Dreamtime, a fantastyka Aborygenow

PONIEDZIAŁEK, 30 PAŹDZIERNIKA 2023

Dreamtime – Czas Snu czyli Aborygeńska Fantastyka (1)

Jan Maszczyszyn podczas prelekcji
 w Poznaniu

https://www.bumerangmedia.com/2023/10/dreamtime-czas-snu-czyli-aborygenska.html

  Melbourneński pisarz steampunkowy, Jan Maszczyszyn którego twórczość prezentowaliśmy wielokrotnie w Bumerangu Polskim, wygłosił  podczas niedawnej podróży do Polski (m.in. na Pyrkonie – wielkiej poznańskiej imprezie fanów gier  i  literatury Sci-Fi), serię prelekcji o historii, kulturze i fantastycznej twórczości rdzennych mieszkańców Australii.

 Pierwsza część artykułu prelekcyjnego Jana Maszczyszyna o twórczości Aborygenów na polu Science Fiction: Dreamtime. 

      Mitologia Aborygenów, popularnie określana terminem „Dreamtime” czyli „Czasem Snu” obejmuje zasięgiem i źródłem całe terytorium Australii. Jej bohaterzy zaludniają kraj tysiącami postaci, demonów i stworów, które w taki czy inny sposób ściśle związane są z danym terytorium i otaczającymi krajobrazami. Złośliwa XIX wieczna propaganda niegdyś twierdziła, iż składa się nań mnogość zasłyszanych inspiracji z katechizmu, „Białej” religii liturgicznej lub historii cywilizacji i podręcznika do geografii. Poniżające twierdzenia miały uświadomić kolonizatorom, że niczego logicznie uzasadnionego nie można się spodziewać po „czarnych”. Biały dominował na każdym porównawczym froncie. Zatem jego wyższość nawet w sferze wyobraźni pozostawiała daleko w tyle brudnych od przydrożnego kurzu krajowców.

   Szczęśliwie się złożyło, że zainteresowałem się korzeniami owej pierwotnej i wysoce oryginalnej, kulturowo historycznej spuścizny… Od samego początku mojej emigracji do tego kraju podziwiałem jego odrębność, oryginalność, zarówno w sferze przyrodniczej jak i kulturowej. Sama podróż na kontynent przypominała mi tę odbytą na inną planetę. Zmieniało się wszystko. Perspektywa spojrzenia na niebo Antypodów. Bliższe latem aż o pięć milionów kilometrów Słońce. Powietrze o przeźroczystości kryształu. Ale dopiero powrót do twórczości literackiej spowodował znacznie bardziej szczegółowe, dogłębne zaznajomienie się z treścią „Sennych Baśni” i historii superkontynentu nazywanego przez geologów „Sahul”, a spinającego niegdyś wyspy i wysepki wynurzonymi z oceanu piaszczystymi łachami ostatniego glacjału.

    Na początku uległem pewnemu szczególnemu urokowi malowideł naskalnych z Terytorium Północnego z okolic Kakadoo przedstawiających wielość odbitych na skale aborygeńskich dłoni. Zastanowiła mnie ich przewrotna symbolika. Moja interpretacja zaskoczyła mnie samego. Otóż Kakadoo jest ogromnym parkiem narodowym pełnym wybujałej fauny i flory, rojącym się od krokodyli i insektów, które w jakiejś części zasłużyły się chyba w izolowaniu dróg dostępu do jaskiń i skalnych progów. Niedostępne miejsca zachowały swe niezmierzone skarby. Wypełniające je malowidła naskalne, rysunki i ryty sięgają w najgłębsze otchłanie Paleolitu. Z czymże można je porównać? Czy podobne prace sprzed czterdziestu tysięcy lat znane już były z terenu Europy? I tu zaskoczenie…bo jeszcze nie. Najstarsze są te z wysp Celebes, datowane na czterdzieści tysięcy lat. Europa może się poszczycić zaledwie młodszymi malowidłami z jaskini Altxerii w kraju Basków przedstawiającymi figury zwierząt sprzed trzydziestu dziewięciu tysięcy lat, co czyni ich zacofanymi aż o tysiąc lat w porównaniu że sztuką naskalną Aborygenów. W większości przykłady malowidła datuje się w rejonie ziemi Arnhem – północ Australii na przedział czasowy pomiędzy dwadzieścia pięć, a trzydzieści tysięcy lat.

    Dziwnym się wydaje czynne świadkowanie ówczesnym pierwszym kolonizatorom kontynentu procesom zagłady megafauny australijskiej, jeszcze dziwniejsze budowanie na jej podstawie legend i przekazów. Przepaść dziesiątków tysięcy lat wydaje mi się wprost niewyobrażalna i niemożliwa do skomentowania. Ogromny szmat historii rodu ludzkiego pozostanie na zawsze nieodkryty, a w przekazie multimedialnej sztuki rdzennych mieszkańców okazało się, że możliwy do odtworzenia. I na tym fakcie próbuję się właśnie zastanowić w poniższym artykule.

   Chyba przez lekturę książek Stephena Hawkinga i Sagana, którzy niejako zatruli mnie swym światopoglądem patrzyłem na naskalne malowidła okiem amatora – teoretyka fizyki. Widząc już cokolwiek o powiązaniu duchowym pierwotnych mieszkańców kontynentu dorobiłem sobie jakby z automatu do obrazka setki odbitych dłoni pewną interpretację, analogię rodem z Teorii Relatywistycznej.

