłoczenia. Jednego można być pewnym. Gdyby Jan Maszczyszyn był pisarzem anglosaskim (albo wydawał na rynku anglosaskim), to „Światy Solarne” na pewno nie byłyby samodzielną powieścią, tylko częścią pierwszą jakiegoś cyklu. Żal byłoby po prostu „zmarnować” taką ciekawą, bogatą i kompletną kreację na jedną powieść. Warto przekonać się o tym samemu i dać książce szansę. I nie zapominać o niej przy okazji kolejnych plebiscytów na najlepszą polską powieść 2015 r.
Autor: Roman Ochocki

14045820_1388080111219667_1557139663445787233_n
Swiaty Alonbee
W drugiej części trylogii Jana Maszczyszyna aktualne pozostają zachwyty najniżej podpisanego dotyczące „Światów Solarnych”. Niestety, dodać do nich należy stwierdzenie, że autor wciąż pozostaje niedoceniony na polskim rynku. A bez wątpienia „Trylogię Solarną” uznać należy za serię zasługującą na uwagę. Równać się z nią mogły ostatnio co najwyżej „Niebiańskie pastwiska” Pawła Majki.
W tej części autor kontynuuje dziką „jazdę” w kosmosie. Zniknął już element zaskoczenia, którym była kreacja z części pierwszej. W zasadzie nie ma tu większych niespodzianek, jeśli chodzi o śmiałość wizji autora. Ale proszę tego nie uznawać za zarzut. Jan Maszczyszyn kontynuuje po prostu rozpoczęte dzieło, które nie wymaga dodawania nowych elementów (zwłaszcza że to druga część trylogii i trzeba skupić się na intrydze). Wystarczy eksplorować, rozwijać „stare”. I w tym pisarz jest konsekwentny. „Światy Alonbee” należy uznać za powieść lepszą od „Światów Solarnych” między innymi dlatego, że czytelnik ma szansę przekonać się, że autor panuje nad kreacją. Nie przygniata nią czytelnika, ani nie nudzi, choć fabuła w dalszym ciągu jest liniowa i nie wydaje się specjalnie skomplikowana. To jednak nie doskwiera; właśnie dzięki bogactwu świata przedstawionego.
Głównymi bohaterami powieści są sir Ashley Brownhole, baron Vanhalger i Asperia, córka sir Ashleya. Nie zdradzając zbyt wiele fabuły, napisać należy, że najważniejszą postacią w tej powieści jest właśnie ona. Pozostali bohaterowie pozostają na pierwszym planie z konieczności. Asperia musi niejako „dojrzeć”, rozwinąć się, zrozumieć własną naturę. Wydawałoby się, że trąci to nieco literaturą dla młodzieży, ale Asperia mimo swojego przeznaczenia jest zepchnięta nieco w cień. Zaś czytelnika pochłaniają przede wszystkim przygody wyżej wymienionych gentlemanów, choć z biegiem fabuły to może ulec zmianie. O czym świadczy fakt, że ostatnia część trylogii nosić będzie tytuł „Hrabianka Asperia”.
Autor prowadzi bohaterów przez kolejne planety czy światy, w których Ludzie to rasa dosyć poślednia (co nie zmieniło się od części pierwszej). Akcja toczy się dosyć szybko, jest bogata i przypomina przygodę rodem z awanturniczych powieści XIX-wiecznych lub początku XX wieku, tyle że przeniesioną w kosmos – wszystko z „turbo doładowaniem” (albo ściślej: z „turbo parą”). Nie będę przesądzał, czy autor rzeczywiście nawiązuje do tego typu literatury, ale skojarzenie jest mocne. I gdyby pogrzebać w historii, pewnie udałoby się znaleźć nawiązania do twórczości choćby E.R. Burroughsa. O wspominanym przy okazji recenzowania poprzedniej części Juliuszu Vernie nie wspominając.
Docenić należy w dalszym ciągu fakt, że bohaterowie są wiarygodni jako przedstawiciele epoki. W powieści mimo tego, że rozwój techniki parowej pchnął świat na nowe tory i w kosmos, nie zmieniła się obyczajowość. Główni bohaterowie jako szacowni gentlemani, członkowie arystokracji, innymi słowy: typowi przedstawiciele high society rodem z XIX wieku, w dalszym ciągu zachowują się jakby żywcem wyszli z kart powieści wiktoriańskiej, czy wprost z szacownego londyńskiego klubu. Przesiąknięci dymem cygar, wzmocnieni sherry, stereotypowo angielscy we własnej wyniosłej, zblazowanej flegmatyczności. A także rasistowscy – tacy byli także w części pierwszej. Ale u Maszczyszyna rasizm bohaterów nie jest tak samo wulgarny, prymitywny, jak na naszych ulicach. U bohaterów to efekt wychowania, wykształcenia, wręcz cecha epoki, która mimo postępu technologicznego w warstwie społecznej pozostała niezmieniona. Nie ma nic wspólnego z upokarzaniem, tylko jest składową częścią porządku społecznego. Jest to ciekawa, choć nie dominująca cecha ich charakterów.
