Butoń – w odsłonie nieco kosmicznej.

Butoń

  But leżał na samym środ­ku go­ścin­ne­go po­ko­ju. Nie­chluj­nie prze­wró­co­ny po­de­szwą do góry. Po­zba­wio­ny sznu­rów­ki. Z wy­wie­szo­nym obrzy­dli­wie ję­zo­rem sta­no­wił gry­zą­cy oko dy­so­nans.  Bez­sprzecz­nie znaj­do­wał się w nie­wła­ści­wym miej­scu. Iry­to­wał. Bu­rzył mój spo­kój. Wią­zał mnie ze sobą w jakiś ma­gicz­ny stru­mień ne­go­cja­cji; ne­ga­cji i nie­za­do­wo­le­nia. Bun­to­wa­łem się. Zło­ści­łem. Za­zgrzy­ta­łem zę­ba­mi. Wszyst­ko to w ułam­ku se­kun­dy. Wła­śnie wsta­łem i kry­tycz­nie gła­dząc nie­ogo­lo­ny pod­bró­dek pró­bo­wa­łem sobie przy­po­mnieć wy­da­rze­nia kilku ostat­nich dni.  W po­nie­dzia­łek i wto­rek nie było mnie w domu. De­le­ga­cja, na którą się wy­bra­łem na kacu prze­dłu­ży­ła się do póź­nych go­dzin wczo­raj­szej nocy. Wła­ści­wie to szary dzień za­stał mnie w progu otwie­ra­nych drzwi domu. To nie byłem ja. Na pewno  bym pa­mię­tał. Nie ja go tu po­zo­sta­wi­łem. Brud­ny kolor sza­ro­ści. Żół­to-sza­ra po­de­szwa. De­fi­ni­tyw­nie nie moje ko­lo­ry przez ostat­nie dzie­sięć lat. Wcze­śniej, być może. Hu­la­ło się na wszyst­kim. But już po po­bież­nych oglę­dzi­nach wy­glą­dał na jeden z tych długo za­po­mnia­nych na śmiet­ni­ku. Za­sta­na­wia­my się czę­sto, za­glą­da­jąc w mrocz­ną głę­bię obu­wia, jaki ro­dzaj potu wy­dzie­lił no­si­ciel? Czy miał chorą skórę? Wrzo­dy, wy­pry­ski, za­ro­pia­łe cię­cia? Czy aby skar­pe­ta nie była za gruba? Czy za cien­ka? Cho­dził bez? Nie mył za czę­sto stóp? No­to­rycz­na grzy­bi­ca? Nigdy nie ku­pu­ję sta­rych butów. Brzy­dzą mnie. Są ja­kieś pry­wat­ne, mocno in­tym­ne, skry­wa­ją­ce ta­jem­ni­ce po­dob­ne do brud­nych se­kre­tów maj­tek. Może nie ten sam cię­żar ga­tun­ko­wy, ale ten sam pa­kiet cho­ro­bo­twór­czy. Po­my­śla­łem, że w ostat­ni week­end, któ­ryś z od­wie­dza­ją­cych mnie ko­le­gów zro­bił mi nie­smacz­ny żart. Pod­rzu­cił mi tego ze­ro­do­wa­ne­go grata, głu­pie­go śmie­cia, cuch­ną­ce­go wy­cie­ru­sa! Na próg…A potem? Wko­pał go do środ­ka. Kiedy kom­plet­nie pi­ja­ny, za­ję­ty byłem wie­sza­kiem na ma­ry­nar­kę. Wprost brak mi słów. Na do­da­tek, już z od­le­gło­ści kilku kro­ków in­ten­syw­nie cuch­nął …su­szo­ną śliw­ką? Głu­pie sko­ja­rze­nie. A jed­nak. Wzią­łem go do ręki tylko z wro­dzo­ne­go za­mi­ło­wa­nia do po­rząd­ku. Nio­sąc w kie­run­ku kosza, zer­ka­łem do środ­ka. Nie za­uwa­ży­łem po­zo­sta­wio­nej skar­pet­ki. Ani tym bar­dziej – su­szo­nej śliw­ki. Obej­rza­łem jesz­cze