Herbat – sprawa kryminalna z Herbatki u Heleny
Herbat
Jan Maszczyszyn
Może pokrótce się przedstawię…
Nazywam się Rod Hawdley.
Pełnię funkcję detektywa prowadzącego w Psiarni na East Keilor. Młodsi koledzy wołają na mnie Wyleniały Rod. Po prostu przeżyłem już swoje. Kilka ran postrzałowych, przypadkowe bójki, zaginięcia dowodów w sprawie, no i kilkakrotne karne zawieszenia w wypełnianiu obowiązków służbowych. W sumie – to jestem swój chłop; bo nie tak nieskazitelny wobec prawa jakby tego wymagała służba w policji. Może dlatego przydzielano mi sprawy nietypowe, słabo płatne i mało ambitne w założeniu. Puzzle bez myśli przewodniej lub oficjalnie zamknięte z braku dowodów – gówno. Sam kilkakrotnie zniszczyłem jakiś odcisk, czy wytarłem ślad na mankiecie, żeby ratować dupę dobrego kumpla lub swoją własną, więc nie dziwiłem się, że robią to i inni.
Jeśli interesują was przypadki dziwacznych zbrodni jakie przewinęły się prze lata mojej służby detektywistycznej, to odsyłam was do oficjalnego bloga Police Station w Keilor East. Znajdziecie tam wszystko pod hasłem Howdley, Rod Howdley lub na mojej stronce autorskiej w Facebooku.
Gdybym miał się skoncentrować tylko na jednym przypadku, wybrałbym zbrodnię na Kerseboom Drive, która dała początkiem całej czarnej serii jej podobnych.
To szczególne morderstwo na długo pozostawiło mnie w szoku. A widziałem w swoim życiu sporo. Jednak, by was więcej nie zanudzać swoją osobą lepiej przejdę do mej opowieści.
Było to późną jesienią 2026 roku. Jak wiadomo, Melbourne w czerwcu o szóstej po południu ginie już w mrokach wczesnej nocy. Tym bardziej, że świat pokryła męcząca mżawka, chmury pędził zły wiatr, a niebo przybrało maskę nudziarza, czyli; wylało na siebie szaro -czarny, pochmurny kisiel.
Dotarliśmy na miejsce mocno spóźnieni. Przyjechałem wraz z porucznikiem Charlesem Hippway. W sztucznym oświetleniu umykały ważne szczegóły.Kłamliwa żółć żarówek zlewająca się z półcieniami zakradającego się mroku maskowała ślady na schodach. Uderzane wiatrem okiennce burzyły koncentrację. Westchnąłem do siebie prawie z bólem, patrząc na rozhuśtany numer domu. Znów ktoś podrzucił nam świnię. A złych wróżb było coraz więcej.
Zaskrzypiał drewniany próg pod moim butem. Wszedłem do starego domu na Kerseboom Drive w wyjątkowo złym humorze. Jeszcze wtedy paliłem, więc pamiętam wzrok sierżanta Hana Burrowsa, kiedy z przyzwyczajenia, wchodzac wygasiłem peta na ścianie. Długo za mną wodził spojrzeniem, żujac nerwowo gumę, ale nie odezwał się ani słowem. Po ostatniej bójce dobrze zapamiętał moje zęby na swojej łydce.
Rozminięliśmy się w odległości łagodnego wydechu. Nawet poczułem wieczną miętę bijącą z jego nozdrzy.
Stanąłem na środku małej kuchni i przglądałem się zwłokom. Jakbym widział trupa pierwszy raz w życiu. Utopiony? Zaduszony? Czy spalony? Mieliśmy problem.
Jak zakwalifikować zbrodnię? Śmierć nastąpiła w wyniku…i tu wielokropek odpowiedzi?
