“Milczeniu ziemi…” – powieścidło w zamierzeniu…i konstrukcji.
… glina i piasek, i kurz, i milczenia, czyli – Milczeniu ziemi zawierzamy nasze tajemnice- zbiór chaotycznych reportaży z najbardziej fascynującej podróży do australijskiego buszu. Spotkanie z Ramą, największe jakiego doświadczyłem od czasu przeczytania znakomitej powieści Clarke’a. Niektórzy mają je po wypiciu Whisky.
Historie, które tak chaotycznie opowiem, są najprawdziwsze jakie znam. To historie najgłębszych warstw ziemi tego starego kontynentu.I nie jest to geologia warstw, ale organizmów te warstwy tworzących. Jestem jeszcze przerażony. Pozwólcie mi ochłonąć. Zbiorę się do kupy . Ogarnę ten bałagan i szczęśliwie opublikuję. Jeśli nie zdążę… Wiecie gdzie mnie szukać…Pod ziemią. Prawdy jest znacznie więcej niż człowiek jest zdolny odkryć i opowiedzieć. Mam sporo ziaren z najrzadszych piasków. Widzę w nich historie niczym w głębiach szklanej kuli…. Gdzie? – zapytacie zapewne.
To zaledwie, pięćset, osiemset i tysiąc kilometrów na północ od mojego domu, w Nowej Połidniowej Walii. Odległość zależna jest od czasu pomiaru. Jest różna też od pory dnia. Czas i przestrzeń jest przecież pojęciem względnym. Niekiedy , podczas suszy pęknięcia gruntu dochodzą aż pod moje drzwi. Wtedy słyszę szept, i straszne głosy. Opowiadają mi o przerażających warstwach i ich jeszcze okropniejszych wyziewach . I czymś jeszcze, o czym wam jeszcze nie powiem. Najpierw zbiorę siły.
Chciałem na wlasne oczy sprawdzić prawdziwość zasłyszanych po pijanemu opowieści. Z lękiem odkrywałem prawdę.
Pojechałem tam z córami sprawdzić kilka faktów. Tysiąc kilometrów w jeden dzień. Wczoraj, to jest 30 grudnia 2023 odwiedziliśmy Finley, Leeton, Coleambally i Griffit i kilka pomniejsczych miejscowości.
Rebeca Hillborrow – Dobrze wymawiam imię?
– Dobrze. Co pan taki złośliwy? Widzę ten krzywy uśmiech. Nic panu nie powiem, do cholery! A miałabym o czym. Ballyrogan był moim sąsiadem przez dwadzieścia pięć lat. I słyszałam nieraz pod jego domem historie mrożące krew w żyłach.
– Wchodziła pani pod dom?
– A co w tym dziwnego. Jestem chuda. To dwadzieścia centymetrów, ale ziemia szczególnie po deszczu jest łatwa do rozgarnięcia rękami.
– Wczołgała się pani?
-Wczołguję się pod każdy dom, mój miły panie. Opowiem historie, pod warunkiem, że zostanę główną postacią pana książki…
– No, nie wiem.
– Aaa…Pierdol się pan…
W życiu nie widziałem tak energicznej osiemdziesięciolatki.A to był dopiero pierwszy chodnik miasteczka Leeton!!!
– Panie profesorze, pozwoli pan, że zapytam? Czy jest możliwy tak zwany “drastyczny” inter-breed? Mam na myśli krzyżówki poza laboratorium?
– Mówimy o specyficznym rejonie Nowej Południowej Walii?
– Tak. W ogrodnictwie istnieje opcja…
– Pozwoli pan, że panu przerwę. Nie będę tracił czasu. Otóż, tak. Zdecydowanie tak. Na wspomnianym obszarze występująca radiacja Obcych powoduje możliwość międzygatunkowego współżycia seksualnego, z daleko posuniętymi konsekwencjami. Otóż wiadomo, że zwierzęta w rejonach Leeton przejawiają inteligencję na ludzkim poziomie. Rodzą mieszane dzieci i nierzadko ze związków farmera z rogacizną. Znana jest poezja krów z farmy Harmblower. Jeżeli Obcy chcieli w ten sposób nas upodlić, to znakomicie im się udało.
– Widziałem psy i krowy rodzące łaciate, ludzkie dzieci.
– Nie są one wcale takie ludzkie. Chodzą całe życie w pozycji na czworakach i dociągają zaledwie trzech marnych lat.
– Ale osiągają dojrzałość…
– Tylko dla farmerów. Dla nich wszystko osiąga dojrzałość. Nie będę wnikał w szczegóły. Proszę. pana! Widzę zwyrodniały uśmieszek na pana twarzy. Pobędzie pan tu dłużej to pogadamy. Proszę następne pytanie! Z tym , o tutaj, już skończyłem…
Poniżej Finley – miejsce, gdzie urodził się i mieszkał Speals.
Ładna dziura, bo wszystkie dziury są piękne, posiadała sklep spożywczo – przemysłowy, obuwniczy i ciucholand second hand. Dla zaspokojenia gorączki świątecznych zakupów okolicznych mężczyzn nie mogło zabraknąć tego rodzaju sklepu.
To dobre lekarstwo na zboczoną rogaciznę z okolic Alderthan. Trzeba celować dokładnie w zad.
Nic w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Oprócz nas, galopujących strusi Emu i wirów gorącego powietrza nazywanych Dust Devils. Na zdjęciu – sprawdzam samochód po najechaniu na zagadkowy przedmiot Okazało się, że to zwykla kość Horgona na dobrą zupę cebulową.
Napisałem historę w roku 2023 na podstawie faktów —– z w sumie wymuszonych butelką Whisky notatek Stompiego. Gdyby ktoś chciał wspomnieć te tajemnicze wydarzenia i próbował opisać Istoty, natychmiast dostaje dotkliwej gorączki i wymiotów. Jedną z głównych, skutecznych metod jest picie Whisky wyprodukowanej przed 1970 rokiem podczas tej delikatnej konwersacji. Dlaczego? – zapytacie. Bo wyziew z ust po wypiciu neutralizuje działanie pola. Można mówić bezkarnie absolutnie wszystko, jeśli się tylko pamięta. Niewielu jednak pozostało z kompletnym systemem neuronalnym w tych okolicach…
Znalazłem faceta z bagien późnym popołudniem. Zaostrzyłem ołówek własnymi zębami, żeby mu się dobrze pisało. Szczególnie lubi zapach infekcji dziąseł. Namoczyłem papier dzień wcześniej w misce pełnej Whisky. I co? – zapewne zapytacie.