do­kład­niej, po­szu­ku­jąc fir­mo­we­go loga. I nic… Po­de­szwa wy­glą­da­ła na bar­dziej zje­cha­ną z jed­ne­go boku, jakby użyt­kow­nik przez całe lata kulał na jedną nogę. Znam ludzi cho­dzą­cych krzy­wo, ale wła­ści­ciel tego pół­bu­ta za­li­czał się do grona wy­jąt­ko­wych nie­chlu­jów. Prze­kła­dał cię­żar ca­łe­go ciała na lewą stro­nę, jakby miał źle wy­re­gu­lo­wa­ną zbież­ność albo zgu­bił felgę i za­mie­rzał wy­wa­lić się na za­krę­cie. Nie ko­ry­go­wał. Omi­jał or­to­pe­dów. Oczy­wi­ście, że tra­gi­zo­wał. Dla nie­któ­rych za­kręt trwa całe życie.  Poza tym, but jak but.  Cechy cha­rak­te­ry­stycz­ne? Trud­no było, tak na oko, od­gad­nąć pra­wi­dło­wą nu­me­ra­cję. Ra­czej dzie­siąt­ka. Albo może eu­ro­pej­skie czter­dzie­ści trzy? Cho­le­ra wie? Nie wy­glą­dał mi ani na prawy, ani co gor­sza na lewy. Był jakiś taki… środ­ko­wy.  Z bu­dzą­cym się za­in­te­re­so­wa­niem prze­su­ną­łem opusz­ka­mi pal­ców po jego po­wierzch­ni. Za­sta­no­wił mnie dzi­wacz­ny deseń tuż przy szwie. Bro­daw­ki? Cóż za głu­pie przy­pusz­cze­nie? Nie, ale może li­te­ry? Też nie. Zbyt wiele mu­siał­by się szewc w skó­rze na­dłu­bać. Lata spę­dzić w pra­cow­ni. Cho­ciaż głowy bym nie dał. Może sobie i po­dłu­bał? Co in­ne­go  może robić z nudów  taki sta­ruch? Wy­rzu­ci­łem śmie­cia z roz­ma­chem i zaraz o całej hi­sto­rii za­po­mnia­łem.   Rano od­na­la­złem na dy­wa­nie w ko­ry­ta­rzu roz­ma­za­ne, białe ślady. Ze­szłe­go po­po­łu­dnia upu­ści­łem po­jem­nik z przeda­to­wa­ną śmie­ta­ną do kosza i ochla­pa­łem nie­szczę­sny trze­wik.   Tar­ga­ny złymi prze­czu­cia­mi po­bie­głem do po­ko­ju. No, tak… But leżał prze­wró­co­ny spodem do góry. Iden­tycz­nie, jak zna­la­złem go wczo­raj. Dzi­siaj wy­da­wał się być bar­dziej lśnią­cy i dziw­nie na­tłusz­czo­ny. Myślę, że po do­kład­nie wtar­tej śmie­ta­nie. Tylko kto po raz ko­lej­ny po­zwo­lił sobie na taki żart? Na­sma­ro­wa­ny wy­tłuk na środ­ku per­skie­go dy­wa­nu? Co za bez­czel­ność?! Się­gną­łem po trze­wik ze zło­ścią. No, chyba, że trep sam cho­dził. Przy­znam, że mia­łem w nocy wra­że­nie czy­je­goś upar­te­go stą­pa­nia wokół łóżka. Nie­do­rzecz­na myśl. Oblał mnie zimny pot. Ener­gicz­nym kro­kiem po­śpie­szy­łem do kuch­ni z za­mia­rem na­tych­mia­sto­we­go po­zby­cia się pa­skudz­twa. Jesz­cze nad ko­szem się za­wa­ha­łem. Bi­ją­cy zeń przy­jem­ny za­pach coś mi przy­po­mniał. Do­tkną­łem pal­cem gąb­cza­ste­go wkła­du. Nie, nic z chińsz­czy­zny. Per­fek­cyj­nie wpa­so­wa­ny ele­ment, ma­ją­cy