Wosk – steampunk-bizarro

Wosk

 

 

 

 

Witam serdecznie  jaśnie czytelniczą społeczność… Nazywam się Sławiusz Darczysław Omniborski. Ojciec mój sławnym astronautą miał zaszczyt zostać i brać udział w ekspedycjach imperialnych wysyłanych w latach dawnej, ekonomicznej hossy w głąb Planet Olbrzymich. Służył pod komendami  takich sław naukowego pocztu, jak ich znakomitości;  książę Ostoczysław Gromkowski astronom z zamiłowania, darczyńca i entuzjastyczny podróżnik z Zagłębia Dąbrowskiego, czy panicz planetoidalny Sir Horosław Imnogrielny, nadworny doradca do spraw astronautyki pociskowej ich królewskich mości, miłościwie nam panującej Teresy XII Chorżograndzkiej. Ja w oczach mego ojca niespełnionym jego marzeniem pozostałem , aż w końcu stracił był do mnie cierpliwość  i wygnał na uniwersytety długo zanim umarł w roku 9099…pozostawiając do mojej dyspozycji spory majątek w nieruchomościach; pałacach i halach fabrycznych. Pozostało mi więc rzucić durne studia i w dniach mego słodkiego leniwstwa i Ziemskiego luksusu poddać się przygodzie i spisywaniu jej kolei już, co bardziej leciwą ręką… Posłuchajcie tego:

Drogą kurierską otrzymałem właśnie mosiężny zasobnik pocztowy opatrzony pieczęciami i szklanymi znaczkami, w jakim zazwyczaj przewozi się przesyłki polecone z Marsa lub Wenus.

Pisał mój  przyjaciel serdeczny z lat pracy geodezyjnej i studiów, hrabia Oskar Tomarum Dobryczyński, posiadający rozległą ojcowiznę agrarną na wyżynie Tharsis, przynoszącą niemałe dochody w skali rocznej, dziesięciu tysięcy złotych międzyplanetarnych. Prosił o możliwie szybkie przybycie w związku z przypadającym w przyszłym miesiącu podwójnym marsjańskim Dniem Zmarłych. Wszystkie koszta groszowe związane z ekspensją, badaniami lekarskimi, koniecznymi szczepieniami oraz stratami wynikłymi z dezorganizacji mojej pracy naukowej w Krakowskim Instytucie Królewskim; obiecywał pokryć z nawiązką, a nawet w sposób znaczny wynagrodzić sukcesem zakończone inwestygacje.

Muszę przyznać, że znając Oskara i jego osobliwe, chłodne podejście do zagadek metafizycznych byłem szczerze zadziwiony. Gdzież w jego wieku emocjonalnego zmurszenia i otępienia; ekscytacje i młodzieńczy, twórczy entuzjazm do zagadnień  oderwanych od szarej codzienności? Tacy, jak on murem stali przy swym upierdliwym spojrzeniu na rzeczywistość. Miałem zwykle spory problem, by zainteresować go czymkolwiek z dziedziny popularnej nauki, której to byłem żarliwym wyznawcą i miłośnikiem, i zajadłym eksperymentatorem. Na dodatek jeszcze to jakże dziwaczne święto… Przecież przez lata głębokiej przyjaźni nawet nie napomknął, iż posiada bliskich tradycyjnie pogrzebanych na marsjańskich, niesławnych cmentarzach, a takie przynajmniej po odczytanym liście odniosłem wrażenie. U nas w Kraju Nadwiślańskim zmarłych się szybko pali i równie szybko zapomina.

Tradycja wspominania zmarłych pojawiła się na Marsie jeszcze w zamierzchłych czasach i przybyła tam wraz z pierwszymi kolonistami z Ziemi. Łodzie parowe nie były wówczas tak wydajne jak współczesne nam nowoczesne pociski międzyplanetarne, a załogi rekrutowano z biednych środowisk chłopskich i robotniczych przedmieść Poznania i Wielkoprzemysłowego Wrocławia, których co najwyżej interesował darmowy przelot i dobry zarobek w kopalniach pod Olympus Mons, a nie niuanse natury astronomicznej. Koloniści szybko odkryli, że w związku z różnicami wynikającymi  z pozycji orbitalnej obu planet święto w tradycyjnym kalendarzu ziemskim przypadało tam dwukrotnie w ciągu marsjańskiego roku.

Przyjaciel zapraszał mnie z ogromnym zapałem na to w pierwszej połówce czerwono– planetarnego listopada. Nie posądzałbym Oskara o jakieś fanaberie. Znałem go zbyt dobrze. Nigdy nie ośmieliłby się zawracać mi głowy z byle powodu. Poza tym, on i zombie? Któż mógłby wziąć uwagi na ten temat z jego ust poważnie?

Odłożyłem list na biurko i uśmiechnąwszy się pod wąsem ruszyłem energicznym krokiem do szafy, by poddać inspekcji ekwipaż marsjański. Było tego sporo. Posiadałem jeszcze po starym wuju Dziejowładzie Germaznym  wielki hełm piaskowy, służący do uzupełniania niedoboru tlenu podczas szczególnie silnej burzy pyłowej. Rzecz szczególnie cenna z uwagi na zupełnie nie spotykaną we współczesnym zestawie ekwipaży konstrukcję sekcji uzdatniacza atmosferycznego. Kto wie, może wymkniemy się na niebezpieczne północne pustynie?