Wydobyłem prawdę … Zdał mi relacje, mój Boże, nogi się pode mną ugięły i już w atakach niesłabnących dreszczy poprowadziłem samochód z porotem do Melbourne.
Wszystkie zrobine fotografie przedstawiają miejsce tak jak wyglądało w roku 2011. Nawet ja jestem tam koło pięćdziesiątki, chociaż o istnieniu takiego wieku dawno już zapomniałem. Coś szczególnego dzieje się z czasem w tych rejonach. Te pożółkłe fotografie pochodzą z okresu Sygnału. To inna historia.
W dobrej powieści może być tylko jeden główny bohater. Wiem, że nie będzie dobrą książką dzieło, w którym – jak w życiu – wszyscy są jednakowo ważni . Zbyt chaotycznie i agresywnie wówczas reaguje nasza percepcja. Boimy się następstw rozdwojenia jaźni. Histeryzujemy. Natręctwem staje się uporządkowanie, a koniecznością odrzucenie zbędnych ozdobników. A więc…
Johny Jordan?
– Tak. Dlaczego pytał pan akurat o mnie? Wszyscy tu piją whisky z lat siedemdziesiątych. Każdy, nawet aborgeńskie dziecko, pragnie doświadczyć przeniesienia do wymiaru, gdzie przebiega inwazja.
– Po pijanemu?
– A skąd pan wie, że to, co pan konsumuje nie wywołuje niepożądanych skutków i halucynycji. Czy każdy wybuch gniewu posiada uzasadnioną podbudowę logiczną? Czy nie powodują go czynniki zawarte w pożywieniu,powietrzu, a nawet promieniowanie kosmiczne? Tylko po przebywaniu na Nowo Walijskim słońcu mam noce pełne fioletowych zwid.
– Wina Leeton? Tylko w pobliżu miasta? Gdzie konkretnie?
– Musi pan koniecznie pociągnąć łyka. Mamy tutaj wróble, którym odpały dzioby, a pojawiły się miniaturowe usta. Nie tylko używają szminki, ale również śpiewają altem. Nie wierzę w ich realność, ale boję się przestać patrzeć. To są magiczne chwile.
Wstęp zazdrośnika.
Jestem tu głównym bohaterem i zamierzam bronić tej roli.
Nazywam się Elliss Duncan, Stompy Ballyrogan albo po prostu – Stompy – dla przyjaciół. Nie mam tych ostatnich zbyt wielu.
Chyba, że ty – drogi czytelniku – zbulwersowany samotnością żotlera z odmętów żelowiska – obdarzysz tym subtelnym odczuciem bezpodstawnej sympatii piszącego uniżone słowa.
Chciałbym, aby każda opowiedziana historia była tą pierwszą, tą która najgłębiej przepoczwarzy drogi twojej percepcji, otworzy cię na nowe sposoby odczuwania bojaźni i trwogi – uczuć tak niezbędnych we współczesnym, pokrzywionym świecie. Kiedy próbuje sugerować ważność opowieści względem jej późniejszej konsekwencji, wszystkie one zasługują na pierwszeństwo. Czy miałby to być finezyjny śrubokręt Smarkacza, fioletowy jęzor Cielaka z Alderthan…czy też psy, Boogsy i Drummer? Wszystkie wątki przywiodą nas na długie trakty do mrocznych światów.
Jak wszystkie te zdarzenia opisać? Jak opowiedzieć historie zamieszanych w nie ludzi, przybyszów z przestrzeni – dla nas żywych – zamkniętych? Czy mówić i krzywić się, relacjonując amory odzwierzęcych mieszańców? Po jakie środki ekspresji sięgać, aby opisać klimat i gorączkę tych – za wszelką cenę skrywanych – przez naszych zagadkowych Nieprzyjaciół, faktów?
Historia przeraża mnie i jednocześnie uwzniośla. Wspomnienia powodują nawet chwilową ślepotę i bezdech.
Czyżby to była kara? Może boleśniejsza – pokuta?
Wiem, przeholowałem. Prowadziłem życie łajdackie i folgowałem zasadom dalekim od nakazów moralności i zwykłej, ludzkiej uczciwości. Kochałem zepsucie i pohańbienie świętości. Raniłem bliskich mi ludzi. Zdarzyło mi się mordować z pełną premedytacją, bez litości, z obłędem w oczach i zduszonym do cna sumieniem. Zabijałem tylko za niechętne mi spojrzenie, głos, który mierził brzmieniem, bądź zapach, doprowadzający mnie do szału. Co więcej, kochałem to nurzanie się w cierpieniu, organicznej mordędze i cielesnej niewydolności innych. Czy robiłem to ulubionym wektorem, czy tylko zwykłym nożem, czy najzwyczajniej w świecie uderzeniem wielkiego gwoździa – zawsze udawało mi się zgasić wyrodne ciało już za pierwszym razem. Chociaż… Czy niepamięć i zagubienie w starczym wieku nie miały czasem osłodzić gorzkich wyrzutów i natręctw poprawy?
– Wtedy los byłyby czułym pielęgniarzem rany.
Ale powracając do tematu… Pewnego dnia, żółtodziób z Melbourne, mieniący się dumnie pisarzem, spił mnie doszczętnie starym alkoholem i wymógł zeznania, które wyryłem gwoździem na zaplamionym stole. Wiem…rozrąbałem go zaraz potem w szale. Ale zapaleniec skrzętnie pozbierał kawałki blatu i pochował w zakamarkach swojej terenowej Hondy. Sam, tknięty jakimś entuzjastycznym pędem odkrywania zajął się wraz z córką wspinaczką na Tootigong Hill, z której nigdy nie powrócił. Dowiedziałem się później od krów bagiennych, że wpadli do wnętrza góry przez otwór po śrubokręcie Smarkacza.
Dopiero po stu latach sięgnąłem po zapiski. Przypominały tajemny ryt na drewnie, jaki robią zapracowane korniki, ale któż byłby lepszy w ich odczytaniu jak nie ja sam. Po na poły fabularne wątki akcji sięgałem wręcz z chorobliwą chciwością. Pomimo, że zawsze chaotycznie i niezgrabnie napisane, uzyskiwały wewnętrzną spójność po zastanowieniu i w efekcie dawały się na końcu usystematyzować.