Dlaczego ów trup był tak niezwykły? Czym różnił się od innych? Dlaczego śmierć mogła w nim zaistnieć w tak różnorodnej postaci? Przecieź musiał być tylko jeden powód, który przeważył szalę. Czy jednak w dobie śmiertelnie morderczych, elektronicznych, drukowanych zabawek ciało nie mogło doznać funkcjonalnego szoku prezentując symptomy totalnego chaosu? I wreszcie, czy można zabić jednocześnie, śmiertelnie raniąc w przeciągu ułamka sekundy- w różnych punktach ciała?
Zawsze zakładam w takich przypadkach użycie broni elektronicznej. Trup był również w wielu miejscach nadpalony. Czarne, zwęglone plamy mieszały się z dziwnymi, gwiaździstymi sińcami.
– Co robi tak gruba warstwa szronu na głowie denata? – zapytałem stojącego obok Burrowsa. Tylko wzruszył ramionami w odpowiedzi. Zaciągnął się papierosem elektronicznym. – To nieprawdopodobne – mówiłem. – Nie uwierzyłbym, gdyby ktoś opisałby te wszystkie symptomy kondycji zwłok. Przecież był to oczywisty nonsens. Nie można było zadać śmiertelnego ciosu w paru miejscach równocześnie. A powód zgonu musi być precyzyjnie określony. W papierach zazwyczaj jest umowny i potwierdzony przez biegłych sądowych. My w policji również musimy być zgodnie skupieni na tym, czego szukamy.
Dotknąłem denata. Przejęło mnie potworne bijące od niego zimno. Pod skórą wyczułem coś jak…celofan?
– Czy myślisz, że ta warstwa pod spodem?- zadałem powtórnie to samo pytanie tym razem pochylającemu się razem ze mną lekarzowi Peteremu Hollburn.
– Pomieszanego ze skórą lodu? – spytał, będąc jakiś roztargniony.
– No włśnie… Czy ona była przyczyną zgonu
– Lodowe warstwy wmieszane w skórę? Nieee…wiem. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem, ale wygląda mi na objaw uboczny picia herbaty. Zbadamy to w labaoratorium.
– Umarł podczas picia herbaty?
– Smierć zastała go dokładnie w tym momencie, ale nie była trucizna. Podobnie jak w przypadku czterech ofiar z poprzedniego tygodnia.
– Były jakieś ofiary w tamtym tygodniu? Nic o tym nie wiem.
– Ci z Essendon rozpieprzą każdą sprawę. Zabrali się za śledztwo i rzucili. Same młodziki, nawalają, a nasz stary z departamentu przymyka oko na niekompetencję swoich prywatnie sponsorowanych, pochrzanionych adeptów.
– A my coś już mamy, czy kręcimy się w kółko od samego rana?
– Kręcimy się…
– Jest tu jakaś dziura w listwie podłogi, ale norka jest za mała jak na plagę szczura DSB – dorzucił nieśmiało towarzyszący mi porucznik Charles Hippway.
Przyznam, że zignorowałem wtedy tę uwagę. Podrapałem się po nieogolonym policzku.
– Ofiara musiała znać napastnika – stwierdziłem, spoglądając na kuchnię. – Nie ma śladów włamania ani walki
– I dokładnie to samo przytrafiło się tamtym nieszczęśnikom po przeciwnej stronie ulicy – mruknął Borrows porządkując swoje torebki z próbkami petów. – Ten sam sposób działania.Tam też nie ma śladów walki. Morderca dobiera ofiary podobne wiekowo. Otworzyliśmy tamten dom i zastaliśmy zwłoki poukładane w dziwnie uporządkowanym łańcuszku na podłodze od kuchni do sypialni. Stykały się głowy ze stopami kolejnej ofiary. Wyglądały tak, jakby przez sekundę stanowiły część przewodu wysokiego napięcia.
– To znaczy, że trupów jest więcej?