   Otóż odbita lewa dłoń widzialna na skalnym odwzorowaniu nigdy nie zdoła zająć pozycji prawej dłoni i na odwrót, są równocześnie istniejące, bytujące w konkretnej, precyzyjnie inaczej zaadresowanej przestrzeni i czasie. Co więcej są zaopatrzone w ten sam obieg krążenia, w ten sam układ nerwowy, a jednak posiadają niewspólne przestrzenie. Przypomniała mi owa zależność opowieść o „Płaszczakach” Carla Sagana, o których ograniczeniu percepcji i fizycznemu uwięzieniu w charakterystyce dwóch wymiarów opowiadał autor w opowieści o kosmosie. Jego teoretyzowane istoty dwuwymiarowe nie mogły na przykład klasnąć, bo do wykonania kolejnego ruchu bezwzględnie był im potrzebny trzeci wymiar. Podobnie jest z nami. Odległy palec u nogi jest równie nieosiągalny w tym samym miejscu i przestrzeni, jak odległa gwiazda. Razem stanowimy wspólną całość, ale w czasoprzestrzeni jesteśmy inaczej wpisani. Potrzebujemy czasu, aby dosięgnąć palca u nogi, by się mówiąc trywialnie podrapać. I jeszcze jedno ważne spostrzeżenie; gdyby stworzyć porównawczy rysunek struktury na przykład atomu wodoru i nakreślić jego jądro kredą na bruku o średnicy jednego metra, to w przyjętej skali wielkość elektronu mierzyłaby trzy milimetry, a jego orbita przebiegałaby w odległości trzydziestu dwóch kilometrów. Ktoś by zapytał, po co ta pusta przestrzeń? Zarówno w mitologii rdzennych mieszkańców Australii jak i w mojej filozofii pusta przestrzeń nie istnieje. Czasoprzestrzeń jest nośnikiem oprogramowania. Ten odległy elektron krąży po wymuszonej działaniem nukleonu orbicie, co więcej cały atom posiada masę, ta masa potrafi zamienić się w energię. A gdyby stanąć, oczywiście balansując na szczycie atomowej piłki i wyobrazić sobie obrazek zgoła niedorzeczny, że jest ona częścią cząsteczki wody, a ta ostatnia jest składnikiem płynów rdzeniowo mózgowych, w których pracuje niezrozumiały dotąd aparat osobniczego intelektu, to wszechświat jawi się wypełniony jeszcze inną mitologiczną istotą naukowej fantastyki.

   Powróćmy jednak do naszych bohaterów i do ostatniej epoki lodowej. Oto czwartorzęd, czyli najmłodszy okres ery kenozoicznej. Rozpoczyna się 2.5 mln lat temu i trwa do dzisiaj. Dzieli się na plejstocen od 2.58 do 11. 7 tysięcy lat pne i holocen rozpoczynający się 11.7lat temu i kończący – uwaga – na dacie głośnego huku – związanego z datą wymarcia ludzkości. To my i nasz czas.

Mapa lądów z okresu ostatniej epoki lodowcowej. Wtedy to Aborygeni postawili po raz pierwszy ludzką stopę na dziewiczym lądzie. 

    W plejstocenie klimat często ulegał zmianom. Okresom ociepleń towarzyszyły okresy oziębień. Dzielimy go na tak zwane glacjały i interglacjały. I tutaj powstaje pierwszy obraz. Migrujące z Afryki Północnej tysięczne plemiona przedostają się przez mosty lądowe z Azji do Oceanii. Mamy rok siedemdziesiąt – tysięczny przed naszą erą. Jakieś 115 000 lat wcześniej rozpoczęła się ostatnia epoka lodowcowa. Człowiek już plenił się w Afryce od pięciu milionów lat. Doświadczył aż kilku cykli oziębienia klimatu. Wąskie gardło prowadzące do żyznych przestrzeni Azji wykorzystywał mnóstwo razy. Znów stało się bardzo obiecującym. Pierwsze fale emigrantów zalały Sahul, czyli potężną, niemal dwukrotnie powiększoną na wskutek obniżenie się poziomu morza o średnio dwieście pięćdziesiąt metrów Australię z epoki lodowcowej, posiadającą dwa wewnętrzne morza. Jedno w depresji łączącej lądy Australię Północną i wybrzeża Nowej Gwinei, drugie na południu w okolicach współczesnego jeziora Eyre. Sam kontynent w okolicach Australijskich Alp mógł posiadał potężny lądolód, który w epoce wczesnego Plejstocenu pokrywał aż 7000 km kwadratowych potężnych gór, z których wiele do niedawna było aktywnymi wulkanami. Lądolody pokrywały też inne kontynenty świata warstwą o średniej globalnej grubości sięgającej aż czterech km, co wiązało się ze spadkiem poziomu oceanu o 120 – 160 metrów.

    Australia tamtych czasów w ogromnej części była pokryta gęstym lasem deszczowym. Centralny obszar, jak już wspominałem wyróżniał się wewnętrznym morzem podobnym do Kaspijskiego – nazywanym Eromanga Sea. Istniało na tym terenie od 110 mln lat i zapewniało zadziwiająco różnorodny mikroklimat obecny w opisowych historiach Aborygenów. W czasach współczesnych uległo rozczłonkowaniu na kilkanaście słonych jezior.

     Rejestrując mity w ich ojczystych brzmieniach australijski lingwista Robert Dixon zaobserwował zgodność pomiędzy niektórymi szczegółami mitologicznych krajobrazów, a odkryciami naukowymi. W przypadku opowieści z płaskowyżu Atherton opisujących pochodzenie jezior Eacham, Barrine i Euramo, badania geologiczne dowiodły, że wybuchy wulkanów, których źródłem są współczesne jeziora rzeczywiście odbyły się dziesięć tysięcy lat przed naszą erą, co pokrywa się z ustnym przekazem Aborygenów. Badania próbek skamieniałego pyłku potwierdza jeszcze inne relacje mitologów. Otóż region ten był porośnięty przez lasy eukaliptusowe, a nie lasy tropikalne jak dzisiaj. Uznano więc ów opis za bezprecedensową relację z wydarzeń z epoki plejstocenu. Od tego czasu Dixon zebrał o wiele więcej podobnych przykładów mitów aborygeńskich opisujących starożytne obrazy.