Nie zapomniałem również sięgnąć do niewielkiej szkatuły zawierającej podręczny zbiór pism parapsychologicznych i starych map „Cannali”. Miałem zamiar przeszkolić przyjaciela tym razem już na serio w podstawach wiedzy tajemnej i kaligrafii płyt cmentarnych, tak szczególnie ważnych na globach o obniżonej wartości ciążenia i wynikłej z tego sporej lotności duchowej.

Ułożywszy wszystko na wyszorowanych deskach podłogi dzwonkiem mosiężnym zawołałem na sługę mego, leciwego Hogrowąsa Doszczyńskiego. Przybiegł bez ducha, spodziewając się ostrego strofowania lub drobnej chłosty, ale już z daleka, w długim korytarzu oglądając mój uśmiech radosny z miejsca się uspokoił.

– Wasza wielmożność, życzy? – zapytał w progu zazwyczaj otwartych drzwi.

– Hogrusie miły, nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli spędzimy najbliższy miesiąc w przestrzeni kosmicznej?

Wydawał się w pierwszej chwili być ogromnie zaskoczonym, prędzej spodziewał się wyprawy na pustynie Południowej Afryki niż Księżyca, ale wzruszył wielkimi ramionami i odparł zgodnie z prawdą:

– Dobrze mi to zrobi na stare kości, panie hrabio. Ostatnimi czasy rozmyślałem nawet o porannej gimnastyce – mówiąc, uśmiechnął się szeroko.

– Zamów wobec tego powóz pod bramę od strony placu Marszałka Wolskiego. Niech lokaje zaniosą ekwipaż marsjański i kilka sztucerów z amunicją na grubego zwierza. Mamy przelot już opłacony – dodałem, widząc jego osłupienie. Zalegaliśmy od miesiąca w rachunkach za wypłaty dla pospólstwa.

– Kimże jest dobrodziej, jaśnie pana? – zapytał z humorem. Podkręcił zawadiacko wąsa. – Hrabianka jakowaś poznana w korespondencji z butelki kosmicznej?

Machnąłem ze złości ręką.

– Przyjaciel najbliższy, hrabia Tomarum Dobryczyński…

– Aaa, pan Oskar dobrodziej, pamiętam szelmę z wyścigów powozów cztero– gąsienicowych w Ostrołęce.

Spojrzałem na niego karcącym wzrokiem i odprawiłem zniecierpliwionym gestem zajęty już poszukiwaniem norkowych kalesonów, które na Marsie były towarem wprost bezcennym.

Po południu byliśmy już na placu Wolskiego, na przystanku przy nowej, stalowej wieży Dobromira Wierzchowickiego, mierzącej od podstawy do krzywego wierzchołka trzysta, dobrych metrów. W kolejce nie było znajomych. Tylko dzielnicowy stajenny przechadzający się tam i z powrotem po wysokim krawężniku mrugnął do mnie i z szacunkiem pozdrowił. Wkrótce nadjechały zapowiedziane przez megafon pojazdy.

Dziesięcioosiowy dyliżans ruszył z gwałtownym impetem. Strzeliły w powietrzu mechaniczne baty. Poczułem swąd palonej gumy i do kabiny dotarły pierwsze opary mechanizmów hydraulicznych, zawsze nieszczelnych u takiego kolosa. W oknie widziałem setki mijanych pojazdów podążających w tym samym kierunku, tylko na wolniejszym pasie tej samej ekspresowej linii brukowanego gościńca okrążającego krakowskiego molocha mieszkalnego od południa i wschodu. Widok wielopiętrowych stajni wzniesionych w okolicach kopca Kościuszki był imponujący. Przyćmiewał skutecznie urodą nawet ośnieżone szczyty odległych Tatr. Zabudowania wkrótce zakryły paskudne dymy kominów wielkoprzemysłowej Wieliczki, gdzie w dawnych sztolniach solnych wyrąbano precyzyjne wyrzutnie dla wielopoziomowych pocisków międzyplanetarnych.

 

Nie będę się rozpisywał nad podróżą kosmiczną, bo każdy najmniejszy srajtek ziemski przeżył takich startów i beznadziejnych przelotów bez liku, jednak widok kurczącej się w dole Wisły zawsze zakleszczał moje gardło. Minęliśmy po godzinie szary glob księżycowy i nasz pojazd znacznie przyśpieszył, zapadając się bezszelestnie w kosmiczną czerń. Byłem zadziwiony miłą obsługą i jakąś szczególną sympatią okazywaną mi przez kapitana jednostki. Starszy jegomość, Eugeniusz Jegamowski Preorwowski, będący od lat trzydziestu na służbie Państwowych Linii Międzyplanetarnych, zaczepił mnie natychmiast jak tylko przystojny steward wsunął tabliczkę z moimi personaliami w specjalną, boczną kieszeń fotela. Dotąd witał się z pasażerami ostentacyjnie, natomiast w stosunku do mojej osoby stał się nagle szczególnie wylewny i niesłychanie serdeczny.

– Mniemam, że ma pan trudności z rozpoznaniem mojej facjaty – zagadnął z szelmowskim uśmiechem. I tu począł zachwalać linie międzyplanetarne i wkład ich w międzynarodowe fundacje charytatywne, po czym na koniec zestawił czasy przelotów linii konkurencyjnych i szeptem dodał: – Jegamowski to nazwisko panieńskie pańskiej ciotki Heleny Olwobramskiej z willi na ulicy Czarnowiejskiej, u których to państwa w dawnych, dobrych ziemskich czasach, jako niepoprawny hulaka często bywałem gościem.

– Niezmiernie mi miło poznać, panie kapitanie – odparłem zaskoczony, podając mu dłoń, której nie omieszkał uścisnąć.