– Kilka ciał zawieźliśmy już do kostnicy. Rozbabrały je prawdziwe szczury. Nie mogły przecież na ciebie czekać? Zrobiliśmy całą masę zdjęć.
Westchnąłem ciężko.
– Czyli zbrodnie są ze sobą w jakiś sposób ze sobą powiązane?
– No chyba nie tylko nazwa ulicy je kojarzy – zaśmiał się krzywo Burrows. Wyraźnie mnie nie lubił. Zresztą ja jego też. – Najprawdopodobniej zrobił to ten sam człowiek.
– Moglibyśmy się rozejrzeć po tamtym domu?
– Masz – mówiąc, rzucił mi klucze. – I idź. Mnie tu jeszcze czeka zebranie odcisków z lampy i klamki. No i świeżo zaparzona kawa. Ale dojdę za najdalej kwadrans.
Złapałem klucze w locie.
Przestało padać. Niebo stało się od tego braku wypróżnień jeszcze cięższe. Niemal oparło się brzuchem chmur na ulicznych latarniach. Dotarłem w żałosnym chlipaniu kałuż pod ogrodzenie drugiego domu. Poczułem się nieswojo. Zawsze wtedy chwytam za służbowego gnata. Tym razem jego szczególne zimno mnie przeraziło. Przyznam, że u gliny było to niezwykłe doświadczenie. Zszedłem z chodnika i w kilku krokach dotarłem do rozgrzebanej ziemi pod domem. Usłyszałem setki szmerów. W zapachu wilgoci ukryty był jeszcze inny, głębszy, zatęchły, a jednocześnie szokująco świeży.Otworzyłem szerzej oczy. Czyżby zapach herbaty?
Upadłem, jakby mi ktoś nagle podciął nogi.
xxxxxx
– Wiedziałem, Roy, że z tobą jest coś nie tak – zaśmiał się stojący na stopniu Han Burrows.
Było mi okropnie wstyd. Glina spływała mi po szyi i ginęła pod kołnierzykiem koszuli. Straciłem przytomność i upadłem?
– Ty już tutaj? Przecież miałeś wypić kawę? – Nie potrafiłem ukryć swego zamieszania.
– Byłeś nieprzytomny przez dobry kwadrans.
Towarzyszący mi młody porucznik wycierał błoto z upapranych rąk. Chyba to on mnie wyciągnął i ocucił. Podziękowałem mu w skrytości ducha.
Weszliśmy jednocześnie do małego domku. Wszędzie panował nieporządek. Jakby conajmniej armia policjantów wpadła tu by rabować dowody i ukręcić łeb tysiącom spraw równocześnie.Na podłodze w kuchni znaleźliśmy wyrysowane kredą kontury leżących ciał. Sprawiały złowieszcze wrażenie.Zastanawiałem się nad lokalizacją. Dlaczego to zawsze musiała być kuchnia? Z boku kredensu ziały otwarte drzwi do wielkiej, staromodnej spiżarni. Z wahaniem przestąpiłem próg. Pomieszczenie wyglądało na długo nie odwiedzane. Był tu kran, gdzie przez kwadrans usiłowałem spłukać tę idiotyczną glinę z uszu. Wydawało mi się, że słyszę coraz więcej szmerów. Ale hałas robiło do dziwne błoto. Przemyłem dokładnie małżowinę i wytarłem do sucha.
Zerknąłem do pokoju obok. Spokojnie pracował tam Borrows zdejmując odciski palców z mebli. Spojrzał na mnie przelotnie. Uśmiechnął się. Zapewne wyglądałem jak obsrany. Powróciłem wzrokiem do mojej spiżarni. Listwy przy ścianie były niekompletne.
