Słowo Parowskiego
Maszczyszyn Jan (1960)
Urodzony w Bytomiu. Laureat II konkursu literackiego „Fantastyki” rozstrzygniętego we wrześniu 1987 roku; był drugi za Markiem S. Huberathem. Wbrew obiegowej opinii Sapkowski z „Wiedźminem” zajął dopiero trzecie równorzędne miejsce obok Aleksandra Bukowieckiego („Sensorita i Ferty”) oraz Marka Dyszlewskiego, autora opowiadania „Zasięg”. Ale to AS i Huberath okazali się najbardziej przyszłościowym odkryciem pisma. Maszczyszyn – jednym z większych drukujących w nim oryginałów.
Dla młodszych fanów człowiek legenda i postać enigmatyczna, bo od 1989 roku na emigracji w Australii. Ściągnął go stamtąd na miesiąc Wojtek Sedeńko, na Nidzicki festiwal AD 2016, i wydał parę książek starych i nowych. Debiutował Janek w „Nowym Wyrazie” opowiadaniem „Strażnik” (1977), miał teksty w „Politechniku” ( nie za mojej kadencji), w „Faktach”, „Merkuriuszu”, sporo drukował w fanzinie „Somnambul”[1], który współtworzył. Pokazał go potem Wójcik w „Spotkaniach w Przestworzach”, wziął Andrzej Szatkowski do antologii Almapress „Dira Necessitas”.
Tak czy owak, kiedy pojawiła się „Fantastyka”, był już Maszczyszyn bohaterem środowiskowej legendy o utalentowany autorze skrzywdzonym przez wydawniczy establishment. Rafał A. Ziemkiewicz z kolegami wzięli Jana na buntownicze sztandary, powtarzając mem o „zmarnowanym talencie Maszczyzyna”. Strasznego czynu dopuścili się szefowie działu prozy SF w „Problemach” – najpierw Konrad Fiałkowski, potem Lech Jęczmyk. W tekście „Generacja wcześniaków” w którym gromił Rafała plon II-giego konkursu i moją teorię fantastycznych pokoleń, mem o zmarnowanym talencie wraca jak złowrogie memento, że będę/jestem jeszcze gorszy niż oni.
W realu wyglądało ten konflikt inaczej. Dość rzec, że w Nidzicy, Jan i Lech serdecznie się przywitali, później w prywatnej rozmowie Leszek wyrażał się o nim z uznaniem i zakłopotaniem. Pisze Maszczyszyn trudną prozę. To jest literatura ewidentnie dla smakoszy, zakręcona (tak ją określił w liście do mnie Sedeńko), rozchlupotana (jak mówił kiedyś Jęczmyk o Żwikiewiczu). Można to promować, zachwycać się, ale też należy dobrze wybrać odbiorcę, adresata, bo nie każdy to kupi. Oto dwa fragmenty na próbę:
Początek nagrodzonego opowiadania „Ciernie” („Fantastyka” 8/1986):
Światło było ciężkie i sztywne. W jego blasku twarz miała fakturę suchej żywicznej bryły. Szalony artysta napiął w niej nici zmarszczek, zasklepił skórą guzowate twory i głębokie wyrwy. Osadził oczy, które wydawały się najżywotniejsze i ledwo zaznaczył brwi, jakby nie przekonany o potrzebie ich istnienia. W tym straszny świetle wydawało się, że szkielet usiłuje połknąć ciało. Usta niemal całkowicie zapadły się w bezzębną jamę. Policzki, szare i wyschnięte, uporczywie wciągały dziąsła. Głowa przyprószonej bielą włosów, wznosiła się na krótkiej, chudej szyi, a drobna szczęka drgała z cichym mlaskaniem języka.
Ten człowiek żył…
Luźna szata, jaką nosił, była poplamiona i zmięta. Dłonie, które dodatkowo dziwnie mu drżały, miały przygnębiający odcień brązu, a długie paznokcie przypominały plastry żółtego wosku, który tylko przypadkowo zlepił czubki palców.
I fragment opowiadania „Spokój przeklętych myśli” pomieszczonego w antologii „Dira necesssitas” (1988):
Zamierzali odejść , gdy nagle ich czujność zbudził ruch w pokoju. To Jervis odepchnął się od leżącej siostry i nagi zbliżył się do drzwi… Arpys krzyknęła… nie miała twarzy. Na jej miejscu lśniła naciągnięta, szpetna skóra… Wypinała ją tylko kość nosowa, wydłużał podbródek. Zagulgotał przeraźliwie, zanim z trzaskiem zamknął drzwi. Rat patrzył w najwyższym stopniu zdumiony. Coś – zaczynało działać, nie całkiem tak jak chciał.