– Będę miał szczególny honor gościć pana w sterowni i przy kompasowniku słonecznym lub sąsiadującej kajucie obserwacyjnej. Zapraszam kiedy już znuży pana bezmyślne gapienie się w okna i obrzydzą serwowane gęste herbatki nasenne.

– Pozostaje nam jeszcze sala gimnastyczna w przedziałach bagażowych – dorzuciłem z humorem, szarpiąc koniuszek bokobrodów. – Bez wątpienia skorzystam z pana oferty. Marsjański krajobraz jest dla mnie czymś o szczególnie wyjątkowej wymowie.

Nie byłem w swoich odczuciach całkowicie odosobniony. Wielu ludzi, szczególnie z europejskiej elity  burżuazyjnej upatrzyło sobie bogaty pochówek z międzyplanetarną pompą. Tym bardziej, że coś niezwykłego i tajemniczego działo się z pogrzebanymi w marsjańskiej glebie ciałami. Uczeni z Uniwersytetu w Cydoniolopolis wysuwali niezmiernie interesujące teorie aktywności fluidów podgrobowych. Uważali, że są takowe obecne na niektórych nizinach cmentarnych w części północnej planety. Coś jak nasze ziemskie wody podskórne, powodujące obrzęk nóg i głowy. Nic więc dziwnego, że przedsiębiorstwa międzyplanetarnej komunikacji pociskowej zwietrzyły niezły interes pogrzebowy, a rodziny zmarłych wbrew surowym nakazom kościoła trójplanetarnego uwierzyły w okres połowicznego rozpadu duszy, jak ktoś obliczył; dochodzący na Marsie do trzydziestu ziemskich miesięcy. W porównaniu z naszymi marnym dwoma godzinami różnica ta była  niebagatelna.

Po niespełna tygodniu ujrzałem szybko rosnący krąg planety. Czerwony glob zajął wkrótce całe frontowe okno dziobownicy pojazdu  pociskowego. Dobrze, że było solidnie okratowane, bo gapiów na galerii nazbierało się, co niemiara. Urządzono tu niewielki bar, który zarabiał krocie. Widok docelowego portu zawsze wzbudzał ogromne zainteresowanie podróżujących.

Przepychając się przez tłum przypomniałem sobie o zaproszeniu kapitana. Jednak wrodzona skromność nie pozwalała mi na narzucanie się osobie trzeciej. Jegamowski sam odnalazł mnie w tłumie i poprosił na mostek. Byłem mu niezmiernie za to wdzięczny.

Widok marsjańskich kanionów zawsze budził we mnie niewytłumaczalny respekt i lęk, jakby pogrzebani tu w zamierzchłej przeszłości giganci sami rozgrzebali groby i umknęli na planety Olbrzymie lub Dalekosłoneczne. Wrażenie przytłaczającego majestatu natury pomnożył widok bogatego w różnorodności architektonicznego zamysłu dna kanionu, którego to człowiek ziemski był dumnym animatorem. W przeciągu kilku  lat mojej tu niebytności koloniści z Zamojszczyzny wypełnili kotliny głębokimi jeziorami. Stały dopływ wody uruchomiono w oddalonym o dwieście kilometrów odsysaczu skały. Prądy prowadziły ją w dół zboczy, gdzie wpadała do kamienistych rurociągów i dalej figlarnie spływała skalnymi rynnami, załamywała na progach i tysięcznymi kaskadami rąbała o tafle niezliczonych stawów. Dopiero podziemne grodzie i pompy odnajdywały w tym chaosie jej docelowe przeznaczenie, gdzie rozlewała się w spokoju i stygła w harmonii z wykoślawionym krajobrazem. Od niedawna unosiła się ponad taflą zbiornika gęsta, tlenowa atmosfera, również skradziona ze skalnej rudy i żelazowych sedymentów. W powietrzu ujrzałem ptaki i miliony rozrośniętych w słabej grawitacji  owadów. Byłem mocno wzruszony. Koncerny naftowe  braci Ornackich naprawdę dokonały tu cudów. Patrzyłem zachłannym wzrokiem, a serce biło mi coraz żwawiej, w rytm ubierającego się w szczegóły krajobrazu.

Wpadliśmy pomiędzy krawędzie Valles Marineris dość gwałtownie, jednak nie tak, aby w porę napęczniałe balony hamownicze nie zdołały spowolnić tego z konieczności swobodnego upadku. Resztę ślizgu pilot już wykonał w doskonałym ordynku i zadokował po mistrzowsku w prowadnicy lądowniczej zmagnetyzowanej szyny.

Zostaliśmy grzecznie wyproszeni z pojazdu. Natychmiast uderzył w moje nozdrza upojny zapach marsjańskich kwiatów, tak inny od dość bezbarwnego, znanego mi z Ziemi. Miejsce wydało mi się cudowne. Na niebosiężnych skarpach bogaci lordowie z Zamojszczyzny i Podhala pobudowali gmachy niepospolitej urody. Wszystkie otoczone parkami i kwietnikami, a rozległe zieleńce burżuje poprzecinali malowniczymi wodospadami i to one niepospolitą urodą zapierały dech w piersi. Widać, że nie poskąpiono tu złotych groszy na architektoniczne fanaberie.

 

Musiałem szybko opuścić kanion ze względu na horrendalną opłatę klimatyczną. Brudny sterowiec zawiózł nas biedaków na wybetonowaną krawędź skały skąd mogliśmy jeszcze przez godzinę napatrzeć się na urocze detale życia bogaczy do woli.