Uklęknąłem, żeby lepiej widzieć. Odsuwałem worki z ryżem, cukrem, jakieś na wpół opróżnione słoiki i na poły zardzewiałe puszki z fasolką w sosie chili.Odsłoniłem ścianę aż do biegnącej koślawo przerdzewiałej rury. Nagle zimny dreszcz spowodował moje nagłe oprzytomnienie. Mroźna trzeźwość była tym razem jak ukąszenie żmii. Tam, gdzie podłoga stykała się ze ścianą ziały wyszarpane dziury. Znów dochodziły narastające szmery, których tak panicznie się już bałem. Czy były wygryzione? Nie. Raczej namokłe lub przetrawione przez ślinę. Czułem zapach grzybni i jakiegoś soku o niezdecydowanym pochodzeniu- marchewki z pomarańczą? Herbatka smakowa?
Burrows grzebał coś za dzielącą nas ścianą, a ja próbowałem włożyć rękę w ciasne przepierzenie. Zgubiłem gdzieś małą latarkę i tym myszkowaniem improwizowałem profesjonalne poszukiwania. Nagle usłyszałem jakiś potworny zgrzyt. Dźwięk zdawał się nadchodzić z najgłębszego dna jaźni. Szybko przebierałem palcami w dziurze. Wydobyłem jakieś strzępki papieru, kawałki drobnej waty i gipsu, starą dziesięcio-centówkę i pety. Ocho! Coś umknęło głębiej i w bok. Moja ręka wsunęła się już po łokieć i zatrząsłem się z podniecenia. Już to prawie miałem! Jeszcze bardziej rozciągnąłem się na zimnej podłodze. Mój nos utkwił pomiędzy leżącymi wszędzie przyprawami. I byłem bliski kichnięcia, kiedy to coś, szemrające, trzepocące się jak ryba wyrzucona na brzeg, śliskie i jednocześnie obrzydliwie lepkie – wpadło mi do ręki.
Nie myślałem, że potrafię tak wrzeszczeć. To była straszliwa trwoga i ból, i rownoczesny paraliż. Układ nerwowy ludzkiego ciała wszędzie się kończy i jednocześnie w każdym punkcie zaczyna. Ta sama neuronalna odnoga potrafi być początkiem i końcem. Podobnie jak zabijanie. Jego początek jest niezdeterminowany, zawsze wygląda jak zabawa, jak igranie z ogniem. Zamienia się w śmierć, jeśli zabawka już nie wytrzymuje i pęka w nadmiernie sadystycznych rękach.Na mojej twarzy uformował się gruby lód. Pomieszany ze skórą? Zmrożona zupa z parą moich zastygłych na powierzchni oczu? Dusiłem się! Puściłem to coś. Próbowałem szybko wyciągnąć rękę. Ciągnąłem. Lokieć utknął w wąskim przesmyku ramy ściany. Widziałem plamy czerwieni, żółci, wreszcie głębokie odcienie fioletu. Nagle, zdając sobie sprawę, że nikt nie przyjdzie mi z pomocą z całej siły przywaliłem łbem o ścianę. I jeszcze kilkakrotnie, dopóki nie pękł lód pokrywajacy mą twarz jak maska i dopóki powietrze ze świstem nie wypełniło moich płuc. Wtedy wyciągnąłem rękę. Wyczołgałem ze spiżarni i po chwili wraz z Borrowsem i młodzikiem oglądaliśmy moją rękę. Wyglądała dokładnie tak samo, jak ta widziana u denata po przeciwnej stronie ulicy. Plamy czerwieni, wykwity sińców, rysy jak rozbitego szkła biegnące od ramienia poprzez plecy do prawego półdupka. Do brzucha przylepiła się po tym leżeniu wielka galaretowata kałuża, jakby ktoś wycisnął gąbkę namoczoną w czerwonym kisielu. Byłem pewny, że jest to moja własna krew. Oparłem się o kredens, gdy tymczasem Borrows podsumował fakty:
– A więc mamy naszego winowajcę – rzucił w kierunku wyciąganego z kieszeni telefonu. Wybrał numery jedną ręką. Drugą wciąż trzymał mnie pod ramię.- Leisberg? Wyślij mi tu kilku fachowców z bronią szybkostrzelną. Potrzebuję otoczyć dom.