    Mit ze stanu Victoria o Port Philip Bay opisujący obecną zatokę Melbourne jako wyłoniony region i bieg rzeki Yarry, przecinającej pola starożytnych bagien Carrum Carrum.

    Mit o jeziorze Eyre opisany w roku 1906 mówi, że pustynie Australii Środkowej  były niegdyś żyznymi i nawadnianymi równinami podobnymi do ogromnego ogrodu. Ten ostatni zainspirował poszukiwanie Eromangi, tak barwne i prawdopodobne były to przekazy. Mowa tu o geograficznym odkrywcy Charlesie Sturtcie, który oddelegowany z misji amerykańskiej do eskorty brytyjskich zesłańców do Australii pozostał i zakochał się kraju, który miał być dla posłanych tu ludzi więzieniem.

    Podobnie ma się sprawa z opisami tyczącymi się megafauny.

   Trudno sobie dziś wyobrazić katastrofalny spadek poziomów oceanów. Sytuacja doprowadziłaby zapewne szybko do niejednej wojny o nowe terytorium. W przypadku plejstoceńskiej katastrofy na szczęście nie pociągła ona za sobą podobnych następstw.

    Gigantyczna, najpierw świeża łacha piachu z szelfu kontynentalnego połączyła okoliczne wyspy oraz Nową Gwineę z Australią Północną umożliwiając kolonizację ludom udającym się z południowo wschodniej Azji dalej na południe. Teren nawet dziś jest szalenie aktywny klimatycznie. Wiodą tędy szlaki cyklonów i tajfunów. To okolica równika i obu zwrotników. Nic dziwnego, że wzmożone opady przyniosły żyzne depozyty z głębi lądów. Na terenie piaszczystej z początku niziny rozwidlały się okazałe delty wszelkich okolicznych rzeki. Kraj prędko pochłonęły wilgotne lasy i nieprzebyta dżungla. Tereny depresji i bagien wyznaczyły nieprzekraczalne granice dla człowieka. Wybierał tereny wyżej położone. A ląd wokół wciąż rósł. Epoka lodowcowa postępowała. Zagarniała obszar za obszarem, archipelagi pobliskich wysp, na których do dziś można odnaleźć dowody owej unifikacji w postaci niespotykanych gdzie indziej gatunków drobnych torbaczy, jak też odsłaniała, bo spłycała nigdy dotąd dostępne najbogatsze na planecie konstrukcje wielkiej rafy koralowej. Trudno sobie wyobrazić potężne góry Nowej Gwinei stanowiącej onczas miejsce ucieczki od gryzących insektów i drobnej, jadowitej fauny.

     Ten przedziwnie uformowany twór lądowy nazwano Sahulem i w odróżnieniu od suchej pustynnej Australii, charakteryzował się zróżnicowanym klimatem i żyzną glebą i urozmaiconą, bogatą przyrodą. Poprzez cieśninę usianą archipelagiem mniejszych i większych wysp sąsiadował z innym tworem lądowym tego samego typu, wyłonioną z mielizn Południowo- wschodnią Azjatycką – Sundą. Był to glacjalny twór innego szelfu kontynentalnego, który podobnymi łachami piasku i bagien jednoczył półwyspy i wyspy Azji Południowo Wschodniej i Borneo. Cieśnina była za szeroka, aby umożliwić przejście fauny na kontynent izolowany od milionoleci, ale dzielące je wody były na tyle wąskie, że z łatwością pokonywały je słono wodne krokodyle. A nie trwało długo, aby do gadów dołączył do grupy wędrujących z rejonów południowych Indii Homo Sapiens.

   Przepastne przestrzenie południowego kontynentu obiecywały dostatnie życie. Ląd wypełniały gatunki megafauny, z którą nowi kolonizatorzy sąsiadowali aż przez 17 tysięcy lat, aż ją albo wytępili albo grupowo przejedli. Niebawem zmiany klimatyczne i surowa aura odizolowały wielkie grupy społeczne. Dały im czas na lingwistyczne zróżnicowanie, na przystosowanie się do kondycji pustynnych i zmusiły do przejścia na tryb oszczędnościowy. Powstało aż siedemset odrębnych języków, których cechą główną było wspólne dziedzictwo mistyki i mitologii. Podczas gdy najbardziej prominentne na Borneo – wyspy znajdującej się w obrębie glacjalnego kontynentu Sunda – były migrujące z Azji zminiaturyzowane słonie i nosorożce, australijska megafauna pozostała nietknięta.

     W czasach współczesnych krokodyle słonowodne potrafią dopłynąć z wybrzeży Australii do Borneo i Nowej Gwinei. Te potężne, często ośmiometrowe bestie uwielbiają się wygrzewać w niewielkich kałużach jakie pozostawia na plażach tamtych rejonów przypływ. W czasach, o których mowa ich rozmiar sięgał od dwunastu do piętnastu metrów. Znamy te wymiary z licznych malowideł naskalnych. Gadom tym poświęcone są przeróżne legendy. To krótkie historie, lecz warto je przytoczyć.

    Jedna opowiada o podstępnym krokodylu Ganhaarr, który leżąc zanurzony w wodzie zwykle obserwował kąpiące się nagie dziewczęta. Od lat marzył o żonie, ale nigdy nie udało mu się schwytać odpowiednio pięknej kandydatki. Pochwycone brzydule natychmiast pożerał. Któregoś dnia szczęście mu dopisało. Porwał jedną, najpiękniejszą i przetrzymywał przez lata uwięzioną w jaskini z sobie tylko znanym podwodnym wejściem. Pewnego popołudnia, gdy z lubą wylegiwał się na piasku zasnął i wtedy ona uciekła. Dotarła do lokalnej wioski i zaalarmowała czuwających tam mężczyzn. Wojownicy oszczepami przegonili zażarcie walczącą bestię. Dziewczę ocalało. Jednak potem wszyscy mieszkańcy okolicznych obozowisk  narzekali odnajdując wokół sadyb ludzkich tajemnie zagrzebane w piasku krokodyle jaja. Okazało się, że nieszczęsna piękność nie umknęła złośliwości losu, przebywając i współżyjąc z bestią przez lata przejęła sposób jego rozmnażania.