Wkrótce nadjechał i nasz Oskar. Posiadał starą, ale za to bardzo sprawną kolaskę terenową o napędzie czterogąsienicowym wyprodukowaną jeszcze w roku 9089 w Skierniewicach. Limitowana seria pochodziła z deski projektowej sławnego polskiego Niemca Lichtemansa i była niezmiernie popularną i udaną konstrukcją. Wielu  farmerów na wyżynie Tharsis używało jej w komunikacji pustynnej, a tam, wiadomo– na próżno było szukać brukowanego gościńca.

– Witam ziemskie szczury! – Roztworzył ramiona do powitania. Długo mnie obściskiwał i prawił komplementy, ale i Hogrowąs był serdeczniej niż ja przyjęty. Szybko załadowaliśmy nasz dobytek na skrzynię ładunkową i wystawiwszy głowy przez okna kolasy zakrzyknęliśmy ostro na przechodniów, by uważali. Dobryczyński ostro ruszył i poprowadził maszynę bardzo sprawnie. Nie rozmawialiśmy prawie wcale. Hałas od kotłów napędzających nie pozwalał nawet na skupienie poważniejszej myśli, a poza tym widok surowego krajobrazu zupełnie mnie oszałamiał. Wokół gnały inne odmiany parowozów i konnych pocztylionów. Tumult i ścisk z wolna się przerzedziły. Nitki pomieszanych dymów wiły się jeszcze na horyzoncie, gdy my rozświetliwszy teren reflektorami dojechaliśmy na miejsce.

Dom z łupku marsjańskiego posiadał trzy piętra. Dobryczyński wynajmował służbę tylko na czas ograniczony, zwykle w okresie zbiorów buraka Hrabiego Horsztyńskiego, na którym każdy przedsiębiorczy farmer sporo grosza mógł zarobić i przyjaciel mój od chwalby wiele, zbyt wiele o swym zysku rozprawiał.

Po niewielkim posiłku przesiedliśmy się do stolika kawowego rozstawionego przy oknie ogrodowym. Lokaj mój Doszczyński czuł się pośród biednych służących indyjskich panem i szlachcicem, więc tylko się komendom przysłuchiwał, paląc jednocześnie swoją maleńką fajeczkę.

– Sławiuszu kochany – mówił do mnie podchmielony już gospodarz – Musiałem do ciebie napisać. Tyleż ostatnio się tu działo… Historie niecodzienne, których studiowanie zwykle uwielbiasz rozgrywały się tu na kanwie dziennej. Jak wiesz, do domu mego przylegają wielkie obszary cmentarne. Widziałem przez okna ognie ciągnące się po ziemi. Zwykle czmychały, gdy nieprzeparta ciekawość nakazywała mi gonić je tam konno w alejkach jarzębinowych strzelając na nich z długiego bata.

– Nie pij więcej – upomniałem go, zresztą bezskutecznie.

– Zawsze na ziemi odnajdowałem to… – I mówiąc wysypał przede mną sporej wielkości kule brudnego wosku.

Obaj z Hogrowąsem patrzeliśmy osłupiali na toczące się bez ustanku obiekty. Jakby ciągły, niespokojny ruch był ich przeznaczeniem. Gołym okiem można było dostrzec płonący w głębokim środku zimny, błękitny płomień.

– To tylko garstka zebranych w tamtym roku z cmentarza kul. Dzieci marsjańskie lepią je z nudy, gdy wespół z dorosłymi czuwają przy grobach.

Spróbowałem voltomierzem zmierzyć napięcie, ale kule najwidoczniej unikały bliskości mierniczej anteny.

– Nie wiem jaka siła kreuje tę moc odpychającą materii. Boję się pomyśleć, że jest to coś więcej niż fizyka…

– Widziałem dzieciarnię topiącą wosk w otwartym ogniu nie zważając na czyniony w naturze cmentarnej dysonans.

– To tylko stary wosk…– mruknął mój poczciwy Hogrowąs jakby do siebie.

– Z marsjańskim woskiem już środowisko naukowe miało spory  problem w przeszłości. Atmosfera jest tu mocno rozrzedzona, powoduje więc szereg niepożądanych zjawisk wpływających na żywotność produktu.Producenci świec prześcigają się w kompozycjach chemicznej  mieszanki. Dodatki zawierają substancje eteryczne dotąd na Ziemi nieznane.

– Ach, chyba rozumiem.

– Wydzielająca opary Alezjum świeca potrafi związać na przestrzeni sekund duszę pochodzącą z podziemnego rozpadu i przydzielić do przestrzeni wokółgrobowej. Wtedy niektóre, co bardziej bliżsi za życia trupowi media potrafią porozumieć się ze sobą w słowach dziwnej modlitwy. Szczególnie córki wiodą prym w rozmowach z ojcami ponad cmentarnymi płytami.

Aż ciarki mnie przeszły na samą myśl.

– Tak najlepiej, od razu we wszystko wątpić. Nie każda świeca rozgrzewa błądzącą duszę. Niektóre, będąc przeraźliwie pustymi potrafią porwać umysły żywych i związać ją w myśli osoby do nierozpoznania.

– Uważasz, Sławiuszu. że to właśnie do takiej desperacji procesów doszło w owym wosku?

Wzruszyłem ramionami. Miałem podstawy sądzić, że sprzedawcy folwarczni przekonali prosty lud, aby wierzył w kupieckie bujdy. Sam uważałem, że do artykulacji komunikatów nie dochodziło, a interpretacje podobno z całą pewnością zasłyszanych były z premedytacją zafałszowane.