Borrows podsunął mi taboret nogą. Ciężko złożyłem na nim swoją dupę. Zastękałem żałośnie. Pokrywa dziwnego lodu znajdowała się pod skórą jakby ktoś wyścielił mnie od środka szkłem. Trudno było ruszyć czymkolwiek, a co dopiero usiąść.
– Możesz mówić? – zapytał mój towarzysz.
– Tak – wyjąkałem.
– Czy to był mały gryzoń?
– Nie jestem pewny. Było do obrzydzenia mokre. Zimne do bólu. Dysponowało potworną energią.
– Jednak udało ci się uciec.
– Podejrzewasz coś?
Chciał odpowiedzeć, ale w tym momeńcie do kuchni wpadli antyterroryści. Szybko otoczyli też dom i przyczaili się w ogrodzie. Nie mogła stąd umknąć nawet mysz.
Z chłopakami z demolki ostrożnie rozebraliśmy ścianę. Rozcięty panel dawał się łatwo łamać. Wkrótce znaleźliśmy się ponad gniazdem. Zobaczyłem skłebione nici, pełno przyklejonych do ściany ludzkich włosów, pomiedzy nimi zaś nieruchomo tkwiące jak w uplecionych przez szaleńca kieszeniach, nadęte od wilgoci woreczki od herbaty. Kilka nieostrożnych ruchów i spłoszone rozbiegły się po pokoju z piskiem jaki robi piszący po szybie styropian. Kilkakrotnie nadepnięte pękały jak dojrzały owoc, rozpryskując rdzawą ciecz i wysypując zawartość podobną do szybko poruszających się robaków. Cofnąłem się z odrazą.
– Co to jest, do cholery?
– Widzę na instrumentach, że torebka wyzwala ogromny potencjał elektrostatyczny – mówił Borrows mierząc antenami przyrządu w nieruchomy woreczek. – Najprawdopodobniej dlatego są zdolne do tak szybkiego ruchu tuż przy powierzchni ziemi.
Kilka torebek udało się pochwycić siatką na myszy. Zanim rozkwierczone istoty przepaliły dziury w drodze ku wolności wylądowały na dnie metalowego pudła dla szczególnie niebezpiecznych dowodów w sprawie. Trzasnęło wieko. Zgrzytnął klucz w zamku. Pojemnik natychmiast poczerwieniał od potwornej energii zamkniętej w tak niewielkiej przestrzeni. Odsunęliśmy się z przestrachem. Takich więźniów nie widzi się na co dzień. Jednak zamknięcie wytrzymało. A herbaty z braku światła się uspokoiły i zapadły w głęboki, herbaciany sen.
Zabezpieczyliśmy ślady. Z trudem usiadłem przy kuchennym stole. Dopiero teraz zauważyłem na nim leżące pudełko z ekspresowymi torebkami herbaty.
Niektórych brakowało. Dziwnie wybiórczo je ktoś wybierał. Sięgnąłem po pudełko. Zajrzałem z obawą do środka. Większość przestrzeni zajmowały skłebione nici zakończone ogonkiem firmowego logo. Wszystkie były wyraźnie za długie. Jak udało nam się przegapić tak mocny dowód w sprawie? W dzisiejszych czasach było obojętne czy zabijały cię wydrukowane zabawki czy papierowy worek od herbaty. Dokładnie wiedziały ci robią . Jak program, który je stworzył.
Borrows stanął obok mnie.
– Widzisz to pudełko? – zapytałem ciagle jeszcze przyduszonym głosem. – Tektura jest chropawa. Wykazuje istnienie miliona uporządkowanych warstw. Coś ci to przypomina, Han? – Spojrzałem na niego i uśmiechnąłem się z wysiłkiem.
