Las nawiedzonych na Herbatce u Heleny
Zapraszam do dżungli…
Las nawiedzonych – jahusz |
Kategorie: fantasty, science-fiction Ocena recenzentów: 9.71.Lotnisko Tullamarine jest niewielkim portem lotniczym. Ponad płytą lądowiska górują sczerniałe od wyziewów spalin parkingi i wieża hotelu Park Royal. Dwa mosty rozpięte ponad ruchliwą drogą łączą je z główną halą lotów. To wszystko, co zbudowano tu dla pasażera. Jeśli mowa o serwisie, to muchy stają na wysokości zadania. Mieszkają na poręczach schodów, na kulkach przeżutej gumy, w puszkach z niedokończoną colą. W spiekocie pory lunchu zajęte są spijaniem wilgoci z ust spieszących ludzi. Niektórym wystarcza krótki, natarczywy taniec łapek na lepkiej od potu skórze. W temperaturze czterdziestu stopni, jakie panują tu w styczniu, nazwałbym to dreptanie złośliwością matki natury. Inne gubią się w małżowinie ucha. Wypluwają tam swoje brzęczące żale, jakby na dobre oczadziały w jaskrawym do bólu słońcu. Nastał rok 2012. Każdy oczekiwał końca świata. Ale kto może przewidzieć wydarzenie podobnej rangi? Na pewno nie starożytna cywilizacja, która nigdy nie poznała koła. Nie kultura, która w codziennym życiu kierowała się obłędnym rytuałem krwawego bóstwa. Nie ludzie przerażeni wykroczeniami myśli. Przewidywalność wymagała perfekcyjnej lotności umysłu. A tego brakowało wszystkim cywilizacjom Ziemi począwszy od zarania dziejów aż do obłędnego dzisiaj. Pozostało mi trochę zaległego urlopu i parę dolarów na skromnym koncie. Panująca wokół mania nadchodzącego kataklizmu, w specyficzny sposób napędzająca koniunkturę, udzieliła się również i mojej niespokojnej duszy, popychając do czynów ostatecznych. Kupiłem najtańszy bilet, spakowałem niewielką walizkę. Odnalazłem zakurzony pokrowiec na laptopa. iPhone a wrzuciłem w boczną kieszeń spodni i stanąłem w wielkiej hali lotniska w kolejce do automatu obsługującego. Parę minut później maszerowałem już w refleksach szyb do właściwego rękawa odlotowego. Wszędzie tłoczyli się ludzie. Jakby całą tę hołotę nagle ogarnęła przemożna chęć latania. Górował chaos dziecięcych krzyków. Jakieś wyścigi z lodami, upadki, krzyki i płacz. Słyszałem ciągłe przestrogi przed złodziejami bagażu, tkliwe jak niecierpliwe instrukcje matki. Informacje o statusie lotów w tym kontekście brzmiały jak uderzenia przeciągłego werbla. Kłótnie, pożegnalne pocałunki, okolicznościowe milczenia, rozpacz i nadzieje wypełniały pejzaż ludzkich twarzy w dalekim tle. Zdawały się zamglone. Zlewały się w oddalony o kilometry chaos dźwięków… Przysnąłem na stojąco. Obudził mnie rozbłysk światła. Uaktywnił się rękaw odlotowy. Bramka numer siedem stanęła otworem z miłą stewardesą na końcu dusznego korytarza. Nie było nas zbyt wielu. Port Moresby nie stanowił ulubionego punktu docelowego dla poszukiwaczy odpoczynku. Kilku posiwiałych inżynierów górniczych, grupa wielbicieli Kokoda Trail, gdzie australijscy żołnierze wraz z zaprzyjaźnionymi plemionami nowogwinejskimi spuścili łomot japońskiej armii inwazyjnej podczas drugiej wojny światowej. Jakaś ładna dziewczyna zaledwie mignęła w tłumie. Nie wiadomo, skąd się tu wzięła, pośród tego kwaśnego zapachu męskiego potu i papierosów. Wyglądała jakby była filigranowo wykończona, w każdym drobiazgu doskonała, jednocześnie zagubiona i zmieszana. Miała jakiś cień uśmiechu na twarzy, ale nasze oczy już więcej się nie spotkały. Zginęła gdzieś poza brudnym okapem siedzenia.Miałem miejsce w parszywie roztrzęsionym ogonie samolotu i obserwowałem srebrne iglice wieżowców w City. Domy uparcie opierały się o ołowiane niebo. Malały, kiedy maszyna ociężale wspinała się na swój bezpieczny pułap lotu. Jeszcze przebłyskiwały refleksami szyb, gdy resztę rozciągniętych w nieskończoność dzielnic już dawno przykryła mgła oddalenia. Mieliśmy swoją wysokość. Samolot pochodził z jakiejś zapomnianej rodziny DC-10. Wiedziałem, że ta wibracja wcześniej czy później zaprowadzi mnie na krawędź przeciągłej sraczki. Silniki ryczały, podłoga drżała, a wraz z nią moje kolana i wspomnienia, w których to drżenie mnie w końcu zatopiło.Odkąd pamiętam, moje życie na tym lądzie wypełniała fascynacja sztuką plemiennej maski. Nie wszystkie okazy mnie