wię­cej z bio­lo­gicz­nej tkan­ki niż z ta­nie­go syn­te­ty­ku. We­tkną­łem za­ka­ta­rzo­ny nos do wy­peł­nio­ne­go miłym cie­płem środ­ka. Za­kieł­ko­wa­ła dziw­na, nie­do­rzecz­na myśl. Przy lada na­ci­sku czub­kiem nosa, uka­zy­wa­ły się na po­wierzch­ni gąbki, kro­pel­ki po­ma­rań­czo­wej, słod­ka­wej w smaku cie­czy. Czyż­bym skosz­to­wał? Na­tu­ral­nie, że tak. Nie po­tra­fi­łem się oprzeć. Po­ku­sa roz­la­ła się po moim ciele ni­czym na­tręc­two eks­hi­bi­cjo­ni­sty. Zli­zy­wa­łem po­ja­wia­ją­ce się kro­ple z praw­dzi­wą roz­ko­szą. Miały po­smak pierw­sze­go po­ca­łun­ku. Nio­sły ze sobą magię na­mięt­nych nocy z prze­szło­ści. W kuch­ni po­ło­ży­łem GO ostroż­nie na pod­ło­gę. Wy­da­wał się być skrzyw­dzo­ny moją po­przed­nią, jakże nie­spra­wie­dli­wą oceną. Stał – zroz­pa­czo­ny? Ow­szem… Był w jakiś spo­sób bar­ba­rzyń­sko od­py­cha­ją­cy… ale jed­no­cze­śnie nie­biań­sko po­cią­ga­ją­cy. Zde­cy­do­wa­łem w ułam­ku se­kun­dy. Pięk­nie spa­so­wał na prawą stopę. Na­tych­miast zro­bi­ło mi się wście­kle go­rą­co. Jęk­ną­łem z roz­ko­szy. Wy­ściół­ka znała na wylot stre­fy ero­gen­ne mojej stopy. Cu­dow­nie wy­gię­te skle­pie­nie śród­sto­pia? Piesz­czo­ty pal­ców? Wcie­ra­nie się w pa­znok­cie. Wpi­ja­nie w prze­rwy, zli­zy­wa­nie, spi­ja­nie i znów zli­zy­wa­nie. Gła­dze­nie. Wcale nie mia­łem wra­że­nia ła­sko­ta­nia….Nie dra­pa­ło. Pie­ści­ło. Coraz in­ten­syw­niej. Pra­wie za­bor­czo. Byłem pewny, że oto teraz spły­wa w ka­ska­dach cała moja sen­su­al­ność. Oto ze­środ­ko­wu­je się na je­dy­nie moż­li­wej po­wierzch­ni. Skle­pie­nie – stopy. Ude­rze­nia jak mło­tecz­kiem. Jest… Był to gorz­ko–cierp­ki przed­smak to­tal­ne­go or­ga­zmu. Za­le­d­wie za­pa­no­wa­łem nad ko­lej­ny­mi spa­zma­mi jęków. Czu­łem w pier­siach pie­ką­ce, miłe na­tę­że­nie i skurcz za skur­czem. Wci­ska­łem stopę coraz głę­biej i szyb­ciej, szyb­ciej! I stało się…  Opar­łem się całym cię­ża­rem o kre­dens. Wła­śnie runął sens moich świa­tów. Po cóż było się wspi­nać i kraść, i szcze­bio­tać, i bła­gać o li­tość – u ko­biet pod­stęp­nych i złych? Po cóż było la­men­to­wać w dniach sa­mot­no­ści? Kiedy ist­nie­ją takie cuda… Za­mru­ga­łem oczy­ma. Uśmiech­ną­łem się do swo­jej myśli. To mógł być wy­łącz­nie Ca­me­ron. On znał asor­ty­ment sex sho­pów na wylot. Za­pew­ne zrzu­ci­li się na pre­zent. Będę mu­siał za­pro­sić wszyst­kich na piwo, my­śla­łem. Tym­cza­sem spró­bo­wa­łem zdjąć but. Zszedł dość łatwo. Może z po­wo­du mo­krej, ro­ze­rwa­nej skar­pet­ki