Fantasta – recenzja tomu drugiego “Trylogii Solarnej”
Gdy kończyłem czytać pierwszą część trylogii Jana Maszczyszyna pt. Światy solarne, miałem wrażenie, że poprawnie rozszyfrowałem zamiar autorski twórcy. Chciał on zbudować świat przedstawiony, który w pełni realizowałby założenia steampunkowej poetyki, dostosować sposób prowadzenia narracji oraz język do rzeczywistości, którą czytelnicy uznaliby za dziewiętnastowieczną, okrasić całość nawiązaniami do ojców założycieli fantastyki: Verne’a i Wellesa. Gdy zmieszać te wszystkie składniki, teoretycznie otrzyma się tekst, który uznamy za steampunkowy. Tak naiwnie sądziłem… A jednak coś nakazywało mi jeszcze raz przemyśleć sprawę. Zacząłem się zastanawiać, czy może istnieć coś takiego jak zbyt duża ilość steampunku w samym steampunku? Czy można przeszarżować, przelicytować się? Czy, w końcu, można zagłaskać czytelnika oferowanymi mu atrakcjami?
Pierwsza powieść Maszczyszyna przenosiła nas w rzeczywistość rodem z rojeń i majaczeń, w mniejszym zaś stopniu z fantazji i świadomie snutych wizji, twórców karmiących się obiegowymi wyobrażeniami utworzonymi w XIX wieku. Pierwszy tom wrzucał czytelników na naprawdę głęboką wodę, w której musieli się szybko nauczyć pływać, by czerpać przyjemność z obcowania z tą niezwykłą i dziwną książką. Na każdym bowiem piętrze tekstu Maszczyszyn stworzył dopiętą na ostatni guzik trójwymiarową wizję, którą przedstawiał przy pomocy precyzyjnych i szczegółowych opisów. Ktoś (niestety nie ja) obdarzony wyobraźnią umożliwiającą złożenie sobie tego świata „w głowie”, poczułby się zaproszony na fantastyczną ucztę, na której odurzono by go gęstą, zawiesistą koncepcją.
Fabularne nawiązania do klasyków gatunku były bardzo czytelne i w sumie oczywiste (inwazja z kosmosu, podróże międzygwiezdne, życie na obcych planetach zamieszkanego Układu Słonecznego), ale całość zręcznie broniła się za sprawą kreacji głównych bohaterów oraz osobliwego stylu, który starał nadążyć za wyobrażeniami na temat tego, jak powinien wyglądać język i sposób myślenia dżentelmenów rodem z belle époque.
Druga część trylogii Maszczyszyna pt. Światy Alonbee kontynuuje szaleńczą podróż, którą zafundował czytelnikom pisarz. Dostają oni dokładnie to, czego mogli się spodziewać, mając w pamięci część pierwszą. Dostają to, a nawet dużo więcej, gdyż autor podniósł do potęgi wszystkie elementy, które sprawdziły się w poprzedniej odsłonie cyklu. Znów będziemy mogli towarzyszyć sir Ashleyowi Brownhole’owi, naszemu przewodnikowi po iście surrealistycznej rzeczywistości Układu Słonecznego, chociaż pewną odmianą stanie się wyczuwalne przesunięcie punktu ciężkości powieści na jego córkę – Asperię, której dojrzewanie będzie obserwować.
Nawet w „normalnym” świecie przedstawionym moment wychodzenia z dzieciństwa, odkrywania samego siebie, burza hormonów jest katalizatorem przeróżnych pełnych napięcia sytuacji, a więc możemy sobie wyobrazić jak może wyglądać ten proces w niemal onirycznej rzeczywistości Maszczyszyna. Nie chcąc psuć przyjemności potencjalnym czytelnikom, zaznaczę tylko, że ani Asperia zwykłą młodą dziewczyną nie jest, ani jej ojciec nie będzie radził sobie z problemami natury wychowawczej w uświęcony tradycją sposób. Odbiorcy przyzwyczajeni do schematów obowiązujących tam, gdzie pojawia się motyw konfliktu pokoleń, poczują obłędną satysfakcję, gdy zacznie do nich docierać, jak bardzo można go zmodyfikować i odkształcić.
Rzecz jasna powieść mająca niemal pięćset stron, dla której autor chce znaleźć miejsce w szeroko rozumianej literaturze popularnej musi zaproponować czytelnikom coś więcej niż tylko opisy relacji ojciec-córka. Ci, którzy liczą na silniejsze podniety, nie zawiodą się. Światy Alonbee rysują bowiem panoramę wszechświata wypełnionego eterem, dzięki któremu możliwe są podróże pomiędzy zaludnionymi planetami. Pluton, jego satelita, Mars – miejsca te pęcznieją od osobliwości, z którymi konfrontuje się główny bohater. Duch wielkiej, nieco staromodnej przygody, napędza całą historię. Co i rusz czytać będziemy o międzygwiezdnych bitwach, potyczkach, wojażach, dzięki którym w pełni docenimy nieskrępowaną wyobraźnię pisarza. Niebezpieczne eskapady szybko stają się chlebem powszednim bohaterów, a niedające się przewidzieć rozwiązania fabularne dość długo podtrzymują uwagę czytelników.
W tym miejscu muszę wrócić do wątpliwości, które zacząłem sygnalizować na początku omówienia. Wydaje mi się, że Światy Alonbee stworzył ktoś, komu tak naprawdę fabuła do szczęścia potrzebna nie jest, gdyż o wiele bardziej przejęty bywa tak zwanym światotwórstwem, badaniem granic wytrzymałości świata przedstawionego, który składa się nie tylko ze swoich oczywistych elementów, ale wypełniają go również pierwiastki dziwne, zaskakujące, momentami zbyt osobliwe, by czytelnik mógł poczuć się proszonym gościem w miejscu zaprojektowanym przez Maszczyszyna. Teoretycznie pomiędzy okładkami powieści odkrywamy steampunkową rzeczywistość, ale kto wie, czy ta odmiana fantastyki pod naciskiem konceptu autora nie zmieniła się w jakąś nową, zupełnie efemeryczną jakość? Być może jest to już „poststeampunk”, wynik nie tylko poszukiwań wewnątrz gatunku, ale bardziej świadectwo tego, że dalej już po prostu nie można poprowadzić tej konwencji?
Proszę mnie źle nie zrozumieć – tę powieść czyta się naprawdę dobrze, ale niestety może istnieć ryzyko, że poczujemy znużenie, gdy nasza wyobraźnia zacznie męczyć się gonitwą za wyobraźnią autora. Przypominam, że prawdziwe i dobre espresso podaje się ze szklaneczką wody. Maszczyszyn zaś wody nie przyniósł…
Tomasz Fijałkowski
2018-03-07