Butoń – w odsłonie nieco kosmicznej.
Butoń
But leżał na samym środku gościnnego pokoju. Niechlujnie przewrócony podeszwą do góry. Pozbawiony sznurówki. Z wywieszonym obrzydliwie jęzorem stanowił gryzący oko dysonans. Bezsprzecznie znajdował się w niewłaściwym miejscu. Irytował. Burzył mój spokój. Wiązał mnie ze sobą w jakiś magiczny strumień negocjacji; negacji i niezadowolenia. Buntowałem się. Złościłem. Zazgrzytałem zębami. Wszystko to w ułamku sekundy. Właśnie wstałem i krytycznie gładząc nieogolony podbródek próbowałem sobie przypomnieć wydarzenia kilku ostatnich dni. W poniedziałek i wtorek nie było mnie w domu. Delegacja, na którą się wybrałem na kacu przedłużyła się do późnych godzin wczorajszej nocy. Właściwie to szary dzień zastał mnie w progu otwieranych drzwi domu. To nie byłem ja. Na pewno bym pamiętał. Nie ja go tu pozostawiłem. Brudny kolor szarości. Żółto-szara podeszwa. Definitywnie nie moje kolory przez ostatnie dziesięć lat. Wcześniej, być może. Hulało się na wszystkim. But już po pobieżnych oględzinach wyglądał na jeden z tych długo zapomnianych na śmietniku. Zastanawiamy się często, zaglądając w mroczną głębię obuwia, jaki rodzaj potu wydzielił nosiciel? Czy miał chorą skórę? Wrzody, wypryski, zaropiałe cięcia? Czy aby skarpeta nie była za gruba? Czy za cienka? Chodził bez? Nie mył za często stóp? Notoryczna grzybica? Nigdy nie kupuję starych butów. Brzydzą mnie. Są jakieś prywatne, mocno intymne, skrywające tajemnice podobne do brudnych sekretów majtek. Może nie ten sam ciężar gatunkowy, ale ten sam pakiet chorobotwórczy. Pomyślałem, że w ostatni weekend, któryś z odwiedzających mnie kolegów zrobił mi niesmaczny żart. Podrzucił mi tego zerodowanego grata, głupiego śmiecia, cuchnącego wycierusa! Na próg…A potem? Wkopał go do środka. Kiedy kompletnie pijany, zajęty byłem wieszakiem na marynarkę. Wprost brak mi słów. Na dodatek, już z odległości kilku kroków intensywnie cuchnął …suszoną śliwką? Głupie skojarzenie. A jednak. Wziąłem go do ręki tylko z wrodzonego zamiłowania do porządku. Niosąc w kierunku kosza, zerkałem do środka. Nie zauważyłem pozostawionej skarpetki. Ani tym bardziej – suszonej śliwki. Obejrzałem jeszcze dokładniej, poszukując firmowego loga. I nic… Podeszwa wyglądała na bardziej zjechaną z jednego boku, jakby użytkownik przez całe lata kulał na jedną nogę. Znam ludzi chodzących krzywo, ale właściciel tego półbuta zaliczał się do grona wyjątkowych niechlujów. Przekładał ciężar całego ciała na lewą stronę, jakby miał źle wyregulowaną zbieżność albo zgubił felgę i zamierzał wywalić się na zakręcie. Nie korygował. Omijał ortopedów. Oczywiście, że tragizował. Dla niektórych zakręt trwa całe życie. Poza tym, but jak but. Cechy charakterystyczne? Trudno było, tak na oko, odgadnąć prawidłową numerację. Raczej dziesiątka. Albo może europejskie czterdzieści trzy? Cholera wie? Nie wyglądał mi ani na prawy, ani co gorsza na lewy. Był jakiś taki… środkowy. Z budzącym się zainteresowaniem przesunąłem opuszkami palców po jego powierzchni. Zastanowił mnie dziwaczny deseń tuż