pach­ną­cej roz­sma­ro­wa­nym mio­dem? Ze zło­ścią wy­szar­pa­łem reszt­ki tka­ni­ny z jego wnę­trza. Ma­te­riał roz­cho­dził się w pal­cach. Rzu­ci­łem strzę­py w stro­nę ku­chen­ne­go kosza. Przez przy­pa­dek spoj­rza­łem na zegar. Mi­nę­ła pół­noc. Jakoś nie­zau­wa­żal­nie spę­dzi­łem pięć go­dzin na tym przy­mie­rza­niu. Spo­glą­da­łem z nie­po­ko­jem na moją bosą stopę. Raz po raz za­glą­da­łem do środ­ka trze­wi­ka, lśnią­ce­go po­nęt­nie od wil­go­ci. Wnę­trze tego cze­goś po­chło­nę­ło mnie bez resz­ty. Nie mo­głem opa­no­wać drże­nia. Osza­la­łem! Wy­raź­nie nie ra­dzi­łem sobie z wła­sną lu­bież­no­ścią! Zbli­ży­łem usta. De­li­kat­nie wy­su­ną­łem język. Li­zną­łem ster­czą­cy, słod­ki ję­zy­czek pan­to­fla.  Pół­but oddał mi to samo drże­nie! Jak jakaś, nie przy­mie­rza­jąc, roz­bro­jo­na port­fe­lem dziw­ka. Kątem oka zer­k­ną­łem na nogę. Prze­cież tak cu­dow­nie ob­na­żo­na stopa za­słu­gi­wa­ła na ko­lej­ny seans przy­jem­no­ści. Wsu­ną­łem naj­pierw palce. Wi­dzia­łem jak skó­rza­na po­wierzch­nia buta marsz­czy się z roz­ko­szy, jak drży i mi­go­cze jej ośli­złe wnę­trze. Skar­pet­ka tłu­mi­ła przed­tem in­ten­syw­ność do­znań. Teraz było o niebo le­piej. Co ja mówię? Bosko! Cie­pła wil­goć i de­li­kat­ny ruch wsu­wa­nia był nie­po­rów­ny­wal­ny do wszyst­kich moich sek­su­al­nych unie­sień razem wzię­tych na prze­strze­ni ca­łe­go, smut­ne­go i do nie­daw­na sa­mot­ne­go życia.   Wy­obra­ża­cie sobie? Sam akt za­kła­da­nia buta trwał pół go­dzi­ny. Wszyst­ko dla­te­go, że moja stopa stała się nagle – za bar­dzo pło­chli­wa? Ucie­ka­ła! Co­fa­ła się w chwi­li roz­ko­szy. Uda­wa­ła cno­tli­we zmie­sza­nie, wro­dzo­ną wsty­dli­wość, nie­do­świad­cze­nie, tę­po­tę sek­su­al­ne­go po­cią­gu. Czy but mógł mnie po­dej­rze­wać…O dzie­wic­two? Mój Boże… Dla ob­ser­wa­to­ra z ze­wnątrz mu­sia­łem wy­glą­dać idio­tycz­nie. A z punk­tu wi­dze­nia trze­wi­ka? Obrzy­dli­wie. Znie­ru­cho­mia­ły w przy­kur­czu gru­bas, mocno po­chy­lo­ny, skon­cen­tro­wa­ny na JEGO dziur­kach od sznu­rów­ki. Dobra! Dość tego! Jedną ręką od­rzu­ci­łem górę od pi­dża­my. W ciągu ostat­nie­go kwa­dran­sa stała się kom­plet­nie mokra od potu. Dół zsu­nął się sam, nie wie­dzieć czemu, pod­czas pa­mięt­ne­go przej­ścia do kuch­ni. Nadal trwa­łem sku­pio­ny na za­kła­da­niu buta jak, za prze­pro­sze­niem, kró­lo­wa na sra­niu. Po­now­nie wy­cią­gną­łem stopę. Po­sta­no­wi­łem się w pełni ob­na­żyć! Nie, nie odło­ży­łem drżą­ce­go trze­wi­ka ani na mo­ment. Po­mo­głem