Było tego zbyt wiele jak na jeden wieczór. Tysiące luźnych kawałków drewna. Nawet nic nie mówiące komuś drzazgi posiadały swą mroczną wymowę. Dochodziły jakieś rysunki i mapy, nierzadko z nierównym opisem, przechodzącym w szalone gryzmoły. Znalazłem również wielkie kartografory Obcych , zrolowane w metalowych tubach, cudem chyba wydarte z antycznych sklepów w Narrandera. Mapy pokrywały czarne plamy i drobiazgowo oznaczone zygzaki ziemnych pęknięć. Przy dociekliwej obserwacji stawały się dziwacznym alfabetem, przy którym bladły prace nawet najdoskonalszych kaligrafów Galaktyki.
Czytałem z zapartym tchem, czasem wpadając w nieujarzmioną wściekłość.
A przecież to były moje własne relacje! Historie wydarte z morza moich bagien i żelowisk. Nierzadko porażony straszliwą grozą, bijącą ze słów rozbijałem kawałki starego blatu młotkiem i paliłem palnikiem gazowym, wrzeszcząc do utraty tchu.
Ostry dym przywracał mnie do przytomności.
Ryty przez to brudniejsze i poklejone, stały się niemal niemożliwe są do ponownego przejrzenia i weryfikacji. Nie gwarantuję wobec tego, że czytelnik otrzyma je w odpowiedniej jakości i chronologicznej kolejności. Zapewne wkradnie się błąd, a wiele z tych historii będzie pokrętnych, obraźliwych i wręcz nieprawdziwych, ale tak działa ludzki umysł poddany gigantycznej presji mocy wymykających się z ram opisu, a pochodzących z otchłani ziemnych osadów. Tajemna siła wyzwala w człowieku instynkt oszustwa i kłamliwego przeinaczenia, aby utrudnić percepcję tych niewielu przytomnie śledzących bieg wydarzeń.
Wobec tego ryzykujmy i…zaczynajmy.
– Nie, nie mam żony…
– To znaczy, że to stado za panem?…
– Jeszcze nie zostały wprowadzone normy prawne dotyczące ilości przysługujących mi sztuk rogacizny. Tak może je pan nazywać, jak pan chce. Harem, proszę bardzo. Powiem tylko, że otrzymałem niejędną propozycję z instytutu transplantologii.
– Nie można sprzedwać ludzi…
– Z legalnego punktu widzenia, to nie są ludzie. Ciągle jest to hodowla.
– Rodzina…
– Może pan ze mną porozmawiać, owszem, ale mnie nie wkurwiać. Zegnam pana, no już, get out, man! Bo zastrzelę jak psa!
Rozdział pierwszy był opublikowany w Herbasencji http://www.beezar.pl/ksiazki/herbasencja-styczen-2013
1.
„ Stompy ”
W Nardenthan domy budowano na betonowej wylewce, nie grzebiąc zanadto w odmętach okolicznych żwirów. To samo w Erigolia, Euratha i Weethalle. W Beelbangera glina pod warstwami suchego żwiru była najgorsza. Jeśli wypełniały ją złote, drgające od wilgoci larwy ćmy– nielotki Corey’a, należało grunt przez noc dobrze nasączyć benzyną koniecznie ze stacji Shell’a i przez tydzień przepalać palnikiem gazowym jak jakąś syntetyczną konfiturę. Po czasie gleba nadawała się pod zasiew, tyle że – marchewki z lokalnego sklepu Bunnings’a w Griffith. Nikt poważnie nie myślał tu o zbożu. Chleb chyba straszył by pleśnią i zarastał od świeżości pajęczynami…
Muszę przyznać, że sam nauczyłem się bać tej ziemi. Nie był to bynajmniej prosty strach, zazwyczaj odczuwalny przed świeżo rozgrzebaną, cmentarną glebą. Taka zwykle otula nasze ciała i w końcu ukołysze w jakiejś robaczej pieśni. Mam na myśli strach przed przejmującą świadomością otchłani czasu, jaki zamyka w sobie warstwa po warstwie gleba. Te tony spadających z najgłębszych mroków kosmosu drobin międzygwiezdnego pyłu, te biliony kwantów promieniowania i kto wie, czy nie tajemnych zaklęć bądź może przepisów zdolnych zniweczyć trud tworzenia i zaprowadzić ku przerażającej zagładzie. Wszystko to było w pamięci tych skalnych nawarstwień. Paraliżujące, że ja tylko miałem do nich dostęp i nikt poza mną.
Odkryłem soki ziemi zupełnie przypadkiem, kiedy przywiozłem pierwsze zwłoki ofiar z okolic Sunbury. Dochodziłem do wprawy. Morderstwa planowałem z wzrastającym profesjonalizmem. Dokładność?… przeprowadziłem je z bezbłędną dokładnością. Lubowałem się w przecinaniu arterii zdalnie sterowanym – drutem – od wewnątrz. Należało wykazać jedynie trochę zręczności i inwencji w sposobach aplikacji dziesięciocentymetrowej, platynowej końcówki, zwanej wektorem. Wsunięcie jej pod skórę ofiary stało się dziecinną igraszką. Chodziłem trochę po parkach o różnych porach dnia. Irytowała mnie pustka, brak zainteresowania naturą u innych, obojętność, a czasem strach, kiedy mijałem po kilku naraz na spękanych chodnikach. Bawiło mnie, że ludzie próbują mnie zapamiętać. Mój dziwny uśmiech, chód i na siłę miłe grymasy twarzy. Robili nawet szybkie zdjęcia komórkami. Dlaczego? Bo…Chodząc klaskałem głośno w dłonie! Nieregularnie, bez znaczącej rytmiki – proste klap – klap, klap – ale wykonywane ze straszliwą siłą. Czasem pękała od tego skóra i schodziły paznokcie.
Dźwięk roznosił się po łąkach i nęcił ofiary. Pierwszą istotę pozbawiłem życia zupełnie przypadkowo. Potrąciłem dziewczynkę samochodem. Zmarła, ale tygodniami leżałem przy niej w prostym grobie – szlochając i przepraszając. Wtedy pierwszy raz klasnąłem, ale to był też i raz ostatni. Uznałem, że oklaski należą się mi za każdym razem przed występem.
– Tato – wołały dzieci w parkach. – Czy ten Clapping Hands Man jest niebezpieczny? – pytały. Ojcowie zazwyczaj kręcili powątpiewająco głową. Ojcowie nie wiedzą. Jakże jednak maluchy potrafią być bliskie przejmującej prawdy. Przeniknęły mój chory umysł. Wyczuwały prądy mojej niechęci życiu i wezwania ziemi. Płakały, gdy wyczuły mą rosnącą nienawiść i obślinione usta. Odtąd nie tknąłem dziecka. Nigdy…Szokowało mnie tą skurwysyńską, bystrą przenikliwością. Wolałem zarżnąć wredne babska po pięćdziesiątce w liczbie pięciu niż choćby zranić połówkę przewidującego przyszłość brzdąca.