    Historię tę opowiadano ku przestrodze, młodym srokom przy dopalającym się ognisku, w porze suchej na południe od ziemi Arnhem.

    Kiedy w latach 90 poznano z wykopalisk w South Walker Creek inną kreaturę – Quinkanę czytelne stały się inne freski przedstawiające podobną bestię – był to szybki krokodyl lądowy zamieszkujący o długości od trzech do czterech metrów często polujący na ludzi.

Odtworzony z naskalnych rysunków australijski lew torbacz

    Thylacoelo był długo nierozpoznawalnym na freskach zwierzęciem, lecz wkrótce okazał się być w dowodach kopalnych lwem torbaczem osiągającym wielkość współczesnego lwa afrykańskiego. Jakże dziwaczny wyłania się tu obrazek, oto lwica potwór z chowającymi się do torby małymi zaciąga zwłoki ludzkie do rozpadliny skalnej, po czym wysypuje z brzucha warczące ochoczo potomstwo. Nie potrzebuje zachęcać pyskiem malców do obżarstwa. Przecież odziedziczyły apetyt po rodzicach.

   Na wspomnianym Arnhem Land znajduje się aż 126 malowideł ściennych przedstawiających wymarłą megafaunę. Trzeba przyznać, że antyczny artysta posiadał wprawne i nierzadko precyzyjne oko. Badacze dość często w swych pracach posiłkowali się szczegółami anatomicznymi znanymi ze studiowania prac ściennych. Uzyskane dane niejednokrotnie posłużyły do zakończonych sukcesem rekonstrukcji szkieletów wymarłych zwierząt.

    W historiach ludu Aranda nie przebrzmiewają nuty opowieści o gigantycznych potworach zwanych kadimakara, o czasach gdy istniało wielkie wewnętrzne morze, które zapraszało ze wspieranego potężnymi eukaliptusami nieba pożywiające się bogatą wegetacją potężne zwierzęta. A kadimakara nie oznaczało nic innego jak megafaunę. Zatem nic dziwnego, że wspomniany lew torbacz jest na malunkach obecny, a w dwóch przypadkach odwzorowany co do cala. Pojawia się też Zaglossus długodzioby, ogromny dziobak i towarzyszący mu Genyornis – gigantyczna gęś znana ze złośliwego usposobienia. Poznajemy też Palorchestesa wielkiego byka, który przypomina południowo amerykańskiego Tapira, tyle że jest torbaczem.

    Megalania to największy zamieszkujący ląd jaszczur osiągający do sześciu metrów długości. Są też gigantyczne, nielotne ptaki podobne do nowozelandzkich Moa, warany dochodzące do siedmiu metrów długości, Jest Wonambi  dziewięciometrowy wąż polujący na ofiary w pobliżu niewielkich akwenów wodnych. Inny wąż, obecny w skalnych opowieściach to Dubudingala  i był największym dotąd poznanym australijskim pytonem. Jego długość dochodziła do piętnastu metrów i żerował na ptakach, gadach i ssakach. Meolania; dwu i pół metrowy żółw z rogami i zaopatrzonym w kolce ogonem.

    Odnajdziemy cały szereg powiązań pomiędzy prehistorycznymi australijskimi przedstawicielami megafauny, a stworami zapełniającymi karty mitologii Aborygenów. Od gigantycznych kangurów o płaskiej twarzy, osiągających do trzech metrów wzrostu po ogromne, agresywne koale.

    Jeśli chodzi o super ludzi i gigantów, to tych w Nowej Południowej Wali nie brakuje. Żywe są jeszcze opowieści o przodkach przybyłych zza morza. Opowiada się o wielkim Djankawu, który przypłynął z dwoma siostrami, a w Kakadu straszy się mitem o człowieku błyskawicy, który z impetem wdarł się na ląd i jest obecny w wielu efektownych muzycznych rytuałach.

    W tym miejscu aż się prosi, by wspomnieć o niebie. Południowa sfera niebieska jest przebogata w obiekty najwspanialszej jakości. Tu ujrzymy Obłoki Magellana i najbliższą Ziemi gwiazdę Alfa Centauri. Istnieją gwiazdozbiory zupełnie w ówczesnej Europie nieznane. Mitologia Aborygenów wspięła się na nieboskłon podobnie inspirując ludzi, zupełnie jak u naszych starożytnych, tyle że tysiące lat wcześniej. Jej piewcy potrafią snuć opowieści rozrysowując postaci bohaterów od zakurzonej powierzchni przydrożnej słonecznej plamy po najdalsze bezkresy nieba. Czego nie wymówią słowami potrafią wygrać na instrumentach lub wyśpiewać. Drogi pieśni oplatają cały kontynent. Są to te same ścieżki, które przemierzali w czasach snu mityczni przodkowie klanów. Oni powstawali z martwej wówczas ziemi i wyśpiewali całą zawartość kreacji. Czarni potrafią czasem rzucić wszystko i ruszyć szlakiem swojego totemicznego przodka. Zjawiskiem nagminnym jest tak zwany walkabout kiedy młody adept podlegający inicjacji, przestępuje progi miejscowych sacrum. Miejsca te zaludniają nie tylko mityczne Mimi, ale i duchy praojców. Kiedy młoda aborygeńska para oczekuje prokreacji udaje się tam gdzie rezydują znani jej przodkowie, aby poczęcie oznaczało dziedziczenie wzorców bohaterstwa i mądrości. Tam też siadają stare kobiety, aby opowiadać o Praczasie dzieciom, które już same wyrysowują historie na zakurzonej ziemi.  