sobie drugą ręką. Sta­ną­łem go­lu­teń­ki na środ­ku kuch­ni. Po­przez otwar­ty luf­cik w oknie do­la­ty­wa­ły z po­dwór­ka strzę­py la­ty­no­skiej mu­zy­ki. Za­ko­ły­sa­łem bio­dra­mi. Za­tań­czy­łem z głu­pa­wym uśmie­chem szczę­ścia. Rap­tem znie­ru­cho­mia­łem. Nie wie­dzieć kiedy, spró­bo­wa­łem zbyt agre­syw­nie wci­snąć się głę­biej w obu­wie. Wiem, tak się nie robi. Nawet wobec rze­czy mar­twych na­le­ży za­cho­wać dy­stans i zro­zu­mie­nie, wręcz dżen­tel­meń­ską de­li­kat­ność. Prze­pro­si­łem w myśli. Nadal szło dość opor­nie, ale to może z po­wo­du mo­je­go nie­co­dzien­ne­go pod­nie­ce­nia. Wie­dzia­łem, co mnie czeka. Nie­cier­pli­wi­łem się do gra­nic nie­przy­zwo­ito­ści. Na­zbyt się śpie­szy­łem, będąc szorst­ki i nie­przy­jem­ny dla wy­su­wa­ją­ce­go się coraz bar­dziej ję­zycz­ka. Wresz­cie stopa w pełni się umo­ści­ła. BUT oddał się cał­ko­wi­cie. Od­czu­łem sa­tys­fak­cję jak nigdy dotąd.  Tym razem mo­ment roz­ko­szy prze­dłu­żał się do rana. Słod­ko zmę­czo­ny zwa­li­łem się na zimne, ku­chen­ne kafle i tak za­sną­łem. Kiedy słoń­ce przy­czoł­ga­ło się do mnie około ósmej pięt­na­ście, unio­słem głowę pró­bu­jąc zo­rien­to­wać się w sy­tu­acji. Moje spoj­rze­nie na­tych­miast po­bie­gło w stro­nę drżą­cej jesz­cze stopy. Wy­glą­da­ła na zdro­wą. Jed­nak…Hm… Może tro­chę wy­krę­ci­łem ją przy upad­ku? Spra­wia­ła wra­że­nie nie­pro­por­cjo­nal­nej i dzi­wacz­nie po­krę­co­nej. Wsta­łem ostroż­nie … I wie­cie co? Nawet przez se­kun­dę nie po­my­śla­łem o zdję­ciu dziw­ne­go obu­wia. Naj­chęt­niej po­szu­kał­bym dru­gie­go do pary. Wy­krę­ci­łem głowę i przez otwar­te drzwi zer­k­ną­łem cie­ka­wie na dywan, czy aby się coś nie po­ja­wi­ło.   Nic. Dziw­nie ku­le­jąc, przy­wlo­kłem ciało do ku­chen­ne­go kre­den­su. Na­sta­wi­łem expres do kawy. Cie­ka­we, że ani przez se­kun­dę nie po­my­śla­łem o pój­ściu do pracy albo przy­naj­mniej te­le­fo­nie do szefa z ja­kimś sen­sow­nym uspra­wie­dli­wie­niem nie­obec­no­ści. Świat prze­stał dla mnie ist­nieć. Li­czył się tylko ON. BUT. Pijąc go­rą­cy napój z fi­li­żan­ki wyj­rza­łem cie­ka­wy przez okno. Szyba była żółta od ja­kie­goś skó­rza­ne­go na­lo­tu. Skó­rza­ny pył? Z buta? Może za­rod­ni­ki? Nie, non­sens. Prze­tar­łem szkło wierz­chem dłoni, od­sła­nia­jąc spoj­rze­niu spory kawał po­dwór­ka. W od­da­li widok ogra­ni­czał po­kry­ty bia­łym graf­fi­ti płot fa­bry­ki mebli Diffa May­er­sa. Tuż obok spa­ce­ro­wał z psem ślu­sarz, Tom Fur­ther­mo­re. Facet mocno kulał