W dalszym ciągu można wątpić, czy opisywany cykl może być określany mianem steampunka. Jak wspominałem w recenzji „Światów Solarnych”, autor nie ograniczał się specjalnie do ram gatunku. Odnosząc się do elementów steampunku, dodać należy, iż autor zadał sobie trud budowania naukowych podstaw tego alternatywnego wszechświata (polecam np. fragment na stronie 419; cytowanie go zajęłoby zbyt wiele miejsca w recenzji). Robi to dobre wrażenie i niektóre zjawiska momentami są interesująco (i obrazowo) wyjaśnione.
„Światy Alonbee”, tak samo jak „Światy Solarne”, to powieść, którą warto polecić. Nawet tym czytelnikom, którzy nie przepadają za steampunkiem. Najniżej podpisany z pewnością miłośnikiem tego rodzaju fantastyki nie jest. Mimo to dla powieści Jana Maszczyszyna zdecydowanie opłaca się zrobić wyjątek.
14045985_1388082807886064_3420333682434893320_n
Maszczyszyn, Jan – “Hrabianka Asperia”
„Trylogia Solarna” Jana Maszczyszyna to unikatowe dzieło w polskiej fantastyce. Kto wie, czy i na zagranicznych rynkach nie byłaby to seria oryginalna i wyróżniająca się. Steampunkowa przynależność tych powieści to dla mnie tylko etykieta, która pozostaje najtrafniejsza, ale nie oddaje pełni gatunkowej „mocy” tej trylogii. Dla najniżej podpisanego to gatunkowa mieszanka, którą spaja konwencja steampunkowa. Czy raczej przesyca. Gdyby ktoś określił te powieści steampunkową science fiction czy steampunkową space operą (space operowym steampunkiem), to i tak będzie to za mało. Bo trzeba zmieścić w tym naukowo-przygodową konwencję rodem z powieści Juliusza Verne’a, dodać wiktoriańską obyczajowość (wśród przedstawicieli „dziwnych” obcych kosmicznych ras, dla których człowiek to dzikus), pełną sztywnych klasowych podziałów, specyficznego rasizmu kulturowego (czy gatunkowego) i dobrego samopoczucia XIX-wiecznych angielskich gentlemanów.
„Hrabianka Asperia” pod tymi wszystkimi względami nie odstaje od poprzednich części. Aczkolwiek spodziewałem się, że tytułowa bohaterka wysunie się na plan pierwszy. Jednak tak się nie stało. Choć trudno to uważać za wadę. Na pierwszym planie pozostają ci sami bohaterowie, do których czytelnik musiał przywyknąć w poprzednich powieściach (nie zdradzę, czemu „musiał”). A może nawet ich polubić. Fabuła jest tak obszerna i skomplikowana (choć pozornie wydaje się prosta, z powodu specyficznej jednotorowości), że próby streszczania jej mogłyby tylko zepsuć przyjemność. Dość napisać, że to, co zawarł wydawca w opisie na okładce powieści, to też – i na szczęście – tylko jej zarys. Najniżej podpisany zastanawiał się, skąd się bierze u autora taka wyobraźnia. Z pewnością jest ona wzmocniona doskonałą znajomością gatunkowych konwencji oraz anarchicznym podejściem autora, który zdaje się nie zważać na żadne gatunkowe granice. To bardzo ryzykowne, ponieważ łatwo przy takim „rozpasaniu” o porażkę. Uważam jednak, że Jan Maszczyszyn konsekwentnie, do końca zrealizował plan.
Zastanawiając się nad tym, dlaczego trylogia autora nie została przyjęta z entuzjazmem wśród polskich czytelników fantastyki, najniżej podpisany zignorował pewną oczywistość. Te powieści, z całym ich anturażem gatunkowym, fabularnym, stylistycznym – nie są „produktami” stricte rozrywkowymi. To nie jest literatura skrojona pod masowe gusty, do łatwego, szybkiego „łyknięcia”. Owszem, sporo się w niej dzieje, akcja pędzi wraz z bohaterami. Ale jednocześnie autor nie gubi w ogóle elementu wykreowanej nauki, który sprawia, że mimo całej „dziwności” (może lepszą etykietą byłby Steampunkowy Brand New Weird?), powieści te są po prostu bardzo hermetyczne.
Czytałem „Hrabiankę Asperię”, jak i poprzednie części, dwa tygodnie. Oczywiście, żadna to miara czegokolwiek dla kogokolwiek innego. Niemniej jednak wynikało to z tego, że nie da się tu szybko przewracać kartek. Bo wtedy umknie wszystko co istotne, nie z punktu widzenia fabuły, ale wykreowanego świata i jego momentami oszałamiającej kompletności. Czytając, trzeba się rozsmakować w tym świecie, w którym losy bohaterów to (o ile nie przesadzam) tylko jeden z równorzędnych elementów.
Reasumując, zarówno „Hrabianka Asperia”, jak i poprzednie części trylogii, stanowią wyzwanie dla koneserów fantastyki. Nie sposób zagwarantować, że te powieści się komukolwiek spodobają. Ja byłem zaskoczony, że przypadły mi do gustu, choć koneserem nie jestem.
Autor: Roman Ochocki