    Istnieje aż 500 różnych klanów aborygeńskich, każdy z odrębnym językiem i przekonaniami kulturowymi. Nie ułatwia to zadania pojmowania i odbioru właściwego sensu malowidła. Każde z plemion operuje różną czułością interpretacyjną. Wszechobecna wiara w continuum czasowe istnienia i jest jedną z nielicznych, które prosperują pośród kultur prymitywnych. Zatem warty jest zauważenia fakt, że stanowił on niegdyś dla misjonarzy ciężki orzech do zgryzienia. I teraz ewidentna obecność duszy po śmierci w innym wymiarze skał i obecnej pod stopami ziemi przywołuje natychmiast na myśl trwające całe pokolenia kontakty żywych z wiecznością i reprezentowanym przez nią przychylnym prabytem. Ten ostatni jednoczy przyszłe i przeszłe pokolenia, układa w sumaryczną całość elementy żywe i bez podziału na przyszłość i przeszłość miesza ich występowanie w coraz to szerszych odsłonach. Postaciom boskim na malowidłach ściennych Aborygenów brakuje ust. To z szacunku są zaciemnione. Postaci reprezentują wolę i moc, spokój który nam śmiertelnym nie dane jest zakłócać.

    Podsumowując, pierwotny mieszkaniec Australii żyje w bezczasowym kontinuum obcowania z wszechświatem, ku któremu bramom zamyka dostęp rozumienia obcym, tylko poprzez komplikacje misji nie raz trwającej całej życie. To świat sakralnej fantasy, pełen wyimaginowanych tworów i ponadczasowej mocy. Sen, któremu towarzyszy życie w całej jego pełni ofiarowania się różnorodności ziemi, gdzie człowiek jest elementem wspólnym z naturą, a nie celem samym w sobie.

(…)

Jan Maszczyszyn

CDN

W drugiej części autor pisze o narzędziach jakimi posługuje się ta barwna kultura, o multimedialności i lingwistyce, która te wszystkie tajemne skarby aborygeńskie opisuje. 

PONIEDZIAŁEK, 6 LISTOPADA 2023

Dreamtime – Czas Snu czyli Aborygeńska Fantastyka (2)

Jan Maszczyszyn swej pracowni literackiej
w Melbourne. Fot. K.Bajkowski

Druga część artykułu prelekcyjnego* Jana Maszczyszyna o twórczości Aborygenów na polu Science Fiction: Dreamtime. 

W pierwszej części autor opisuje, jak  pierwotny mieszkaniec Australii żyje w bezczasowym kontinuum obcowania z wszechświatem, ukazuje  świat sakralnej fantasy, pełen wyimaginowanych tworów i ponadczasowej mocy i  Sen, któremu towarzyszy życie, gdzie człowiek jest elementem wspólnym z naturą, a nie celem samym w sobie.

    Chciałbym wspomnieć teraz o narzędziach jakimi posługuje się ta barwna kultura, o multimedialności i lingwistyce, która te wszystkie skarby opisuje i skupić się na użyteczności fantastycznych wzorców, które oferuje.

    Rozpocznijmy od lingwistyki. Zadziwiająca jest jej skuteczność w śledzeniu  ruchów migracyjnych. I tak wydaje się, że w przypadku kontynentu australijskiego brały one początek z półwyspu York, który ogromnym jęzorem wysuwa się w kierunku Nowej Gwinei. Pierwsze plemiona, po przekroczeniu terenów zalewowych pradawnego kontynentu glacjalnego – Sahul zmierzały w dwóch falach migracyjnych ku południu i ku zachodowi kontynentu, a świadczą o tym badania przeprowadzone przez historyków i lingwistów.

   Może spędźmy tu chwilę i skupmy się na fascynującym zagadnieniu komplikacji językowej. Istota ludzka nie byłaby tym czym jest bez rozwoju języka. To oczywiste, że jaźń bierze początek z toczonych wewnątrz osobistych monologów, jest matrycą dla pamięci i narzędziem manipulacyjnym w abstrakcyjnym myśleniu. Jest podstawowym budulcem naszego „Ja”.

    Zastanówmy się przez moment nad zagadnieniem pojemności językowej dowolnego narodu. Jeśli chodzi o ilość słów obecnych w danym języku, to najwięcej sobie liczy koreański aż 1.1 mln, później portugalski 820 tys, fiński 800tys i angielski 520tys. Polski liczy sobie od150-200 tys wraz z odmianami i nazwami własnymi. Pod koniec wieku osiemnastego istniało w Australii od 350 do750 różnych aborygeńskich społeczności, z czego do początków wieku XXI pozostało mniej niż 200. Wszystkie posiadały język szczycący się słowotwórstwem na poziomie 6 do 8 tys. Wszystkie są obecnie zagrożone wymarciem i żadne nie posiada własnej pisowni. Ich fatum jest zatem już jasno określone. Zaznaczyć należy, że wraz z brakiem przekazu językowego ginie zarówno historia jak i tradycja. Ciekawe, jak się miała sprawa, jeśli chodzi o wyniszczenie historycznego przekazu językowego plemion słowiańskich? Czy chrystianizacja ograniczyła go wyłącznie do ludowego folkloru? Gdzie się podziały nasze mity, gdzie tańce i skalne malowidła?

    Zapytajmy więc o minimum językowe, zestaw określeń, barwy mowy czyli wszystkich atrybutów pojemności opisowej zezwalającej na skuteczne zakodowanie mitu w masowej kulturze mówionej. Czy istnieje taka granica, pozwalająca na jakoby zamrożenie owej bezcennej historycznej wartości, na jej niewzruszone trwanie? Czy istnieje przepis na uniknięcie zniekształcenia przekazu?

   W tym celu przyjrzymy się najdziwniejszym językom świata. Wymienię tylko kilka, choć zagadnienie jest fascynujące i zapewne wymaga dalszej inwestygacji.