A gderliwy, upierdliwy, kobiecy byt po sześćdziesiątce, domagający się wdzięczności od losu i zasłużonej łaski w oku Boga. Ha! Te były najlepsze. Bawiły mnie te wdzięczne, wysyłane do losu spojrzenia mężów na pogrzebach starych wiedźm , facetów zerwanych do wolnego bujania po zakopaniu gmerliwej kotwicy.
Pewnego dnia odkryłem szept. Niósł go wiatr od strony rzeki. Zawsze wywoływała go szczególna wilgoć obecna w powietrzu lub przedwieczorna mgła. Stanąłem wówczas jak wryty na chodniku. Zamyśliłem się. Z wrażenia przestałem klaskać. Przestałem nawet oddychać.
Rozejrzałem się kompletnie otępiały od przejmującego bólu głowy. I wtedy… ujrzałem ją. Siedziała na ławce pod starym, pokrzywionym eukaliptusem. Podszedłem ostrożnie. Czułem wszechogarniający smród i wypełniającą mnie doszczętnie trwogę. To siedziało…Siedziało w jej brzuchu!
Nie jakieś tam leżenie, głową w dół, w stronę uchylonego otworu porodowego.
Siedzenie i zachwyt płynący z toczonego smrodu, który równie dobrze mógł być magnetycznym promieniowaniem przeżerającym ciała na wskroś.
– Ładny wieczór – zagadnęła głosem pozbawionym emocji, patrząc na moje krwawiące dłonie.
– Nienawidzę wieczorów…
Spojrzała na mnie nagle oniemiała ze strachu, jakby ujrzała na mgnienie oka kadr z filmu o przyszłości.
– Twoje dziecko – zagadnąłem, wskazując ciężarny brzuch mokrą od potu dłonią. – Jest … zepsute, zgniłe i w jakiś sposób przepoczwarzone – prawie ryknąłem rozwścieczony jej niewinną miną. Pochwyciłem jej ramiona. Potrząsnąłem. Na początku wyrwała się. Pobiegła z krzykiem w kierunku zaparkowanego samochodu. Jednym kopnięciem w nogi spowodowałem jej upadek. Zaszlochała, leżąc na chodniku.
– To moja Dorothy!
– Nie…Nie twoja – pochyliłem się i pogładziłem jej słomiane w dotyku włosy. Zbliżyłem usta do małego, porcelanowego ucha, szepcząc: – Jabłoń rodzi setki nasion. Musisz wiedzieć, że niektóre już od urodzenia wypełnia szary piach – przekonywałem. – Porównam go do strzelniczego prochu. Nie chciałabyś, aby taki owoc wybuchł w twoich ustach. Tym bardziej, nie pragniesz chwili, gdy od pierwszego kopnięcia eksploduje ci brzuch? – zawiesiłem krzywy uśmiech na ustach. Z oczu wytoczyłem chłód.
– Ona już kopała… i…i nic się nie stało – powiedziała przez łzy.
– Mówię ci – wysyczałem. – To dziecko jest zgnite. Wiesz o tym! Wywołuje szept w jaźni, wykrzywia drzewa i drażni powietrze aż do wibracji. Zobacz ptaki. Krzywo lądują. Przewracają się…
– Jest pan chory – w jednej sekundzie oceniła sytuację. Sprężyła się do ucieczki.
– Tego za wiele! Nie widzisz, kurwo, że przewracają się wróble w promieniu pięćdziesięciu metrów?!
Zabawnie przekrzywiła głowę, kiedy przyciskałem jej szyję do chodnika.
Zakopywanie ciał miało swoją ceremonialną formułę. Nie wiem, czy była to zwykła magia, czy niezwykła intuicja, ale gliniarzy w Melbourne udawało mi się zwodzić latami. Dopiero, gdy ich obwąchiwanie okolicy stało się nazbyt dramatycznie niebezpieczne, przeniosłem te ciche pogrzeby dużo dalej, w pobliże jeziora Brewstera. Miejsce było bezludne i opuszczone – Dreamwylde. Niedaleko wznosiło się w niebo ponure wzgórze, które w dzieciństwie nazywałem Razorhead Hill.
Powrót do rodzinnych stron natychmiast wyzwolił wspomnienia. Nie wiem, dlaczego ta chciwość edukacji i sukcesu na polu zawodowym wywiodła mnie do parszywego miasta. Czułem się przecież na tej ziemi w dwójnasób spełniony.
Pierwsze ciało wpadło z łoskotem, jaki robi wrzucona do metalowej beczki główka kapusty. Natychmiast dziwnie się zniekształciło, zwiędło i pokurczyło. Jakby nagle dostało się do przegrzanego pieca piekarniczego.
Miałem zwyczaj kładzenia się obok parującego jeszcze ciała i milczącego towarzyszenia mu w tej podróży do lodowatego zimna. I tu ciekawostka… w przypadku ziemi z Coleambally nie byłem pewny swego bezpieczeństwa. Dławiła mnie perspektywa zasypania przez kogoś przechodzącego. Prześladowało mnie widmo istoty śledzącej mój najmniejszy krok.
Źródło tych obaw tkwiło jednak w samym gruncie. W jego wewnętrznym przesypywaniu się ziaren, głębokich łoskotach, czy nagłym broczeniu płynem niewiadomego pochodzenia. Zauważyłem też podziemne jarzyny podobne do kalafiorów. Poruszały się gwałtownie pod ciepłą warstwą piasków. Przytrzymane piszczały jak tracące powietrze balony. Za pierwszym razem byłem śmiertelnie przerażony ich ruchliwością i nagłym odparowaniem w zetknięciu z chłodnymi masami powietrza.
Zastanowiło mnie jak szybko porwały w głąb zamordowaną ciężarną, a właściwie najpierw jej wciąż żyjące dziecko!