na prawą nogę. Pa­mię­ta­łem go bie­ga­ją­ce­go. Krzep­ki gość; zwy­kle prze­mie­rzał chod­nik, a potem ulicę wy­czer­pu­ją­cym sprin­tem. Dzi­siaj wy­glą­dał okrop­nie. Po­krwa­wio­ne spodnie, po­tar­ga­ne włosy i ta po­szar­pa­na, czy po­gry­zio­na bluza. Czu­pry­nę po­kry­wa­ły mu plamy ja­kie­goś błysz­czą­ce­go żelu. Czyż­by Tom pocił się… żelem? Czter­dzie­sto­la­tek? Prze­cież to był okaz zdro­wia. Przy każ­dym ko­śla­wym kroku swego pana pies pod­ska­ki­wał i szcze­kał za­ja­dle. Dużo bli­żej, przy śmiet­ni­kach, opróż­niał kubły Vin­cent spod trój­ki. Jego prawa noga była nie­wi­docz­na, jakby scho­wa­na we­wnątrz wi­szą­ce­go w po­wie­trzu … zaraz, zaraz…buta? Wie­dzio­ny złym prze­czu­ciem od­su­ną­łem się na krok od kra­wę­dzi pa­ra­pe­tu. Fi­li­żan­ka wy­pa­dła mi z ręki, ha­ła­śli­wie roz­bi­ja­jąc się o pod­ło­gę. Oni wszy­scy byli do­tknię­ci tą samą za­ra­zą w róż­nym sta­dium roz­wo­ju! Wię­cej… Wi­dzia­łem na oko­licz­nych da­chach po­roz­rzu­ca­ne w nie­ła­dzie buty. Setki do­pie­ro, co wy­klu­tych z cze­goś dziw­ne­go wy­so­ko ponad blo­ka­mi – ośli­złych trze­wi­ków… Wy­klu­tych? Czy, aby na pewno? Może ce­lo­wo roz­sz­nu­ro­wa­nych i po­rzu­co­nych? Czyż­by in­wa­zja Ob­cych?! W tak obe­lży­wy spo­sób za­bie­ra­ją nam Zie­mię?  Nagle, tak przechylony w stronę szyby – zobaczyłem GO. A właściwie setki, może tysiące jego wymachujących nóg.Reszta tonęła w nisko wiszących chmurach. Daję słowo, że poczułem ohydny smród i do szpiku kości przeszywający strach. Sta­łem jak wryty… na jed­nej nodze.  Lewą stopę ota­cza­ła biel por­ce­la­no­wych łusek. Na­to­miast prawa noga była aż po udo wcią­gnię­ta do ko­ły­szą­ce­go się w po­wie­trzu buta. Nie­zno­śnie cią­ży­ła ku ziemi, jak­bym miał w nim za­ła­do­wa­ny stu­ki­lo­gra­mo­wy od­waż­nik. Czy się bałem? Już teraz? Nie po­tra­fię po­wie­dzieć nic o stra­chu, bo za każ­dym razem lęk po­chła­nia­ło ogrom­ne, nie­zdro­we pod­nie­ce­nie. Po­mi­mo wszyst­ko…Tak, nadal czu­łem eu­fo­rię. Na nowo, fa­la­mi roz­le­wa­ła się po moim ciele nie­sa­mo­wi­ta bło­gość.  Mimo to, przy­glą­da­łem się dużo przy­tom­niej po­chła­nia­ją­ce­mu mnie zja­wi­sku. Wiem, że już od ja­kie­goś czasu nie po­tra­fi­łem wy­krztu­sić słowa, jakby samo gar­dło ule­ga­ło po­stę­pu­ją­cej, la­wi­no­wej de­for­ma­cji, a głowa strasz­li­we­mu wy­krzy­wie­niu. Z trud­no­ścią kon­cen­tro­wa­łem wzrok. Ale, tak, nie my­li­cie się… Od­czu­wa­łem swo­istą sa­do-ma­so­chi­stycz­ną przy­jem­ność w ob­ser­wa­cji za­tra­ce­nia