Mężczyzna  z La Gomery komunikujący
 się w języku gwizdanym –  silbo
Fot. Wikimedia commons

    Na początek przenieśmy się na jedną z wysp Kanaryjskich, La Gomerę. Około 20 tys mieszkańców zna i używa tam języka gwizdanego nazywanego silbo – wynaleziono go, aby móc się porozumiewać na ogromnych górskich przestrzeniach. Pochodzi jeszcze z antyku, sprzed naszej ery. Zdał egzamin praktyczny, ponieważ podczas gdy język mówiony w wysokich górach można usłyszeć na 200 metrów, to język gwizdany jest słyszalny na odległość do ośmiu kilometrów. Był niegdyś przeszkodą w podboju wysp przez Rzymian. Jednak nie bardzo posłuży taki do zmieszczenia rozbudowanej, aborygeńskiej mitologii, a co za tym idzie kultury trwającej aż 60 tys. lat.

   Drugi, to zawierający aż 48 odgłosów, które można porównać do mlaskania to język O!Kung! Pod względem ilości spółgłosek, to jeden z najbardziej skomplikowanych języków świata. Ponadto jest to język toniczny, składający się nie tylko z mlasków, ale też samogłosek nosowych. Przetrwał dzięki temu, że życia plemienia O!Kung nigdy nie zakłóciły wpływy cywilizacji. Obecnie żyje około 5600 osób posługujących się tym językiem w Angoli i Namibii. Znamy go zresztą z filmu komediowego „Bogowie muszą być szaleni”.  

     Jeszcze innym językiem jest jawajski. Jest on potrójny, ponieważ mieszkańcy wyspy Jawa zupełnie inaczej zwracają się do przyjaciół, inaczej do pracodawcy, a jeszcze inaczej rozmawiają na ulicy. I na koniec tego krótkiego przeglądu zostawiłem sobie język Piraha, którym posługują się Indianie z brazylijskiej dżungli amazońskiej. Jest tam ich około trzystu. Jego fenomenem jest to, że według rozumowania Europejczyka jest kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek logiki. Brakuje w nim liczebników oraz liczby mnogiej, istnieją tylko określenia „dużo”, „mało”. Nie posiada nazw kolorów – bo są one zastępowane określeniami; ciemny, brudny, jasny. Istnieje tylko jeden termin określający matkę i zarazem ojca. Nie posiada wyrażeń grzecznościowych, ani możliwości konstrukcji zdań złożonych. I tu ciekawe. Plemię Piraha nie zna sztuki, ani nawet swojej historii. Trudno tu mówić o demonach i związanych z nimi wierzeniach mistycznych. Historia plemienia sięga tak daleko jak pamięć najstarszych jego członków.

The Wiradjuri (Wiradyuri) in relation to neighbouring Aboriginal language groups (Wikimedia Commons).

   W tym momencie wróćmy do Australii. W przypadku najbardziej chyba popularnego języka Wiradjuri mamy do czynienia ze słownikiem liczącym do ośmiu tysięcy słów. Jasne więc jest, że pojemność lingwistyczna pozwala na zachowanie nie tylko tradycji, zwyczajów, pieśni oraz historii. I chociaż znów napotkamy problem z dostępem do abstrakcyjnej matematyki – określenia na liczby do pięciu, powyżej których funkcjonuje kolejne – dużo, to w porównaniu z Piraha mamy do czynienia nie tylko z ogromnym zasobem potencjalnego opisu słownego, ale również uzyskujemy zapewnienie intelektualne – działającą na jego fundamencie – wyobraźnię. Język jest wszystkim. Stanowi o istnieniu duszy.

    Dreamtime to nieprzerwany proces tworzenia, który rozpoczął się dawno temu, w okresie zwanym „Okresem Marzeń”. Wtedy to ziemia otrzymała swe cechy materialne od istot stwórczych. Ich działaniom zawdzięczamy rozwój flory oraz fauny wraz z jej częścią zwaną ludzkim rodem. Z tych samych też czasów pochodzą obrzędy i uroczystości. Według podań cały świat ukształtowany został przez duchowych przodków w mitycznej epoce, do której nadal można się dostać podczas odpowiednich, sakralnych obrzędów czy też będąc pogrążonym w marzeniach sennych. Sen był i jest „zawsze”, a więc i teraz, błędem jest uznawanie go jedynie za „Złoty wiek”, za rajskie, pierwotne czasy. Pierwotni mieszkańcy uważają, że, tak samo jak inne istoty żywe, stanowią jedność z całym kosmosem. Według ich wierzeń „cały wszechświat przesiąknięty jest życiem”. Autor Mitologii Aborygenów  Mudrooroo określa go mianem „żywej i oddychającej biomasy, która podzielna na poszczególne jedności – rodziny (autor wymienia m.in. rodziny gwiazd, drzew, zwierząt i ludzi), stanowi integralną całość. Ponieważ Australijczycy identyfikują naturę ze sobą, przeto w naturalnych gatunkach widzą istoty o ludzkich właściwościach, Australijczyk spostrzega wokół siebie niezmienny krajobraz, który tłumaczy sobie tym, że takie właśnie istoty o ludzkich właściwościach stworzyły go w zamierzchłym czasie”. Zamierzchłe czasy, epoka stworzenia, były udziałem istot, w których Aborygeni widzieli cechy ludzkie. Aborygeni wierzą, że „kula ziemska, człowiek oraz zróżnicowany świat flory i fauny zostały stworzone przez pewnie Istoty Nadprzyrodzone, które następnie zniknęły” natomiast „sam akt stworzenia nie był kosmogonią, ile raczej modelowaniem i przekształcaniem już wcześniej istniejącej materii, inaczej mówiąc, stworzenie było aktem modyfikacji już wcześniej istniejącej bezkształtnej  materii”. Co więcej, za sprawą Istot Nadnaturalnych „zaistniała nasza rzeczywistość; bądź rzeczywistość globalna – Kosmos, bądź tylko pewien jej fragment.