– Jutro z samego rana sprawdzimy to na cmentarzu. Skąd u ciebie taka nagła desperacja poznania prawdy?

– Musiałbym przyznać się do strachu, a tego nie zrobię. – Przyjrzał mi się badawczo. Widziałem w jego oczach lęk.

– Widzisz, mój najdroższy Sławiuszu, te istnienia mnie nachodziły. Próbowałem je na różne sposoby  pochwycić. Kopałem szerokie rowy, zakładałem sidła i wnyki. Na nic, zawsze mi umkały. Po nocnych wizytach pozostawały na mym ciele sińce – tu pokazał swoje plecy, – w dotyku bardzo śliskie, pozostawiające wybroczynę na palcach po zaledwie dotknięciu.

– Byłeś z tym w lokalnej lecznicy?

– Nie, szptalik przeżywa teraz oblężenie. Ludzie tu często chorują; od roku może dwóch. Pytałem tylko znajomego medyceusza, ale on wykazał raczej obojętność wobec moich opowieści. Powiedział; „Jeśli człowiek potrafi tak długo się mentalnie rozpadać, to cóż  dopiero marsjańskie, śpiące monstra?”– i odszedł jak gdyby nigdy nic. Oczywiście, że mu nie zapłaciłem, ale od pewnego czasu przerażają mnie te coraz głośniejsze tu pogłoski o spirytualnych energiach.  Pomyślałem tedy o tobie.

– Otóż to właśnie. Dobrze zrobiłeś.

Nazajutrz, gdy tylko zapiał marsjański kogut konno wyruszyliśmy z Hogrowąsem na cmentarzysko. Szeregi krzywych grobów stawały się coraz rzadsze w miarę jak przybliżaliśmy się do krawędzi Vallis Marineris. Od dobrych dwóch tysięcy lat chowano tu zwłoki kolonistów, ich zwierzęta i rzesze mechanicznych, kroczących maskotek. Litery wytarły się, wypłowiały fotografie, a groby rozdarły coraz gwałtowniejsze ruchy górotworu. Na próżno uczeni przekonywali o geologicznej śmierci planety. Nawet woda pojawiała się tu znikąd.

Hogrowąs uderzył wierzchowca delikatnie ostrogami, ale ten ani myślał ruszać. Próbował coś zębami wygrzebać z ostrej szczeciny trawy rosnącej pomiędzy blokami starego marmuru. Kazałem lokajowi poprzestać nękać zwierzę. Zeskoczyłem z konia. Sam zbliżyłem się do miejsca. Ujrzałem niepokojące lśnienie, jakby skóry węża. Natychmiast, to coś, gwałtownymi zwodami niczym błyskawica pomknęło pomiędzy częściowo roztworzone płyty.

– Cóż to być mogło, wielmożny panie?

– Nie znam żadnych gadów marsjańskich, a przywóz ziemskich jak wiadomo jest tu surowo wzbroniony. Zastanawiam się, czy nie ma to czasem związku ze znanymi nam kulami i z nieprzeciętną wokół  cmentarza aktywnością elektrostatyczną?

– Poczekajmy niech tylko hrabia Tomarum Dobryczyński się rozbudzi, a poprosimy go  o bardziej szczegółowe wskazanie miejsca łowienia woskowych kul – poradził mi sługa.

Wieczorną porą udaliśmy się tam wszyscy razem konno. Hrabia nakazał memu Hogrowąsowi dźwigać pokaźny sztucer, a sam dla niepoznaki przypiął był do pasa ozdobny sztylet, jaki używa się do polowań na marsjańskie zające, a służący do oprawienia zwykle toksycznej skóry. Ja trzymałem się z tyłu dzierżąc stary rapier, który miał w razie czego zadziałać jako szpikulec na woskowe kule. Dotąd nie brałem całej historii zbyt serio. Znając Dobryczyńskiego zdrowotną kondycję psychiczną, przypuszczałem, że gwałtownik szuka nadzwyczajnego wytłumaczenia zauważonych symptomów zwykłej choroby skóry.

Nie będę opowiadał o biedakach stojących wokół ciasno stłoczonych grobów części współczesnej cmentarza. Raczej zainteresowali mnie ci włóczący się w częściach nekropolii najbardziej oddalonych od głównej, jarzębinowej alei. Może czyniła to rozprzestrzeniająca się mgła idąca gęstymi zwałami od strony Valles Marineris, a może zagęszczający się mrok doprowadzał leniwie przemieszczające się sylwetki do dyskomfortu jednoznaczności. Jednak zrodziły swoim dziwnie urywanym ruchem mój lęk.

– Widzisz, to co ja, drogi Sławiuszu?

Hrabia Dobryczyński zeskoczył z konia i podał lejce siedzącemu na innej szkapie Hogrowąsowi. Szybko poszedłem w jego ślady. Biegaliśmy pomiędzy grobami zbierając toczące się w zarośniętych chwastami odstępach woskowe kule. Sam się dziwiłem, że w trawie idzie im owo toczenie tak gładko i bez przeszkód.