– Skontaktowałem się ze Stanowym Istytutem Zdrowia Konsumenta. Ta specyficzna seria herbat została wyprodukowana na zapleczu sklepu Coles Supermarket na Pascoe Vale Road, na Glenroy, tym koło stacji Metlink.
– W takim razie… Nic nie możemy zrobić. Producent ponosi odpowiedzialność tylko do etapu dostarczenia składników.
– Poczekaj, stary. – Ciagle się do mnie nieprzyjemnie uśmiechał. – Personel sam załadowuje trójwymiarową drukarkę, tak czy nie?
Obojętnie wzruszyłem ramionami. Tymczasem Borrows sięgnął po aparat telefoniczny do tylnej kieszeni spodni. Po chwili już krzyczał na asystenta po drugiej stronie linii. Wyłączył aparat tak nagle jak go włączył.
– Młody debil – mruknął do aparatu Burrows. Natrafił na moje pytające spojrzenie, zmieszał się i wyjaśnił; – Mój człowiek sprawdził tę pierdoloną drukarkę i tego, kto miał wtedy dyżur.
– No i co?
– W części zawierającej organiczne komponenty; wiesz całe to gówno składajace się na elementy sznurka, woreczka i papierowego logo, znalazł połówki truchła wielkich, genetycznie modyfikowanych Szczurów Bengalskich.
– Fuj. To obrzydliwe.
– Czekaj. To jeszcze nie wszystko. Szczury nie wychodowano w klatkach. Żeby zaoszczędzić na kosztach drukowano je masowo jak robi się to z kurzymi jajkami – bezpośrednio na trójwymiarowych drukarkach.
– Nie można chyba mówić w tym przypadku o życiu?
– Ale jak najbardziej, Drukowany Szczur Bengalski, w skrócie DSB jest wykorzystywany do walki w nielegalnych zakładach bukmacherskich. W rozrywkach sportowych posiada status zwierzęcia. I wiesz jak zabija?
Spojrzałem na niego z lekkim uśmiechem. Rozłożyła mnie ta nazwa;” Bengalski Szczur”. Obserwowałem jak poirytowany Borrows sięga palcami do nasady mojej szyi. Pociągnął to coś, co tak długo krępowało mój oddech. Urwał wreszcie i pokazał mi firmowe logo „Liptons Tea”. Długa nić była aż czarna od mojej krwi.
– Krępują się trzymetrowej długości ogonami i duszą w sportowej rywalizacji – powiedział nerwowo mrugając.- O ile wiem, nigdy dotąd nie zaatakowały ludzi.
Sięgnąłem do pudełka. Burrows natychmiast odsunął się pod ścianę.W napięciu obserwował mój ruch.
– Na litość Boską, Rod! Radzę ci, uważaj na te torebki. Ostrożnie.
Ciągle się uśmiechając, zawalczyłem z pierwszą lepszą oporną torebką. Poczułem rytmiczne uderzenia statycznej elektryczności. Przetrzymałem ten spodziewany atak zagryzając zęby. Wreszcie delikatnie szarpnałem. Była pozbawiona koperty, pomarszczona i pachnąca dodatkiem nieznanych ziół.
– Szczury Drukowane nie atakują ludzi, ale co, gdy do mieszadła zakradnie się kryminalista?- zapytałem.
Torebka nadymała się i syknęła w mojej dłoni. Natychmiast włożyłem ją do stojącej obok wysokiej szklanki i zalałem wrzątkiem. Ze stoickim spokojem przywiązałem koniec metrowej nici do nogi mojego taboretu. Poczułem gwałtowne szarpnięcie. Od razu opuściło mnie pragnienie.
Ale to był dopiero początek.
Zajrzyjcie na stronkę mojego fejsa. Może podzielę się z wami resztą tej historii? Na zawsze Wasz, Rody!
https://www.facebook.com/pages/Detektyw-Rod-Hawdley/632773830105321