Jak zwykle w połowie grudnia wybrałem się na urlopowe łowy. Ludzie w tym czasie bywali szczególnie nieostrożni, skoncentrowani wyłącznie na przebieraniu w świątecznych duperelach. Dotarłem z pierwszym ciałem zaledwie do granicy stanu. Pogoda się zepsuła. Lunął deszcz. W Albury zatrzymałem się na niewielkie śniadanie, złożone z zimnego toasta i równie zimnej jajecznicy. Przysiadła się do mojego stolika lodowato spocona para staruszków. Mieli pod osiemdziesiątkę. Z trudnością utrzymywali sztućce. Chrząkali niczym pomarszczone świnki. Gderali swoim starczym zwyczajem, usiłując dotrzymać mi towarzystwa. W jedzeniu i tak byłem szybszy. Odsunąłem gwałtownie talerz i sztućce aż brzęknęły na krawędzi stołu.
Ponad nami na suficie było zawieszone ogromne lustro. Dostrzegłem w nim odbicie naszych głów. Moja twarz znów prezentowała się strasznie. Nie wiem skąd w chwilach mordu pojawiała się na niej ogromna sina pręga , biegnąca od czoła do brody. Rozchyliłem usta. Brakujące zęby wystraszyły nawet mnie.
W samym rogu lustra, niemal ukryty na krawędzi ramy siedział rudy policjant. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że bacznie mi się przygląda. Śledził każdy mój ruch. I to od dawna.
Nie uwierzycie, ale pomyślałem sobie wtedy o morderstwie doskonałym, tu na oczach wszystkich i tego wrednego gliny! Tylko jak? Podniecała mnie sama myśl przeprowadzenia czynu. Jakbym miał się rozebrać naprzeciw stojącego na przystanku autobusowym tłumu. Fala gorąca uderzała raz po raz. Byłem mokry od potu, drżący i niepojęcie szybki. Staruszka zauważyła coś niepokojącego, bo przestała siorbać. Zamglonymi oczami spoglądała na moje rozchylone usta. Boże … nigdy nie zawarczałem podczas zabijania – owszem – klaszczę, deklamuję wiersz, śmieję się i pyskuję. Warczenie jest dobre dla zawszonych kundli. Ale tym razem gulgot wydobywający się z gardła przeszedł w przeciągłe, niepokojące warczenie.
Starcy spojrzeli po sobie. Jakby odgadli, że dzień wcale nie musi kończyć się romantycznie.
– Proszą spojrzeć na ten sterownik – powiedziałem już całkiem spokojnie. – Położę go teraz na stole, żeby pan… Jak godność?
– Clark… Marvin Clark – rzucił osiemdziesięciolatek pośpiesznie, natychmiast rozpoznając przyrząd.
– Pańska żona ma w tej chwili wbitą końcówkę długiej igły, zwanej drutem – twarz staruszki wykrzywił grymas bólu. – A ja nazywam się Clapping Hands Man. Słyszałeś?
Przełknął głośno ślinę.
– Słyszałem.
– Wobec tego pójdziesz za mną spokojnie do samochodu?
– Pójdę…
– Ok…Weź teraz pod ramię tę starą kurwę i chodź! Chodź, powiedziałem!
Zobaczyłem kątem oka jak Rudzielec się podnosi. On też widział wędrujący pod skórą szyi drut. Staruszka posiniała i zesztywniała, ale całkiem sprawnie pobiegła za mężem.
Z piskiem opon wyjechałem na highway. Zbyt się pośpieszyłem.
Zabiłem ich jeszcze w drzwiach restauracji. Karkołomne wciąganie ciał na tylne siedzenie, jak wiecie, zajmuje dużo czasu. Wtedy właśnie ten wstrętny Rudzielec postrzelił mnie w skronie. Myślałem, że wyzionę ducha. Mdliło mnie od tego wstrętnego zaduchu uchodzącej krwi.
– Masz, wuju! – ryknąłem śmiechem w lusterko. Ścigający przywalił autem w znak drogowy – stopu. Zderzakiem niemal deptał mi po piętach przez następny kwadrans szalonej jazdy zanim nie wywiodłem go na bezdroża. Tutaj, mógł mi…nagwizdać.
Spod siedzenia wyciągnąłem starego Winchestera, spadek po dziadku Ivanie. Nie musiałem dziadostwa ładować. Wiedziałem, że jest nabity po zardzewiałą lufę. Przyznaję, strzał był trudny, ale jakże spektakularny. Uderzenia kuli schowały go za pogiętą blachą i drzazgami rozbitej w drobny mak szyby. Wyobrażałem sobie, co takie walnięcie mogło zrobić tej rudej, od urodzenia parszywej mordzie.
Kilka zakrętów dalej i wpadłem z powrotem na Newell Highway . Omal nie urwało mi podwozia. Chichotałem aż do Narrandera.
Okolice Hillston przywitały mnie mgłą. Była niezwykła na tę porę roku. Nałożyłem drogi trochę z obawy przed pościgiem , a trochę ze względu na uroczy zarys wzgórz. Użyłem przełęczy Ballyrogan Gap, przejezdnej jedynie dla wtajemniczonych. Przed tygodniem pozostawiłem tam na wpół wykopaną dziurę. Sięgała warstwy gliny. Głębiej, moje kopiące stopy jeszcze wtedy nie sięgały.
– No chodźcie, moi dziadkowie .
Ciała zwaliły się ciężko w glinę. Stary natychmiast skręcił sobie kark. U jego partnerki dobrą chwilę szukałem – druta. Wcisnął się, wiedziony jakąś chyba elektromagnetyczną wiedzą pomiędzy serce, a trzecie żebro. Wyciągnięty, zgrzytnął przeciągle, jakby stara spowodowała warknięcie bezzębną, zniekształconą mordą.
Siedziałem przez chwilę skupiony na prawidłowym ułożeniu leżących zwłok, kiedy spadł na mnie cios łopaty. Zamroczyło mnie to zupełnie. Ostrze rdzewiało. Tępo cięło skórę. Klęknąłem i wyłem z bólu. Cios padał za ciosem jak w szalonej sieczkarni. Ustał. Ktoś charknął przeciągle i splunął. Potem słyszałem tylko szybkie ruchy szufli ładującej sklejone grudy i dalej, przesypujące się po mnie zlepione ziarna piasku, luźne kamienie i zwykły, ostry żwir. Spróbowałem się przewrócić w tym rozgardiaszu lawiny na plecy i od razu tego pożałowałem. Uderzenie szpadla niemal odcięło mi głowę. Ale nie to było najgorsze.
Widziałem tego rozchichotanego skurwiela.
W ruchu!
Policyjny, piegowaty, rudy łeb gdzieś tam wirował w szalonej pracy zasypywacza.
Spowiła mnie głucha ciemność.
Przekręciłem się na bok w stronę leżącej obok starej.