interesowały. I nawet nie zawsze te najbardziej intrygujące wizualnie sprawiały mi przyjemność patrzenia. Główną rolę odgrywało coś jeszcze. Coś przedziwnie nieokreślonego, wstrząsające zimnem i jednocześnie wywołujące jakieś przyjemne mrowienie. Doznanie niemal o seksualnym podtekście. W artyzmie tkwiła, jak zwykle, przyczajona groza. Tajemne wzory posiadały… Świadomość? Cała gorączka kolekcjonerska sporadycznie wybuchała i gasła. Czym były maski? Według wierzeń Papuasów rodziły się z inspiracji wyobraźni, z rozdwojenia kreatywności jaźni. Były zatem tworem absolutnie duchowym, o własnej, niezależnej percepcji świata. Rodziły się w potrzebie zaistnienia i wpływania na losy żyjących ludzi. Dla Papuasów głowa była siedliskiem duszy i jako taka, nawet odcięta, spełniała funkcję opiekuńczego ducha. Zbyteczna więc była owa zniewalająca wiara w pomocne towarzystwo ubezpieczeniowe. Wystarczał prawidłowo odrąbany łeb wroga, umieszczony na wybornym kawałku bambusa, aby skutecznie chronić poletko, powiedzmy, bratków przed atakiem szarańczy, bądź znienawidzonych dzieci sąsiada. Posiadałem w skromnej biblioteczce wszystkie opracowania zajmujące się szczegółowo badaniem sztuki plemiennej Nowej Gwinei. Wybitnym dziełem było trójjęzyczne opracowanie wydawnictwa Konemann – Sztuka oceaniczna Anthony’ego JP Meyera. Prawdziwa biblia kolekcjonerska. Stamtąd czerpałem niezliczone chwile natchnienia i paranormalnego pouczenia. Rok wcześniej nabyłem przedziwną maskę pochodzącą z nieprzebytego gąszczu tego lądu. Nie istniała żadna dotycząca jej informacja. Katalogi milczały. Zdobiące ją linie nie należały do żadnych znanych prądów artystycznych. A sama maska była szczególnie mała. Zaledwie zakrywała pół twarzy. W jakim celu ją wykonano? Do czego służyła? Czy noszeniu towarzyszyła jakaś pieśń? Czy magia słowa budziła kolory? Miałem takie, które reagowały. Kilka słów w narzeczu Asaru wyjaskrawiało, dodawało głębi i lśnienia! Ta zdawała się na swój sposób jałowa. Zagmatwana w wyrazie. Materiał przypominał wyschniętą skórę węża. I tak właśnie twierdził jej dawny właściciel – antykwariusz. – Pierdolona żmija naciągnięta na bambusową ramę – warknął obojętnie. Nie przekonało mnie to wyjaśnienie sprzedawcy. Przeszukałem Internet. Było kilka artefaktów o podobnym profilu artystycznym w Danii. Tam podobne tworzywo budziło podejrzenie, że skóra pochodzi z jakiegoś nieznanego praszczura. Sam pamiętam, że odnalezienie podobnego fragmentu w Ameryce Południowej swego czasu zrobiło furorę. Okazało się autentycznym okazem megafauny tego kontynentu. Tylko gigantyczny leniwiec posiadał tego typu gruzełkowatą skórę. Niezmiernie podniecony odkryciem, za kilkaset marnych baksów poddałem to coś analizie genetycznej. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że próbka posiadała odwrotną polaryzację białek kodu DNA. Czyżby obcy? A może analityczna pomyłka? To ostatnie było całkiem prawdopodobne. Facet robiący analizy za flaszkę whisky zatańczyłby nago na środku Federation Square. Dodatkowo na poczekaniu zrobiłby z tej skórki fiuta aliena. Niektórym portfel zastępuje mózg. Nie wierzyłem w rezultaty ani trochę, a jednak… ciągnęło mnie do tego lądu jak cholera. Pragnąłem całą duszą tego spotkania trzeciego stopnia z kulturą tak archaiczną, że wręcz przerażającą.2. W samolocie podano niewielki posiłek, który wytrącił mnie z zamyślenia. Jakiś niesforny żart z jedzenia umieszczony w kartonowym gównie, pośpiesznie okraszony standardowym uśmiechem stewardesy. Zerknąłem przez okno. Ciągle jeszcze australijski kontynent. Nasz samochód w końcu potoczył się wąskimi uliczkami. Wkrótce mknęliśmy pośród pól całkiem niezłą drogą w kierunku Borea, gdzie przyjaciel miał dom i stojący na froncie samolot-awionetkę. Samolocik był w komplecie z czarnym, usłużnym pilotem. Po lunchu, zakrapianym przywiezioną w prezencie rWyborową” wódką, wrzucił moją walizkę na siedzenie i kazał usadowić się wygodnie na pozostałych kilku centymetrach. Jakoś najtrudniej przyszło mi zmieścić się w zaduchu kabiny. Więcej – link poniżej proszę |
http://herbatkauheleny.pl/readarticle.php?article_id=1663
lub
http://issuu.com/herbatka-u-heleny/docs/herbasencjagrudzien