przy szwie. Brodawki? Cóż za głupie przypuszczenie? Nie, ale może litery? Też nie. Zbyt wiele musiałby się szewc w skórze nadłubać. Lata spędzić w pracowni. Chociaż głowy bym nie dał. Może sobie i podłubał? Co innego może robić z nudów taki staruch? Wyrzuciłem śmiecia z rozmachem i zaraz o całej historii zapomniałem. Rano odnalazłem na dywanie w korytarzu rozmazane, białe ślady. Zeszłego popołudnia upuściłem pojemnik z przedatowaną śmietaną do kosza i ochlapałem nieszczęsny trzewik. Targany złymi przeczuciami pobiegłem do pokoju. No, tak… But leżał przewrócony spodem do góry. Identycznie, jak znalazłem go wczoraj. Dzisiaj wydawał się być bardziej lśniący i dziwnie natłuszczony. Myślę, że po dokładnie wtartej śmietanie. Tylko kto po raz kolejny pozwolił sobie na taki żart? Nasmarowany wytłuk na środku perskiego dywanu? Co za bezczelność?! Sięgnąłem po trzewik ze złością. No, chyba, że trep sam chodził. Przyznam, że miałem w nocy wrażenie czyjegoś upartego stąpania wokół łóżka. Niedorzeczna myśl. Oblał mnie zimny pot. Energicznym krokiem pośpieszyłem do kuchni z zamiarem natychmiastowego pozbycia się paskudztwa. Jeszcze nad koszem się zawahałem. Bijący zeń przyjemny zapach coś mi przypomniał. Dotknąłem palcem gąbczastego wkładu. Nie, nic z chińszczyzny. Perfekcyjnie wpasowany element, mający więcej z biologicznej tkanki niż z taniego syntetyku. Wetknąłem zakatarzony nos do wypełnionego miłym ciepłem środka. Zakiełkowała dziwna, niedorzeczna myśl. Przy lada nacisku czubkiem nosa, ukazywały się na powierzchni gąbki, kropelki pomarańczowej, słodkawej w smaku cieczy. Czyżbym skosztował? Naturalnie, że tak. Nie potrafiłem się oprzeć. Pokusa rozlała się po moim ciele niczym natręctwo ekshibicjonisty. Zlizywałem pojawiające się krople z prawdziwą rozkoszą. Miały posmak pierwszego pocałunku. Niosły ze sobą magię namiętnych nocy z przeszłości. W kuchni położyłem GO ostrożnie na podłogę. Wydawał się być skrzywdzony moją poprzednią, jakże niesprawiedliwą oceną. Stał – zrozpaczony? Owszem… Był w jakiś sposób barbarzyńsko odpychający… ale jednocześnie niebiańsko pociągający. Zdecydowałem w ułamku sekundy. Pięknie spasował na prawą stopę. Natychmiast zrobiło mi się wściekle gorąco. Jęknąłem z rozkoszy. Wyściółka znała na wylot strefy erogenne mojej stopy. Cudownie wygięte sklepienie śródstopia? Pieszczoty palców? Wcieranie się w paznokcie. Wpijanie w przerwy, zlizywanie, spijanie i znów zlizywanie. Gładzenie. Wcale nie miałem wrażenia łaskotania….Nie drapało. Pieściło. Coraz intensywniej. Prawie zaborczo. Byłem pewny, że oto teraz spływa w kaskadach cała moja sensualność. Oto ześrodkowuje się na jedynie możliwej powierzchni. Sklepienie – stopy. Uderzenia jak młoteczkiem. Jest… Był to gorzko–cierpki przedsmak totalnego orgazmu. Zaledwie zapanowałem nad kolejnymi spazmami jęków. Czułem w piersiach piekące, miłe natężenie i skurcz za skurczem. Wciskałem stopę coraz głębiej i szybciej, szybciej! I stało się… Oparłem się całym ciężarem o kredens. Właśnie runął sens moich światów. Po cóż było się wspinać i kraść, i