Czy?…
Dusiłem się… A jakże. Miałem nadzieję, że pozostało w jej starczych płucach trochę powietrza. Przycisnąłem czołem jej szyję, zmiażdżyłem niemal piersi, aby ulżyć tej duszącej pustce. Spróbowałem bezpośrednio z płuc odessać kobiecy ostatni wdech… Nic z tego. Czułem, że za chwilę pękną mi oczy i wypadnie język. Wypychałem językiem grudy gliny cisnące się w usta. Parskałem rzygowinami. Nieoczekiwanie uznałem, że to koniec i… Znieruchomiałem.
Już nie oddychałem, a mgła wypełniająca oczy nie była mgłą tylko na wpół ropną cieczą jaką wydziela gnijące ciało, wydalając niepotrzebny mózg. Nie żyłem? Umarłem? I ten próżny dygot pochodzi tylko od drżenia ziemi?
Zerwałem się dzikim wierzgnięciem koniczyn. I nagle… Wcisnąłem się w warstwy piachu tuż obok. Były doskonale wilgotne do ślizgu jaki wykonałem. Gdzieś tam był szlam i błota pod wieczną trawą. Gdzieś dalej jeszcze woda i wcale nie przypominające cieczy żelowiska.
Poruszałem się jak topielec pod warstwą lodu. Z tą tylko różnicą, że byłem niewidzialny dla bytów najnormalniej chodzących po ziemi.
Po tygodniu tkwiłem już w warstwie tarczowej gruntu. Dla niewtajemniczonych wyjaśnię, że jest ona cienka niczym szkolna bibuła, splamiona krwią żywych, a nie atramentem. Jest to najbardziej zewnętrzna warstwa ziemskiego globu, powiem, że – magiczna. Doskonale widziałem na wskroś, a pęknięcia ziemi, które podczas suszy spowiły glebę, pozwoliły mi na coś więcej niż oddech…
Na zabijanie… Hi, hi.
Jak mało wiedzieli ludzie żywi. Jak mało zwracali uwagi na podeszwy swoich butów. Jak niewiele wiedzy posiadał dręczony wyrzutami glina o świecie, który najordynarniej deptał.
Stał tam, pod wzgórzem. Doskonale go widziałem. Słyszałem…
– To tutaj, piesku – zagadnął do ogromnego wilczura węszącego ulotnie ruchomy ślad tuż pod kamieniami. – Tam niczego nie ma, do cholery! – ryknął Rudzielec . – Możesz, co najwyżej skropić moczem kąty, nasrać i wracać szybciutko – mówił, dopalając papierosa.
Pies nie słuchał. Dreptał w miejscu. Potem zerwał się i pobiegł za plamą ciemniejszej ziemi, wyglądającej jak sunący w stronę wzgórza cień.
– To owady, do diabła! Chmury porąbanych muszek ! – zawołał za biegnącym psem sierżant Hornbaight, drapiąc się po głowie. Wyjaśnienie nie przekonało psa. Zjawa poruszała się za szybko albo cztery łapy były za krótkie na takie polowania..
Rudzielec splunął. Odwrócił się i przyglądał się przez chwilę ziemi. Miejsce mordu zarastało nieznanym mu zielskiem, wyglądającym na mikroskopijne kalafiory. Uklęknął. Długie, pokręcone ziemne pęknięcia sprawiały wrażenie nazbyt głębokich jak na zwykłą suszę. Nie widział podobnych w całym swoim gliniarskim życiu. Zaklął kilkakrotnie na smrodliwe warzywa i po krótkim wahaniu przyłożył ucho do ciemniejących zygzaków.
Coś płynęło tam w dole? Przesypywało się szmerem czarnych pereł? Albo tylko igrało na krawędzi percepcji?
– Wiem, wiem… Coś tam jest piesku… – mruknął do liżącego mu drugie ucho wilczura. – Wykurzymy go. Tylko powoli, piesku. Bądź, kurwa, cierpliwy jak twój pan.
Ted Williams
– Nie, to nie ten sam człowiek.. Znam Stompy Ballyrogana. Nie wierzę, że jest to ten człowiek, za którego się podaje wszem i wobec podaje. Clapping Hands Case, to osobny przypadek i mogę to udowodnić. Tylko musi mi pan postawić flaszkę z Roslow Pick. Stompy przypisuje sobie niestworzone rzeczy i zbrodnie, których nie dokonał. Każdy zabijaka to robi. Bally wziąłby na siebie nawet Aushwitz,gdyby mógł. Brakuje mu pomysłów. Clapping Hands był artystą zbrodni, absolutnym geniuszem. Zna pan opowieść o dołach? Ooo…No, widzę, że jest pan przygotowany. Zejdzie nam do rana, ale powiem wszystko. Tylko proszę opublikować na samym końcu. Boję się ludzi z żelowiska. To potwory.
2.
Rozdział drugi
W którym poznaję Smarkacza.
Patrząc z dystansu pięćdziesięciu metrów, stara kobieta wyglądała jak balon, z którego uszło powietrze. Przypięta do żwirowego pobocza drogi, przemierzała je zmęczonym krokiem. Była bez torebki, co w jej wieku samo z siebie mogło być objawem niepokojącym. Znawca podejrzewałby otępienie starcze, Alzhaimera, chorobę Benito–Jacoba, czy zwykły świerzb przedramienia? Nikt o zdrowych zmysłach nie dopuszczałby myśli o kobiecie świadomie odrzucającej taki niezbędnik. Sama zainteresowana byłaby zakompleksiona i przybita. Tymczasem wymalowana i elegancka prezentowała w ruchu wiele gracji. Ręce zdawały się być obsesyjnie wypielęgnowane, a same dłonie niemal młode.
Spojrzała mimochodem na zwalniającego rowerzystę. W ułamku sekundy słońce prześwietliło ją na wskroś.
– I co się gapisz? – Zapytała, mierząc intruza agresywnym spojrzeniem.
Jamie kiwnął głową z uznaniem. To było coś, czego szukał. Zwolnił. Z trudem dostosował prędkość do jej kroku. Wtedy się zatrzymała.
– Odpowiesz? Czy mam cię trzepnąć w ucho? – dopytywała z wrodzoną nutą arogancji.
Chłopak znów się uśmiechnął. Od dobrej minuty przyglądał się jej zabłoconym butom.
– Lubię twoje buty, babciu – zaczął. Ruszył rowerem. Niemal najechał przednim kołem na wysuniętą, pokrytą skórnymi plamami stopę.– Zgubiłaś się?