18557221_1539017386140942_6903894927124303903_n
Komentarze

Sortuj: od najstarszego | od najnowszego

historyk – 13:57 07-05-2017
Pomijając resztę tego blablabla, odniosę się tylko do tego:

Zastanawiając się nad tym, dlaczego trylogia autora nie została przyjęta z entuzjazmem wśród polskich czytelników fantastyki, najniżej podpisany zignorował pewną oczywistość. Te powieści, z całym ich anturażem gatunkowym, fabularnym, stylistycznym – nie są „produktami” stricte rozrywkowymi.

Oczywiście orzeł-recenzent nie zauważył, że książka nie była promowana i nie była dostępna w powszechnej sprzedaży, lecz jedynie w jednym sklepie internetowym…
_______________________
http://seczytam.blogspot.com

Beatrycze – 14:26 07-05-2017
Tu, niestety, muszę się zgodzić – te ksiażki nie były “widoczne”, łatwo dostępne. Owszem, gdzieś, ktoś chwalił, ale nie było możliwości, żeby sobie pójść do którejś z sieciowych księgarni, wziąć w łapki, zastanowić się, czy chcę to mieć na półce.

Ja np. tak mam, że kiedyś wcale nie zamawiałam przez sieć. Niedawno zaczęłam, bo dużo taniej, ale i tak przez interent zamawiam sobie albo tych autorów, o których książkach mam dobrą opinię, dalsze tomy cykli.

Żeby kupić coś nowego autora, to raczej muszę sobie najpierw tę ksiażkę pooglądać i to nie tylko w Internecie, ale też na półkach księgarń. Wziąć ją w ręce, poczytać informacje na okładkach, zajrzeć do środka w paru losowych miejscach, odłożyć na półkę raz i drugi, przełamać się.

No chyba, że jest coś takiego w okładce, że sprawia to, iż mam ochotę się zapoznać z książką, nawet, jeśli fragment ze środka nie jest zadowalający. Albo przeczytałam recenzję, która mnie skusiła. Albo, że nie mam nic już do czytaia, nudzi misię i idę do księgarni i wybieram z niedawnych premier coś, co – jak myślę – “może nie okaże się takie złe”.

Aż sie dziwię, że Solaris jeszcze istnieje przy takimbraku promocji swoich tytułów. Może utrzymuje go przy życiu garstka wiernych fanów.

skylight – 17:34 07-05-2017

Beatrycze pisze:Aż sie dziwię, że Solaris jeszcze istnieje przy takimbraku promocji swoich tytułów. Może utrzymuje go przy życiu garstka wiernych fanów.

Istnieje i podejrzewam, że mają się całkiem dobrze bo oni nie żyją z wydawania książek. Żyją głównie z poligrafii oraz handlu. Wydawanie książek jest działalnością poboczną i to też na innych zasadach bo korzystają z druku cyfrowego. Średni nakład 200 szt., bestseller 900. Minimalny nakład 4 szt. (czyli są bardzo elastyczni jeśli chodzi o dodruki). Zresztą Wojtek Sedeńko napisał swego czasu na blogu, że w dzisiejszych czasach nie opłaca się wydawać, opłaca się handlować. A jeśli wydawać to tak jak oni.
Jako wydawca znaleźli swoją niszę i tylko w tym obszarze działają.

Beatrycze – 22:21 07-05-2017
A, rozumiem. Dla wydawnictwa to dobrze, gorzej dla autora, który w nim debiutuje.

Znaczy, pewnie to jest rachunek “lepsze coś, niż nic” i nadzieja, że jeśli dobre, to się jakoś pocztą pantoflową przebije. Ale, na ile miałoby to szansę powodzenia? To chyba musiałoby być coś, co stałoby się kultowe, przynajmniej w pewnych kręgach, albo jakiś szczęśliwy przypadek musiałby się wydarzyć. Ewentualnie autor mógłby liczyć na to, że za kilka lat inny wydawca zaproponuje mu wznowienie.

18589003_1541348885907792_5276560657551896195_o