Stało się to szybko powodem mojego rozdrażnienia. Jeśli stanowi tu ich obecność jakikolwiek powód do niepokoju winno się w niewielkiej społeczności marsjańskiej zabronić zabawy z woskiem. Tymbardziej, że wzbogacony we wszelkiego rodzaju chemiczne uzdatniecze mógł doprowadzić słabe umysły do utraty równowagi psychicznej. Ja sam po chwili zwątpiłem w realność odległych widm; taka niosła się zadyma od płonącej w cmentarnej dali aureoli blasku. Prawdopodobnie ona tworzyła owe okropne przebarwienia marsjańskiego powietrza, bo gwiazdy na niebie drżały od piekielnej czerwieni, w którą je niefrasobliwość ludzka je zanurzyła. Pochyliłem się, by spróbować zgarnąć z ziemi toczące się grudy wosku. Pochwycone kule były częstokroć zbyt gorące, by utrzymać je w zziębniętych palcach. Zastanawiałem się, jak dziecięce ręce mogły je kleić z kawałków materiału rozlanego na nagrobnej płycie? Czyżby od razu pełne były tak odrażającego żaru? Raczej wątpiłem. Zapewne nabierały dopiero energii tocząc się z wielkich odległości, nierzadko wydalając jej nadmiar snopem strzelających iskier. Rozejrzałem się wokół. Były ich setki, jeśli nie tysiące. Trudno było winić tylko jeden proces za ich tajemne wytworzenie. Miałem wrażenie, że niektóre uciekały przede mną powodowane wprost  zwierzęcym przestrachem.

– Proszę, mości dobrodzieja. To się może przydać – odezwał się ze szczytu wierzchowca sługa Hogrowąs podając mi na pomieszczenie zbieranych kul przestronną sakwę. Czym prędzej wrzuciłem  eksponaty do środka.

– Myślę, że już wystarczy zgromadzonego materiału na potrzeby przyszłych eksperymentów – rzuciłem nieco umęczony tą krzątaniną. Po czym odwracając się do lokaja zaordynowałem; – Niech Hogrowąs łapie sakwę i przytroczy do siodła, potem stanie w gościńcu  za jarzębinami, abyśmy w razie czego mogli salwować się konną ucieczką.

Sługa mój posłuszny zrobił, jak mu kazano. Tomarum Dobryczyński zdążył wyciągnąć z olstra bogato rzeźbiony sztucer. Pogroził mi palcem za ten pośpiech. Uśmiechnąłem się pod wąsem.

Bez wahania wkroczyliśmy  głębiej pomiędzy groby. Owiał nas mroźny wiew idący z otchłani lądu, z jego nieskończonych pustynnych przestrzeni poza kanionem. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, na co się ważymy, ale przybliżając się do niezwykle aktywnych wymazów w pewnej chwili byłem już pewny, że nie widzimy tam żadnych ludzi. Każdy krok powiększał rozmiar zagadkowych wirów i pogłębiał wrażenie wydostających się z wnętrza odgłosów rozpaczy. Nie wiem kiedy przyśpieszyliśmy. Nie myślałem jak długo biegliśmy. Zauważyłem raptem, że jestem pośród grobów sam, a mgła odcinając mnie welonem od świata od towarzysza zagłusza moje wołanie. Dobryczyński musiał być gdzieś przede mną, bo usłyszałem jego krzyki i próżną szamotaninę. Wybiegłem na pustą przestrzeń pełen najgorszych obaw. Nagrobki, chyba z braku właściwego światła stały tu niezwykle beczkowate i okrągłe. Ponad nimi ujrzałem z wzrastającą zgrozą poruszające się potrójne cienie. Były to stwory unoszące się w powiewie mgły, które nie dały się jednak bliżej podejść i dokładniej rozpoznać. Tylko zerkałem w ich stronę z rosnącą obawą, bo nigdy pomimo parapsychologicznych upodobań nie spodziewałem się ujrzeć niczego tak skrajnie odpychającego.

Nagle, biegnąc po omacku wpadłem na przyjaciela. Obaj runęliśmy na ziemię. Ujrzałem jego usta po brzegi zapchane jakby kisielem. Biedak gwałtownie się dusił. Spróbowałem mu pomóc i palcami usunąć rosnącą masę. Ale on mnie odepchnął nazbyt impulsywnie, sam kaszlem i wymiotami wymuszając opróżnienie jamy ustnej. Zadławiał się jednak i musiałem go silnym poklepywaniem po plecach znów ratować. Mimo mojej ostrożności i oddalenia niewielka kropla żrących wymiocin spadła i zastygła na wierzchu mej dłoni. Z obrzydzeniem odkryłem stygnący wosk.

Pomogłem mu wstać. Nie chciał wracać, a czułem, że jego upór może się stać karygodny. Najchętniej zabrałbym Daszczyńskiego pod ramię i siłą zawlókł w obręb jego folwarku. Hrabia znów przystanął. Na powrót zaczęły nim rzucać dreszcze i wymioty. Powróciła niczym flegma zalegająca usta masa. Próbował odczopować świństwo palcami, ale to z nagła się rozrzedziło i jak woda z domieszką czarnej krwi wyciekło z ust hrabiego. Rozkasłał się biedak na dobre, ale całkowicie już oprzytomniał. Spojrzał na mnie bolesnym wzrokiem.

– Jakiś czart usiłował mi przedtem wygryźć usta – wyjaśnił.– Zaprowadzę cię pod ten parszywy krzew. Tam zgubiłem sztucer…

– A może wiedźma chciała całować? – zażartowałem tonem jednak nie do śmiechu. Oskar uśmiechnął się do mnie bardzo słabo.

– Niepotrzebnie cię tu ciągnąłem aż z Ziemi. Sam tu mogłem dotrzeć i równie głupio, a skutecznie w samotności zemrzeć.

Wyglądał na doszczętnie zrujnowanego fizycznie. Przecież dopiero co wyszliśmy z domu! Jakby wydaliła go jako produkt uboczny sorterka działu tłoczni  marsjańskiej winnicy! Trzymał się za brzuch, znów zwracając dziwnie kleistą i produkującą powietrzne bąble treść żołądkową.