Umowny bo liczący sobie kilka tysięcy lat starzec z pierwszej sceny „Cierni” wraz z grupką mu podobnych czują że umierają, rozsypują się fizjologicznie i mentalnie. Pierwsza odeszła najtwardsza z nich Twyrdy, kobieta pod której urokiem wszyscy pozostawali. Ale może nie umarła tylko zniknęła im z oczu, bo podróżuje w czasie specjalnymi rurami emisyjnymi, w których można się cofnąć do fazy niemowlęctwa, swojej i cudzej, w ogóle zniknąć. Bohater rusza tam za nią, nasłuchuję sygnałów, spotyka żarłoczne potwory, a na końcu gromadę spopielałych dzieciaków, które chcą żyć. Choćby kosztem ich, starców… Opisane to jest z wyszukanym estetyzmem, jeśli w ogóle jest to estetyka (no ale w przypadku Beksińskiego jest, więc czemu nie tu?) frazą zawiłą śpiewną, jakby świadomą że będzie czytana. Język Maszyczyna jest zaprzeczeniem przezroczystości, skupia uwagę na sobie. Tutaj to nie błąd, bo nie chodzi mówiąc umownie o prozę inżyniera, socjologa, dysydenta, tylko językowego malarza surrealisty. Oto świadomie wybrana poetyka albo rodzaj duchowego przymusu czy literackiego modus operandi, którego autor nie potrafi zmienić
„Spokój przeklętych myśli” to też relacja o podróży przez czas, przez pamięć i wyobrażenia chorego psychicznie chłopaka. Udają się w ową podróż, wchodząc w świat wspomnień chorego, jego siostra i zakochany w niej facet. Próbują modyfikować jego złe traumatyczne przeżycia. Poetyka transu, koszmarnego snu, nakłada się na wspomnienie wydarzeń w których we troje uczestniczyli, w sytuacjach dobrych złych. Pierwotnie zainteresowani tylko chorym, jego bezpieczeństwem, wpadają w przerażając opały.[2] Zresztą sami stają się dla siebie niebezpieczni, dodatkowo zagraża im spotężniały chory, już nie ofiara a agresor. Zjawy, złośliwe zmiennokształtne potwory osaczają ich niby wizje we wzmacniającym koszmar systemie krzywych zwierciadeł.
Znam tylko te dwa opowiadania. Opisy powieści wiszą w intrenecie, nie oddadzą tego co jest istotą prozy Maszczyszyna – totalnego zakręcenia, za którego próbkę czy probierz opowiadania wystarczą. Już po ich lekturze można próbować analizować metodę czy algorytm tej prozy. Pytać z jakich rejonów ducha czerpie autor, do jakich przeżyć czy wydarzeń się odwołuje. Jeśli, na co wygląda, do światów w dużej mierze fikcyjnych, a znamy wielkich mistrzów takiej literatury (Lovecraft, Poe, Kafka, Lezama Lima – taki jakim go opisuje Julio Cortazar[3]), to Maszczyszyn nie jest naśladowcą tylko autorem aspirującym do tego samego bractwa. Mamy/mieliśmy i my jeszcze paru takich jak on – Żwikiewicz, Jastrzębski, Ewa Bury.
Autor
powołuje do życia własną upiorną estetykę, ta proza chwilami staje w miejscu,
opisuje jakie okropności, dziwne duchowe stany, to jest manieryczne ale co
jakiś czas daje nam wgląd w sprawy poważne, w istotne emocje wcale nie
zaczerpnięte z konwencji tylko z wizjonerskiego daru. Pisząc „Ciernie” miał nie
więcej niż 27 lat, a znalazłem tam dużo literackiej dojrzałej introspekcyjnej wiedzy.
I dużo artystycznych emocji nieprzekładalnych na retorykę użytkową. Zero w tym
aluzji, ideowej perswazji, indoktrynacji. Maszczyszyn rządzi czytelniczymi
snami, ale też daje je tym, którzy snów nie maja, bądź nie zdążyli ich zapisać.
Autor hasła w Sedeńkowej Encyklopedii fantastyki, nazywa prozę Maszczyszyna fiksacyjną. Nic w tym obraźliwego, chodzi
o to, że Jan zatrzymuje swoja uwagę, fiksuje się, na jakiejś sprawie i drąży ją
z uporem szaleńca. Podoba mi się ta definicja.
[1] Pierwszy fanzin w Polsce, wydawany w Bytomiu w latach 1978-1979.
[2] Wszystko to razem przypomina intrygę późniejszego o 13 lat filmu Tarsema „Cela”; tam również bohaterka udająca się w mentalną terapeutyczną podróż zakłada specjalny kombinezon.
[3] Otwieram egzemplarz jego „W osiemdziesiąt światów dokoła dnia” (Czytelnik 1976) i na stronach 215-16 znajduję właściwy cytat. Oto u Lezamy w „Paradiso” rzecz „nie dzieje się ani w normalnej czasoprzestrzeni, ani też nie mieści się w normalnej „życiowej” psychologii; w jakiś sposób wszystkie i każde z osobna postaci w niej występujące istnieją raczej w swej esencji, niż są obecne, są bardziej archetypami niż typami (…) Poruszają się jakby poza historią, w jakiejś historii „bezwzględnej”, i porozumiewają się między sobą ponad czytelnikiem i ponad wszystkimi bezpośrednimi okolicznościami opowiadania, językiem, który zawsze i wszędzie jest ten sam i który przy jakichkolwiek próbach uprawdopodobnienia go w dziedzinie psychologicznej lub kulturalnej natychmiast przemienia w coś wręcz nie do przyjęcia.