– Wcale nie – odwarknęła. Wyglądała tak, jakby za chwilę pot miał wytopić z niej życie .
– Przecież widzę. Stąd do pierwszych domów jest z pięć kilometrów. W okolicy nie zatrzymuje się żaden autobus. – rzucił roztargnionym głosem chłopiec. – I zapomnij o taksówce! – parsknął. – Chyba, że synowie wystawili cię z samochodu jak się to robi z niechcianym psiakiem po świętach .
– Nikt mnie wystawił. A na pewno nie moje dzieci.
– Nie? No, to kto cię nie kocha? Stary mąż?
– Wszyscy mnie kochają…
– Gdyby tak było, nie stałabyś z rozmazanym makijażem jak jakaś krowa na bagnach.
Uwaga dotknęła ją do żywego. Obróciła się na pięcie i zamierzała odejść.
– Poczekaj. Podwiozę cię. – Spojrzała z niedowierzaniem na gówniarza, ale chyba przekonał ją szczery uśmiech na piegowatej twarzy.
– No dobra – rzuciła z udaną beztroską. Zmęczył ją dwugodzinny marsz w oszalałym słońcu. – Gdzie mam usiąść?
– Na siedzeniu. Jesteś w końcu damą.– Jego spojrzenie rzucało figlarne ogniki, kiedy mówił. Nie wahała się dłużej. Raczej obawiała się o wytrzymałość ramy pod ciężarem jej osiemdziesięcio–kilogramowego ciała. – Jak masz na imię, babciu? – usłyszała pytanie. Spojrzała. I znów zobaczyła ten uprzejmy, młodzieńczy uśmiech.
– Sara Bentley. A ty?
– Jamie Hutchinson
– Będziesz szedł i prowadził rower obok?
– Nie. Potrafię jeździć na stojąco – powiedział, wypinając dumnie pierś. Tyszert miał kilka pokaźnych dziur. Wszystkie w jednym rzędzie.
Babcia uśmiechnęła się wyrozumiale.
– Skąd jesteś? – zapytała, zajmując z wahaniem wyświechtane siodełko.
– Z Alderthan – wychrypiał odpowiedź. Nacisnął pedały.
Droga opadała lekkim łukiem w stronę miasteczka. Powietrze falowało ponad asfaltem, wyzwalając zapach rozgrzanej smoły. Rower rozpędzał się i trzeszczał. Pod ciężarem pasażerów opony doszczętnie sflaczały. Mechanizm niemal odmawiał posłuszeństwa.
Chłopak patrzył nerwowo w lusterko. Szosa z tyłu ciągle drzemała w gorącej pustce. Z przodu majaczył daleki zarys zabudowań najbliższej farmy. Z boku minęli zardzewiały wiatrak. Gdzieś paliła się trawa. Swąd niósł się ponad drogą i drażnił nozdrza. W jaskrawym świetle dnia niebo zlewało się z upiornie rozbielonym krajobrazem. Wszechobecne muchy i skwar zagarnęły wszystko, co pozostało z percepcji. Stara w tym blasku prawie oślepła.
– Dlaczego skręcasz w tę polną drogę? Zawracaj! – ryknęła.
– To już postanowione.
Jej nagły krzyk był przejmujący. Jamie właściwie spodziewał się podobnej reakcji. Odwrócił się na krótko i splunął w starcze oczy. Przeżuwane od rana zioła powinny przynajmniej na moment ją oślepić i zakłócić oddech . Wyszarpnął zza pasa śrubokręt Philipsa. Włożył w usta i zacisnął w zębach syntetyczną masę rączki. To go zrelaksowało, dodało animuszu. Krzyknął radośnie. Naparł z całej, piekielnej siły na pedały zdezelowanego rowerka. Mechanizm na nowo odżył. Opony samoczynnie wyrównały ciśnienie. Koła mocniej zawirowały. Wzbili za sobą tuman rosnącego kurzu.
Stara pochwyciła na oślep jego rzadkie włosy. Spróbowała wyrwać. Nie puściły. Ugryzła go w ucho, rozdrapała z wrzaskiem szyję.
– Lubię to, gruba kurwo – krzyknął za siebie zgłuszonym głosem. Aż się obślinił, widząc totalne przerażenie na twarzy staruchy. Sposób w jaki trzymała jego włosy był właściwie jedynym, który pozwalał w tym dynamicznym tańcu utrzymać równowagę. Syknęła z bólu, kiedy odsłonięty, pędzący na wysokich obrotach łańcuch napędowy rozciął pończochy i zaraz potem skórę łydek. Gorączkowo szukała sposobu na zatrzymanie. Uniosła się jak w strzemionach, wygięła stetryczałe plecy do tyłu, próbując za wszelką cenę zakłócić balans pojazdu.
Wtedy Jamie wbił w jej pomarszczone przedramię śrubokręt i przekręcił. Skóra sucho zgrzytnęła jakby od dawna była wyprawiona i tylko czekała na fachowca, żeby wydrzeć z niej pasy.
– Jeszcze jeden głupi pomysł i rozkręcę ci gardło, suko!
Poczuła miętę w jego oddechu. Zapach i jednoczesny nowy impuls bólu był nie do zniesienia. Spróbowała zeskoczyć za wszelką cenę. Jamie stracił balans. Kierownica wypadła z jego rąk. Potoczyli się w półtora metrowe trawy. Stara wstała pierwsza. Rzuciła się do ucieczki. Chłopak biegł tuż za nią, ciężko dysząc.
– Oddaj mi mojego Philipsa! – Ten wrzask był na pewno nienormalny. Pochwyciła dyndającą rączkę. Wyszarpnęła ostrze i odrzuciła narzędzie w trawy. Zauważyła, że prześladowca odstąpił. Biegł obok, omijając większe kępy w poszukiwaniu śrubokręta. Sara przez moment poczuła się zagubiona. Stanęła bezradnie. Ciszę wypełniły zaniepokojone cykady, a kępy ostrej trawy gęstniały im dalej spojrzała na północ.
Pasmo szosy z tyłu leżało zbyt daleko. Miała najwyżej pięć minut wytchnienia. Nigdzie nie zdołałaby dobiec przed tym szalonym szczeniakiem – pierwsza. Była pewna, że ją w tej samotni zatłucze, choćby tylko dla zabawy. Rozejrzała się, gorączkowo poszukując wyjścia. Naprzeciw rozróżniła w poszyciu roślin delikatną zmianę. Wznosiły się regularną linią nieco wyżej. Czyżby zarys nasypu? Przypuszczała, że miał coś wspólnego z melioracją. Poza nim mogła być farma, a w niej ratunek.