szczebiotać, i błagać o litość – u kobiet podstępnych i złych? Po cóż było lamentować w dniach samotności? Kiedy istnieją takie cuda… Zamrugałem oczyma. Uśmiechnąłem się do swojej myśli. To mógł być wyłącznie Cameron. On znał asortyment sex shopów na wylot. Zapewne zrzucili się na prezent. Będę musiał zaprosić wszystkich na piwo, myślałem. Tymczasem spróbowałem zdjąć but. Zszedł dość łatwo. Może z powodu mokrej, rozerwanej skarpetki pachnącej rozsmarowanym miodem? Ze złością wyszarpałem resztki tkaniny z jego wnętrza. Materiał rozchodził się w palcach. Rzuciłem strzępy w stronę kuchennego kosza. Przez przypadek spojrzałem na zegar. Minęła północ. Jakoś niezauważalnie spędziłem pięć godzin na tym przymierzaniu. Spoglądałem z niepokojem na moją bosą stopę. Raz po raz zaglądałem do środka trzewika, lśniącego ponętnie od wilgoci. Wnętrze tego czegoś pochłonęło mnie bez reszty. Nie mogłem opanować drżenia. Oszalałem! Wyraźnie nie radziłem sobie z własną lubieżnością! Zbliżyłem usta. Delikatnie wysunąłem język. Liznąłem sterczący, słodki języczek pantofla. Półbut oddał mi to samo drżenie! Jak jakaś, nie przymierzając, rozbrojona portfelem dziwka. Kątem oka zerknąłem na nogę. Przecież tak cudownie obnażona stopa zasługiwała na kolejny seans przyjemności. Wsunąłem najpierw palce. Widziałem jak skórzana powierzchnia buta marszczy się z rozkoszy, jak drży i migocze jej oślizłe wnętrze. Skarpetka tłumiła przedtem intensywność doznań. Teraz było o niebo lepiej. Co ja mówię? Bosko! Ciepła wilgoć i delikatny ruch wsuwania był nieporównywalny do wszystkich moich seksualnych uniesień razem wziętych na przestrzeni całego, smutnego i do niedawna samotnego życia. Wyobrażacie sobie? Sam akt zakładania buta trwał pół godziny. Wszystko dlatego, że moja stopa stała się nagle – za bardzo płochliwa? Uciekała! Cofała się w chwili rozkoszy. Udawała cnotliwe zmieszanie, wrodzoną wstydliwość, niedoświadczenie, tępotę seksualnego pociągu. Czy but mógł mnie podejrzewać…O dziewictwo? Mój Boże… Dla obserwatora z zewnątrz musiałem wyglądać idiotycznie. A z punktu widzenia trzewika? Obrzydliwie. Znieruchomiały w przykurczu grubas, mocno pochylony, skoncentrowany na JEGO dziurkach od sznurówki. Dobra! Dość tego! Jedną ręką odrzuciłem górę od pidżamy. W ciągu ostatniego kwadransa stała się kompletnie mokra od potu. Dół zsunął się sam, nie wiedzieć czemu, podczas pamiętnego przejścia do kuchni. Nadal trwałem skupiony na zakładaniu buta jak, za przeproszeniem, królowa na sraniu. Ponownie wyciągnąłem stopę. Postanowiłem się w pełni obnażyć! Nie, nie odłożyłem drżącego trzewika ani na moment. Pomogłem sobie drugą ręką. Stanąłem goluteńki na środku kuchni. Poprzez otwarty lufcik w oknie dolatywały z podwórka strzępy latynoskiej muzyki. Zakołysałem biodrami. Zatańczyłem z głupawym uśmiechem szczęścia. Raptem znieruchomiałem. Nie wiedzieć kiedy, spróbowałem zbyt agresywnie wcisnąć się głębiej w obuwie. Wiem, tak się nie robi. Nawet wobec rzeczy martwych należy zachować dystans i zrozumienie, wręcz dżentelmeńską delikatność. Przeprosiłem