– Może zawróćmy do domu, Oskarze? W takiej kondycji  niczego nie pochwycimy – zaproponowałem rozglądając się z niepokojem.

– Nie, nie … Pozostańmy. Okazja może się już nie powtórzyć. Nigdy przedtem takich cudów tu nie widziałem.

Przyszedł był nieco do siebie po tym ataku. Ruszył na nowo chwiejnie, ciągnąc mnie za sobą. Po chwili dotarliśmy do miejsca, gdzie ostatnio był upuścił sztucer. Zabrał go szybko i załadował. Z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że przecież nie słyszałem przedtem żadnych wystrzałów. Mój Boże, czyżbym ogłuchł w tym czasie?

Rosły tu cudnie pachnące kwiaty rozplecionego na cmentarnych płytach marsjańskiego jaśminu z odmiany Andariusza Orzechowskiego, ale my skręciliśmy ostro i pobiegliśmy w stronę szeroko rozrośniętych krzewów dzikiej akacji zakrywających dziwaczny pomnik.

–Tam ktoś jest– zauważyłem, szeptem zwracając się do hrabiego.

– Gdzie? – zapytał z równie natężoną uwagą.

– W tych krzakach.

Podkradliśmy się bliżej. Zobaczyłem na ziemi następną złowróżbną kulę. Dziwne, że ta zapewne opuszczona onegdaj dotarła aż tutaj. Potoczyła się bezszelestnie w stronę czegoś, co przypominało kształtem nieludzkie, potworne stopy.

Gołe o tej porze marsjańskiego roku? Może trup?

Czyżby ktoś uczcił ten dzień piekielnym misterium mordu! Stąd te niespokojne zjawy?

Rozgarnąłem jednym ruchem gałęzie. Natrafiłem na śliskie ciało. Wzdrygnąłem się.

– To ona – stwierdził hrabia. – Zrobiłem przedtem dokładnie to samo. Wtedy na mnie skoczyła.

– To nie jest trup, Oskarze. Ktoś ulepił z wosku ciepłe, potworne ciało – oceniłem nakłuwając ostrzem małego noża powierzchnię nazbyt miękkiej jak dla mnie nogi. – Ta kobieta ciągle żyje, dziwne….

– Brakuje jej cycka– skrzywił się hrabia.

–  Oskarze, przede wszystkim brakuje jej głowy. Nie zauważyłeś? Odstrzeliłeś pannie grobowej łeb i uciekłeś?

– Zobacz jej…

– Widzę. Jak coś tak precyzyjnie dokładnego można ulepić z wosku? Czy może to sam wosk w jakiejś piekielnej ewolucji układał z siebie formy? Albo w najlepszym wypadku bawi się z nami wytwórca i mamy do czynienia z produktem reklamowym fabryki marsjańskich świec?

Daje słowo, że widzieliśmy jak dziwadło  poruszyło nogami. Zwarło je, przygięło w kolanach i rąbnęło mokrą glinę stopami, instynktownie  próbując wcisnąć się głębiej w gęstwinę, byle dalej od nas. Hrabia nie wytrzymał, wycelował i wypalił ze sztucera . Uznał, że tak odpychające stworzenie nie posiada prawa do brudnej egzystencji. Mimo to jeszcze przez kilka minut poruszało się i wyginało w coraz dziwaczniejsze formy. Uciekliśmy, kiedy ten woskowy babsztyl przełamał się na ziemi wpół  i znieruchomiał z przeciągłym sykiem opróżniającego się balonu. Zamykałem oczy, a nie mogłem zgubić pod powiekami tego wstrętnego widoku. Charakterystyczny smród topionego wosku doprowadzał mnie do szaleństwa. A tajemnicza śliskość moich dłoni? Wycierane w powierzchnię surduta tylko go wytłuściły, pogłębiając moje obrzydzenie.

Omal nie połamałem nóg biegnąc po grobach i ślizgając się po pomnikowych płytach. Wszystko to działo się pośród strzepów wlokącej się mgły i przytłaczającej ciszy marsjańskiej nocy. Znów zgubiłem towarzysza. Biegłem i nawoływałem. Zatrzymaliśmy się na alei niemal na siebie wpadając.

Ktoś jeszcze stał w pobliżu. Ktoś mroczny i wysoki.

– To on – wyjąkał hrabia pośpiesznie się cofając. – Przychodził nocą do mego domu, a teraz usiłuje mnie wciągać do swojej nory…

Zasłoniłem przyjaciela przed monstrum, ale sam z narastającego przerażenia nie potrafiłem złapać oddechu. Zniknął tak jak się pojawił, wnikając we mgłę podobnie jak przechodzi się przez otwarte drzwi. Nalegałem na powrót i Oskar się wreszcie zgodził. Bez koni zajęłoby to godzinę. Znów weszliśmy pomiędzy groby. Wołaliśmy  na Hogrowąsa, ale podobnie jak przedtem wystrzał, tak i teraz głos uwięziła mgła. Nadchodziła falami o niespotykanej gęstości. Mroźna wilgoć kleiła nasze ubrania i przyprawiała o dreszcze.

Wtedy powrócił. Wpadł między nas bez ostrzeżenia, jakby używał do skoku trampoliny.

W pierwszym momencie trzasnąłem go z pięści w łeb. Wtedy ujrzalem jego twarz. Z przerażenia krzyknąłem i cofnąłem się o krok.

Spoglądały na mnie oczy bałwana.