Map of the Aboriginal regions in Australia. Map. Wikmedia commons

   Zatem, na początku była ciemność i ogołocony z życia ląd. Rzeczywistość, w której każda istota już istniała od zawsze i na zawsze przyoblekała się w materialną realność. Dotąd współuczestniczyła. Teraz poczęła się z wolna przekradać z nad-realu ze świata obok.

    Niektóre plemiona wierzą, że kiedyś niebo było bliskie ziemi, zbyt bliskie. Całym ciężarem opierało się o powierzchnię zmuszając wszelkie obecne stworzenia do pełzania. Należało je podnieść by przerwać to niecne upokorzenie świata, siłą odrzucić noc, by nie blokowała więcej światła. Wtedy nastąpił pierwszy wschód słońca.

    Śniący pozbawieni kształtu bohaterowie mogli odtąd podróżować poprzez lądy kreując święte miejsca i znaczące formy skalne, jak Uluru i Kata Tjuta. Ukończywszy dzieło wtopili się w tło i pozostali na ziemi obecni pod postacią roślin i zwierząt i skał. Jeśli wierzyć mitom jeszcze innych ludów przodkowie potrafili zmieniać formę, stając się okresowo człowiekiem i zwierzęciem. Wandijna był jednym z nich. Nie był bogiem pojedynczym, a wielo – bogiem. Opisywano go jako posiadającego wielkie mroczne oczy, pozbawionego ust demona. Rozpowszechniania wśród młodzieży opowieść głosi, iż wędrował po Ziemi i wykreował wszystko, począwszy od rzek i gór po rośliny i zwierzęta.

I tutaj wkraczamy na krótko w mroczną część historii. Na bezkresnych pustyniach i w buszu pojawili się pierwsi biali osadnicy, a wraz z nimi misjonarze. Niektórzy byli niecierpliwi. Niszczyli wszystko co dla krajowców miało znaczenie mistyczne i magiczne. Bo czymże były ponure opowieści biblijne, o wojnach, zdradach i sprzeniewierzeniach przy barwnych, nostalgicznych i głębokich filozoficznie historiach z Epoki Snu? Nie potrafiły z nimi konkurować. Ziało z nich nudą i propagandą. Podejrzewa się, że w chwili bezsilności, za czynnym udziałem misjonarskich organizacji powstały nowe mity, które wplecione w baśnie aborygeńskie miały posłużyć do przybliżenia czarnych do chrześcijańskiego Boga. Podejrzewa się, że tak oto powstała opowieść o Baiame, który będąc również kreatorem i ojcem niebieskim przybył pewnego dnia ze swoją żoną na ziemię. Miała na imię Birrahgnooloo i była naznaczona świętym symbolem Emu boginii płodności. Tutaj spotkali pierwszego człowieka o imieniu Moodgegally. Stał się on wkrótce pośrednikiem pomiędzy Baiame a ludźmi. Przekazał im od Bóstwa spis praw i obyczajów niewiele się różniących od przykazań moralności. Do dziś opiekuje się ceremoniami inicjującymi. Z niego też wyszły wszystkie totemy – to jest miejsca sakralne, święte. Po czym wstąpił na niebiosa i mieszka tam w pobliżu Wielkiej Rzeki, czyli Drogi Mlecznej. Widoczna jest tylko górna część jego ciała dolna jest nierozerwalnie sklejona z horyzontem tworząc coś na kształt osi jego obrotu.

   Jeśli już dotarliśmy do tematyki kolonizacji białych, należy wspomnieć że posunęli się oni dalej. Nie sposób wymienić całego pasma krzywd, a już na pewno wybaczyć prób programowego wyniszczenia kultury, sztuki i tubylczych wierzeń. Prób unicestwienia języka, który był wszystkim dla tych niewielkich narodów. Od około 1910 do lat 70 tysiące aborygeńskich dzieci, przede wszystkim mieszanej krwi zostało odebranych rodzicom i przekazanych białym rodzinom w ramach polityki przymusowej asymilacji. Ocenia się, że w przeciągu 60 lat usiłowano zasymilować aż 100 tys. dzieci. Aborygeni byli dyskryminowani i prześladowani, a ich kultura i język systematycznie niszczona. Wraz z tym ostatnim odeszły historie, o których barwnie opowiadał.

. Badacze wszelkiej maści zgadzają się co do faktu, że w północnej Australii do dziś egzystuje najstarsza kultura świata, której korzenie liczą sobie aż 65000 lat, i która nie została właściwie doceniona, i nie poddała się, a wręcz przeciwnie – prosperuje. Mam tu na myśli sztukę wizualną i spekulatywną fikcję, pisaną co prawda w języku angielskim, ale z użyciem native wyobraźni.