w myśli. Nadal szło dość opornie, ale to może z powodu mojego niecodziennego podniecenia. Wiedziałem, co mnie czeka. Niecierpliwiłem się do granic nieprzyzwoitości. Nazbyt się śpieszyłem, będąc szorstki i nieprzyjemny dla wysuwającego się coraz bardziej języczka. Wreszcie stopa w pełni się umościła. BUT oddał się całkowicie. Odczułem satysfakcję jak nigdy dotąd. Tym razem moment rozkoszy przedłużał się do rana. Słodko zmęczony zwaliłem się na zimne, kuchenne kafle i tak zasnąłem. Kiedy słońce przyczołgało się do mnie około ósmej piętnaście, uniosłem głowę próbując zorientować się w sytuacji. Moje spojrzenie natychmiast pobiegło w stronę drżącej jeszcze stopy. Wyglądała na zdrową. Jednak…Hm… Może trochę wykręciłem ją przy upadku? Sprawiała wrażenie nieproporcjonalnej i dziwacznie pokręconej. Wstałem ostrożnie … I wiecie co? Nawet przez sekundę nie pomyślałem o zdjęciu dziwnego obuwia. Najchętniej poszukałbym drugiego do pary. Wykręciłem głowę i przez otwarte drzwi zerknąłem ciekawie na dywan, czy aby się coś nie pojawiło. Nic. Dziwnie kulejąc, przywlokłem ciało do kuchennego kredensu. Nastawiłem expres do kawy. Ciekawe, że ani przez sekundę nie pomyślałem o pójściu do pracy albo przynajmniej telefonie do szefa z jakimś sensownym usprawiedliwieniem nieobecności. Świat przestał dla mnie istnieć. Liczył się tylko ON. BUT. Pijąc gorący napój z filiżanki wyjrzałem ciekawy przez okno. Szyba była żółta od jakiegoś skórzanego nalotu. Skórzany pył? Z buta? Może zarodniki? Nie, nonsens. Przetarłem szkło wierzchem dłoni, odsłaniając spojrzeniu spory kawał podwórka. W oddali widok ograniczał pokryty białym graffiti płot fabryki mebli Diffa Mayersa. Tuż obok spacerował z psem ślusarz, Tom Furthermore. Facet mocno kulał na prawą nogę. Pamiętałem go biegającego. Krzepki gość; zwykle przemierzał chodnik, a potem ulicę wyczerpującym sprintem. Dzisiaj wyglądał okropnie. Pokrwawione spodnie, potargane włosy i ta poszarpana, czy pogryziona bluza. Czuprynę pokrywały mu plamy jakiegoś błyszczącego żelu. Czyżby Tom pocił się… żelem? Czterdziestolatek? Przecież to był okaz zdrowia. Przy każdym koślawym kroku swego pana pies podskakiwał i szczekał zajadle. Dużo bliżej, przy śmietnikach, opróżniał kubły Vincent spod trójki. Jego prawa noga była niewidoczna, jakby schowana wewnątrz wiszącego w powietrzu … zaraz, zaraz…buta? Wiedziony złym przeczuciem odsunąłem się na krok od krawędzi parapetu. Filiżanka wypadła mi z ręki, hałaśliwie rozbijając się o podłogę. Oni wszyscy byli dotknięci tą samą zarazą w różnym stadium rozwoju! Więcej… Widziałem na okolicznych dachach porozrzucane w nieładzie buty. Setki dopiero, co wyklutych z czegoś dziwnego wysoko ponad blokami – oślizłych trzewików… Wyklutych? Czy, aby na pewno? Może celowo rozsznurowanych i porzuconych? Czyżby inwazja Obcych?! W tak obelżywy sposób zabierają nam Ziemię? Nagle, tak przechylony w stronę szyby – zobaczyłem GO. A właściwie setki, może tysiące jego wymachujących nóg.Reszta tonęła w nisko wiszących chmurach. Daję słowo, że poczułem ohydny smród i do szpiku kości