Dwa sterczące węgle zamiast oczu, wbite nonszalancko poniżej czoła, tak jak to robią niedbałe dziecięce rączki.

Daleka łuna nagle rzuciła na istotę pulsujący blask.

Wolno roztworzyła wąskie usta. Wydobyła z siebie syk podobny do skwierczenia zupełnie wypalonego znicza, gotującego resztki przeźroczystego tworzywa w masie metalu.

Usta nadal się otwierały. Zajęły całą nieregularnie ukształtowaną głowę. Zatrząsł się w obrzydliwym chichocie.Czuprynę złożoną z ciasno splecionych knotów ogarnęła gorączka falowania.Wyglądał jak rozwścieczony jeż.

Nos?

Nie miał nosa. Tylko dwa otwory podobne do elektrycznego kontaktu umieszczonego w brudnej ścianie domu. Hrabia ratował się ucieczką. Ja zamierzałem pójść w jego ślady, gdy tymczasem mój zimowy, ciężki trzewik zaklinował się pomiędzy blisko ze sobą sąsiadującymi krawędziami grobów. Runąłem do tyłu modląc się żeby nie trafić czasem plecami o jakiś marmurowy kant.

Monstrum nie czekało. Rzuciło się na mnie jak rozgorączkowany, wygłodzony zwierz. Przygarnął mnie do siebie ramionami. Był niesamowicie lekki, sztywny, drżący. Wydałem z siebie bezgłośny krzyk. Otworzyłem usta. Głośniej, głośniej i głośniej wołałem o pomoc.

Nie wymknęło się z gardła nawet słowo.

Popełniłem błąd rozwierając tak szeroko szczęki. Przygarnął mnie ponownie ze stękaniem. Nie wiadomo kiedy wsunął mi pomiędzy zęby falujący, świeczkowy jęzor. Natychmiast poczułem go na dnie gardła. Wpychał go głębiej, coraz bardziej podniecony. Ślinił się przy tym gorącym woskiem i ten parszywy jęzor wtłaczał jeszcze większą masę płynu w mój przełyk i wypełniał nim żołądek.

Kilkakrotnie się zadławiłem.

Wszystko trwało ułamki sekundy. Próbowałem odepchnąć stwora.

Miał ciało mokre od oliwy, dlatego moje dłonie ześlizgiwały się bezradnie. Spróbowałem wyżej. Zacisnąłem palce na knotach. Szarpnąłem z rykiem. Wyrwałem z wściekłością garści długich niby – sznurków. Potem z całej mocy zwarłem zęby próbując odgryźć mu ten parszywy, ciągle wijący się jęzor wprost u nasady.

Udało się…

Jakoś machinalnie połknąłem resztę…Cholera!

Odskoczył z ogłuszającym skwierczeniem, jakby wypełnił swą powinność.

Uniosłem się na łokciu wymiotując kawałkami zestalonego wosku.  Czułem jak pulsująca fala z żołądka rozlewa się do reszty trzewi. Skuliłem się z bólu.

Nie wiem jak odnalazł mnie mój wierny sługa, jak wpakował bezwładnego na konia i zorganizował fachową pomoc. Cały następny tydzień spędziłem w lokalnej lecznicy. Zaalarmowani kawalerzyści przeczesali cmentarz, ale nie odnaleźli ani hrabiego, ani jego sławnej w mieścinie broni; tylko doły zbyt pospolite, aby mogły być tajemniczymi  – pełne śmieci i woskowego smrodu.

Zmęczeni pracowitym dniem marsjańscy medyceusze uznali, że sam w alkoholowym  amoku nażarłem się wosku. Nie potrafili jednak wytłumaczyć ciągnących się nitek ciepłego, tajemniczego materiału obecnych w ślinie i krwi.

W drodze powrotnej na Ziemię skorzystałem z usług Jeniseja Zarzydzkiego, który z fabrykanta przedzierzgnął się na  sporej potencji projektanta kosmicznych systemów.

Bilet ufundował mi książę Krzesimir Kasztański szczerze wzruszony moim nieszczęściem, bowiem dawny papier podróżny przepadł w tajemniczym pożarze rozpętanym w domu Dobryczyńskiego.

W Krakowie natychmiast udałem się do znanej mi kliniki. Specjaliści natychmiast zdiagnozowali moją niedyspozycję.

– Jakowaś potworna ewolucja rzeczy martwej nic sobie nie robiąca z precyzyjnej organizacji procesów życia– stwierdził dyrektor ośrodka badawczego profesor Jemioł Andruszewski, odkrywający moje własne na ten temat myśli. – Zalecałbym spokojne leżenie i możliwie dużo płynów – zaordynował.

Może i byłbym posłuszny radom profesora, ale czesząc się tego dnia przed lustrem ze zgrozą ujrzałem całe kołtuny wypadających włosów na moim prostym, kościanym grzebieniu. Wyłysiałem, ot tak w przeciągu jednej nocy? Zaniepokojony do szczytu przyjrzałem się bliżej, gorączkowo próbując palcami rozgarnąć marne resztki mojej fryzury. Potarłem, tarłem, wycierałem w panice. I jeszcze raz. Przejęła mnie  olbrzymiejąca z każdą chwilą trwoga… Coś tam wyrastało z nieznanych mi dotąd zgrubień skóry. Pokrywały głowę niczym gorejąca, śliska w dotyku wysypka!

Cofnąłem się od lustra przerażony.

Czyżby te niewielkie, sznurkowate zgrubienia były…

Knotami?

 

 

 

koniec

steampunk blimp

 

 

 

http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/12246