się wła­sne­go ciała. Otóż kur­czy­ło się, zmie­nia­ło w bez­po­sta­cio­we albo ra­czej śli­ma­cze, przy­le­ga­ją­ce z ja­kimś dzi­kim opo­rem do pod­ło­ża, mla­ska­ją­ce mięso. Przy­war­łem do pod­ło­gi jak kawał rzu­co­ne­go, nie­wy­ro­bio­ne­go cia­sta. Mia­łem GO już gdzieś na ple­cach. We­wnętrz­na stro­na buta cen­ty­metr po cen­ty­me­trze za­sy­sa­ła w sie­bie bez­wład­nie wpa­da­ją­cy or­ga­nizm. Zwi­ja­łem się ni­czym sfla­cza­ły balon. Ból? Nie czu­łem bólu tylko sek­su­al­ny en­tu­zjazm i cie­ka­wość. Co mnie czeka? Co jesz­cze? Jak bar­dzo dzi­wacz­nie się stara, aby uroz­ma­icić moje do­zna­nia? Odrę­twia­łem z przej­mu­ją­ce­go lęku, bo nie był to, na Boga, en­tu­zjazm, gdy do­tar­ło do moich uszu prze­raź­li­we chli­pa­nie. Szkie­let ? Wy­miękł i splą­tał się bez sensu. Od­na­le­zie­nie pępka na wy­so­ko­ści pra­we­go uda na­peł­ni­ło mnie krót­ko­trwa­łą zgro­zą. Ryk­ną­łem w opu­sto­sza­łą z mej osoby prze­strzeń. Mu­sia­łem wy­glą­dać jesz­cze ko­micz­niej. Gdzieś stale wsu­wał się mój tułów, cho­ciaż głowa nadal trzy­ma­ła się w dość wy­po­środ­ko­wa­nej po­zy­cji i mógł­bym przy­siąc, że lewa stopa dalej ma na sobie dziu­ra­wą skar­pet­kę. Mia­łem wra­że­nie, że wy­ko­nu­ję dzi­wacz­ny szpa­gat bez udzia­łu tu­ło­wia! Spró­bo­wa­łem po­de­rwać prawą nogę ku sobie. Pod­da­ła się cał­kiem swo­bod­nie. Gdzieś za­pa­dło się ciało, znik­nę­ła głowa i teraz mia­łem oczy tuż nad pod­ło­gą. Spa­ni­ko­wa­łem. Go­rącz­ko­wo szu­ka­łem pal­ca­mi pra­wej stopy cie­płej oazy OB­CE­GO BUTA. Nie zna­la­złem! Zro­bi­łem kilka dziw­nych pod­cią­gnięć w kie­run­ku po­ko­ju i ciem­ne­go z tego dy­stan­su nie­daw­no za­ku­pio­ne­go, per­skie­go dy­wa­nu. Upa­dłem? Tur­la­łem się? My­śla­łem o Peggy i o tym, że ma za­pa­so­wy klucz do miesz­ka­nia i że bę­dzie się lada chwi­la darła z po­wo­du pod­ło­gi za­świ­nio­nej śmie­ta­ną i krwa­wą wy­dzie­li­ną.  Za­trzy­ma­li­śmy się na środ­ku. Tak, zda­łem sobie spra­wę z rze­czy­wi­sto­ści. ON był na moim grzbie­cie. Przy­warł i za­sy­sał. Za­sy­sał i pusz­czał. Wtedy roz­le­wa­łem się bez formy na dy­wa­nie. Wy­glą­da­łem jak wiel­ki śli­mak, albo nie… Me­du­za, ga­la­re­to­wa­ta, prze­żu­ta masa! Nie. Też nie tak! Byłem bez­bron­ny, z wy­trzesz­czo­ny­mi ocza­mi wle­pio­ny­mi we wła­sne od­bi­cie wi­docz­ne w lu­strza­nej po­wierzch­ni sto­ją­ce­go nie­opo­dal wa­zo­nu. Czło­wiek u progu nie­wia­do­me­go, czy… Mie­li­śmy jesz­cze miej­sce na ko­lej­ną osobę. I jesz­cze… Ja i Bu­to­nie. 

koniec