przeszywający strach. Stałem jak wryty… na jednej nodze. Lewą stopę otaczała biel porcelanowych łusek. Natomiast prawa noga była aż po udo wciągnięta do kołyszącego się w powietrzu buta. Nieznośnie ciążyła ku ziemi, jakbym miał w nim załadowany stukilogramowy odważnik. Czy się bałem? Już teraz? Nie potrafię powiedzieć nic o strachu, bo za każdym razem lęk pochłaniało ogromne, niezdrowe podniecenie. Pomimo wszystko…Tak, nadal czułem euforię. Na nowo, falami rozlewała się po moim ciele niesamowita błogość. Mimo to, przyglądałem się dużo przytomniej pochłaniającemu mnie zjawisku. Wiem, że już od jakiegoś czasu nie potrafiłem wykrztusić słowa, jakby samo gardło ulegało postępującej, lawinowej deformacji, a głowa straszliwemu wykrzywieniu. Z trudnością koncentrowałem wzrok. Ale, tak, nie mylicie się… Odczuwałem swoistą sado-masochistyczną przyjemność w obserwacji zatracenia się własnego ciała. Otóż kurczyło się, zmieniało w bezpostaciowe albo raczej ślimacze, przylegające z jakimś dzikim oporem do podłoża, mlaskające mięso. Przywarłem do podłogi jak kawał rzuconego, niewyrobionego ciasta. Miałem GO już gdzieś na plecach. Wewnętrzna strona buta centymetr po centymetrze zasysała w siebie bezwładnie wpadający organizm. Zwijałem się niczym sflaczały balon. Ból? Nie czułem bólu tylko seksualny entuzjazm i ciekawość. Co mnie czeka? Co jeszcze? Jak bardzo dziwacznie się stara, aby urozmaicić moje doznania? Odrętwiałem z przejmującego lęku, bo nie był to, na Boga, entuzjazm, gdy dotarło do moich uszu przeraźliwe chlipanie. Szkielet ? Wymiękł i splątał się bez sensu. Odnalezienie pępka na wysokości prawego uda napełniło mnie krótkotrwałą zgrozą. Ryknąłem w opustoszałą z mej osoby przestrzeń. Musiałem wyglądać jeszcze komiczniej. Gdzieś stale wsuwał się mój tułów, chociaż głowa nadal trzymała się w dość wypośrodkowanej pozycji i mógłbym przysiąc, że lewa stopa dalej ma na sobie dziurawą skarpetkę. Miałem wrażenie, że wykonuję dziwaczny szpagat bez udziału tułowia! Spróbowałem poderwać prawą nogę ku sobie. Poddała się całkiem swobodnie. Gdzieś zapadło się ciało, zniknęła głowa i teraz miałem oczy tuż nad podłogą. Spanikowałem. Gorączkowo szukałem palcami prawej stopy ciepłej oazy OBCEGO BUTA. Nie znalazłem! Zrobiłem kilka dziwnych podciągnięć w kierunku pokoju i ciemnego z tego dystansu niedawno zakupionego, perskiego dywanu. Upadłem? Turlałem się? Myślałem o Peggy i o tym, że ma zapasowy klucz do mieszkania i że będzie się lada chwila darła z powodu podłogi zaświnionej śmietaną i krwawą wydzieliną. Zatrzymaliśmy się na środku. Tak, zdałem sobie sprawę z rzeczywistości. ON był na moim grzbiecie. Przywarł i zasysał. Zasysał i puszczał. Wtedy rozlewałem się bez formy na dywanie. Wyglądałem jak wielki ślimak, albo nie… Meduza, galaretowata, przeżuta masa! Nie. Też nie tak! Byłem bezbronny, z wytrzeszczonymi oczami wlepionymi we własne odbicie widoczne w lustrzanej powierzchni stojącego nieopodal wazonu. Człowiek u progu niewiadomego, czy… Mieliśmy jeszcze miejsce na kolejną osobę. I jeszcze… Ja i Butonie.
koniec