    Przyznam, że trudno jest odnaleźć jakieś publikacje krytyczne dotyczące literatury fantastycznej wykreowanej w zamkniętym środowisku rodowitych Australijczyków. Wiadomo z jakich względów. Wciąż istnieją bariery nie do pokonania. Talenty te są może nawet celowo lekceważone, a prace rozmyślnie niedocenione. Udało mi się jednak dotrzeć do opracowania, a właściwie jego dość interesującego omówienia.Monografia autorstwa Ivy Polak pt. Futuristic Worlds in Australian Aboriginal Fiction jest pierwszym tomem w serii Peter Lang,s World Science Fiction Studies, redagowanej przez Sonję Fritzsche. Praca Polak jest faktyczną nowością na rynku australijskiej krytyki literackiej. Jest w wielu sensach symboliczna i wręcz odważna. Jest to studium w języku angielskim poświęcone analizie fantastycznej literatury aborygeńskiej z punktu widzenia teorii fantastycznych. Napisanie takiego studium wiązało się z odnalezieniem i rozwiązaniem złożonych problemów badawczych, które wykraczają poza zawiłości tekstu literackiego. Mianowicie utwory niezachodnich autorów tu w domyśle aborygenów były dotychczas w dużej mierze klasyfikowane i zaliczane do bardzo szerokiej kategorii twórczości postkolonialnej, bez wnikania w specyfikę polityczną, społeczną, kulturową sytuację, która zabarwia rodowitych australijskich mieszkańców, tworząc szczególną krytyczną lukę w recepcji tych prac. Jak więc pisać o aborygeńskiej SF, skoro propolityczni australijscy krytycy literaccy jej zaprzeczają i jak zastosować teoretyczne ramy opracowane przez zachodnich autorów do takiego korpusu literackiego? Badania Polak próbują udzielić odpowiedzi na te pytania. Aby oświetlić pole nieznanej dotąd nauki o rodzimych pisarzach oraz opracować specyfikę analizy spraw wewnątrz i pozaliterackich, które przyczyniły się do tego, że aborygeńska Sf została w dużej mierze pominięta przez krytyków należało zbudować pole obserwacji. Książka składa się ze wstępu, zakończenia i siedmiu rozdziałów, z których dwa wyznaczają ramy teoretyczne i terminologię, a pozoastałe pięć zawierają analizy literackie utworów Erica Willmota, Sama Watsona, Archiego Wellera, Alexisa Wrighta i Ellen van Neerven. Na wstępie autorka zajmuje się złożonością towarzyszącą aborygeńskiej spekulatywnej fikcji. Wymienia jej skłonność do realizmu i dokumentaryzmu, a także towarzyszącą temu niewidzialność aborygeńskiego gatunku, gdy przychodzi do czytelnictwa, recepcji naukowej i rynku książki w ogóle. W tej części Polak rozwodzi się również nad tym, dlaczego czytanie Aborygenów z punktu widzenia Sf może być problematyczne, zarówno pod względem teoretycznym, jak i kulturowym, biorąc pod uwagę, że jedyny dostępny aparat teoretyczny jest raczej zachodni niż australijski, a tym bardziej aborygeński, ponieważ arsenał narzędziowy służącej do badania prozy fantastycznej pisanej przez autorów rdzennych i etnicznych zaczął się pojawiać dopiero w dwudziestym pierwszym wieku. Według słów autorki badanie zmuszona była oprzeć na teoretycznym brikolażu brickolageu z istniejących podejść teoretycznych.

    Autorka dokonała kompleksowej analizy sześciu tekstów literackich, dzięki czemu można powiedzieć, że studium Ivy Polak tworzy pewną formę kanonu aborygeńskiej SF. Dla każdego z tych tekstów Polak przedstawia odpowiedni kontekst społeczno historyczny oraz analizę tekstu w ramach fantastyki jako meta zasady.

   Większość tekstów okazuje się hybrydowa, stanowi mieszankę fantastycznych gatunków, takich jak baśń, realizm magiczny, nauka fiction, gotyk i inne. W rozdziale trzecim zajmuje się prozą Erica Willmota. W Below the line1991, pisarz bada możliwość azjatyckiej inwazji i jego powieść jest identyfikowana jako pierwsza aborygeńska książka fantastyczna. Następnie Polack prezentuje Ellen van Neervin nowelą Water 2014 , w której pisarka przedstawia plant people, postać nieludzkiego novum. Dalej  Archie Weller opisuje Land of golden clouds 1998 – utwór umiejscowiony w bardzo odległej przyszłości i obficie czerpiący z biblijnego motywu Drugiego Przyjścia i możliwej odbudowy po apokalipsie. Tu przychodzi kolej na Sama Watsona Kadaitcha Sung 1990 to złożona narracja typu slipstream która dostarcza modeli kulturowego doświadczania rzeczywistości. Autor powieści badając Aborygeńskie śnienie i ilustrując nagość, prostolinijność poznania uczy bycia w ponowoczesnej egzystencji. Rozważany tekst Alexis Wright – Swan Book 2013, prowadzi Polak do konkluzji, iż aborygeńska sf stanowi punkt zwrotny nie tylko w aborygeńskiej spekulatywnej fikcji, ale także dla Sf w ogóle. Ogólna pozycja ostrożnego optymizmu wynika z faktu, że omawiani autorzy konstruują przyszłe postkolonialne światy, które świadczą o możliwości przetrwania kolonializmu. Jakkolwiek by nie było, przyszłość jednak nadchodzi i, choć może daje niewielką obietnicę nowego życia po katastrofie czy zagładzie jest postrzegana jako rodzaj pocieszenia. Studium Ivy Polak stanowi istotny wkład w badania literackie ponieważ analizuje konstrukcje przyszłych światów narracji z punktu widzenia własnej pamięci kulturowej aborygeńskich pisarzy. Walczy z obłędnymi i nieaktualnymi przekonaniami o trywialności, o prostactwie, wręcz głupocie rdzennej populacji, gdy w rzeczywistości utwory dotyczą traumy kulturowej najstarszych mieszkańców kontynentu.

   Na sam koniec wspomnę, że dotarłszy do melbourniańskiego Minotaura, czyli Gig Shopu z całą masą różnorakiej fantastyki zainteresowałem się istnieniem aborygeńskiego komiksu. Przed ostatnim wyjazdem do Polski udało mi się zdobyć pierwsze jego jeszcze gorące kopie z Perth, gdzie akurat się ukazał i które mogłem zaprezentować na Pyrkonie i Sedeńkonie 2023. Jeśli pod względem fabularnym przedstawia on wiele do życzenia, to w aspekcie wizualnym zmusza do zachwytów.

Jan Maszczyszyn

*) Prelekcja wygłoszona podczas Festiwalu SF Pyrkon w Poznaniu latem 2023 roku.