Zdecydowała. Rzuciła się poprzez grząskie koleiny. Minęła kilka kałuż. Odnalazła wąską ścieżkę, biegnącą równolegle do wału. Szybko podjęła decyzję, aby ruszyć w głąb. Kilkaset kroków później pożałowała wyboru. Drogę zagrodził zawadiacko wyprostowany Jamie. Jakby dopiero tu wskoczył na rekonesans.
Był półnagi i ironicznie roześmiany. Jego dłonie broczyły ciemną krwią.
– Sara? – pytał. – Masz mi coś do zaoferowania, stara wiedźmo z miasta?
Dopiero teraz dotarł do niej fakt, że od dobrej chwili już stoi, że widok mrozi ją i unieruchamia, aż do bolesnej sztywności.” Jak, tak małe dziecko może tak przerażać? ” – gnębiło ją pytanie. Przycisnęła bliżej piersi krwawiące ramię. Może cała zasłoniła się w tym ruchu? Drżała w oczekiwaniu najgorszego, ale Jamie nie poruszył się nawet o cal.
– Czego chcesz, bąku? – westchnęła z przegraną miną.
Uniósł głowę wyżej i posłał jej to pełne uprzejmości spojrzenie, którym przedtem tak hipnotyzował.
– Buty… Oddaj mi swoje buty.
– Po, co ci moje buty? – Żądanie było dla niej zupełnie absurdalne. Przypuszczała, że bez obuwia ucieczka we wrzosowisko nie miałaby żadnych szans powodzenia.
– Do kolekcji, babuniu – Jamie, mówiąc znów nie poruszył się nawet o jotę. Stał jak wymurowany z najlepszego żwiru posąg. – Pozwolę ci odjeść – syknął.– Myślę, że nawet odprowadzę cię trzymając pod ramię do samej szosy. – Zamilkł nagle, stając się coraz bardziej zasępiony. – Chociaż bardzo wkurwiłaś mnie, starucho, niszcząc mój rowerek. Nikt, nigdy tak ze mną nie pojechał. Zwykle ufa się prowadzącemu, no nie? – podniósł głos. Oczy zamgliły mu się na moment. Twarz posiniała i napuchła. – Tacy znają każdy kąt. Może użyłem miłych mi skrótów? A może tylko zechciałem się zabawić? – pytał jakby sam siebie. – Nie krzywdzę dziewczynek w twoim wieku. Wolę młodsze. – Teraz naprawdę roześmiał się obrzydliwie. W jego dłoni zaczerwieniał śrubokręt, uniósł wyżej głowę i twarz zabielała w słońcu jak u małego trupa.
Sara cofnęła się z przestrachem. Ostre łodygi roślin zatrzymały ją, przebijając skórę na plecach.
– Dobra. Oddam ci buty. – Szybkim ruchem ściągnęła brudne obuwie i odrzuciła za siebie. Wpadły z chlupotem w jakąś kałużę.
– I co? Mam tego szukać, tam, sam? – zapytał rozwścieczony chłopak. – Chyba pójdziesz i przeniesiesz mi je uprzejmie w zębach?
– Nie taka była umowa.
– A jaka była umowa?
Stara wyraźnie dygotała. Chłopak był jakiś…od niej wyższy? Był tuż, tuż… Poczuła ostry zapach mięty… i krew… mdły zapach starej krwi.
– Dobrze, pójdę – mówiąc, odepchnęła go gwałtownie i skoczyła w gęstwinę. Upadła po chwili. Poczuła jak ktoś chwyta jej stopy, ciągnie zrazu wolno, szybciej i jeszcze szybciej… Wrzasnęła przeraźliwie. Szybkość z jaką ktoś ciągnął i siła z jaką odrzucił dalej w szuwary nie należała do małego chłopca. Mimo, że naprawdę stał za tym i przyglądał się z uśmiechem satysfakcji jak pokręcona od wyrzutu pada w grzęskie błoto. Nie mógł wyprodukować podobnej mocy, dysponując tak marnym umięśnieniem.
Patrzyła z niedowierzaniem. Tak…Trzymał jej buty. Głaskał i obwąchiwał podeszwy jak chory, bardzo chory – psychicznie chory człowiek.
Natychmiast zapadła się po kolana w bagnie.
– Litości, dziecko! – zawołała.
Błoto sięgnęło nagle do poziomu jej piersi. Poczuła ciepły zapach gnijących roślin.
– Litości – jęknęła. Nagle dostrzegła drugą postać, wybiegającą z zarośli po prawej. Mężczyzna trzymał w ręce wielki karabin. Biegł i krzyczał, zarzucając głową. Chwilami celował w pierś chłopaka, potem gdzieś za siebie i do przodu. Poczuła gwałtowną gorycz. Ten ktoś był również anormalny.
– Mówiłem, że bagno jest moje! – ryczał nowoprzybyły. – Moje! – Toczył pianę z ust. Stanął przy chłopcu jak olbrzymi, ujadający pies.
Jamie w obawie przed uderzeniem zasłonił ręką twarz, drugą krótkim ruchem podał zabłocone buty ofiary.
– Buty są z Sydney. Stara jest z wycieczki Strolla. Jeszcze setka podobnych włóczy się po okolicy.
– Nienawidzę tych miastowych gnid! – wykrzyknął stary, zamierzając się ze strzelby w niknącą w błocie głowę. Ręce kobiety chaotycznie poszukiwały wsparcia rosnącej nieopodal długiej trawy.
– Opanuj się. Nie rób niepotrzebnie hałasu. – Patrzyli jak sztywne źdźbła łamią się pod ciężarem tonącego ciała. Chłopiec delikatnie oderwał palce ojca od cyngla. – Oddaj – zażądał tym samym łagodnym tonem. Czekał niecierpliwie poklepując starczą dłoń. Wreszcie szturchnął agresywnie starego pod bok. Uścisk zelżał. Broń z rąk ojca wypadła na ziemię. Jamie szybko opróżnił magazynek i wyrzucił ładunki w błoto. Zrobił to w samą porę. Stary zaczął ordynarnie klnąc, chwytając na powrót karabin w umorusane ręce. – Uspokój się, Dada. Jeszcze kilku turystów uda nam się zgarnąć dzisiejszej nocy bez twojej strzelby.
– Ale…chłopaku – zaszlochał ojciec, chowając w dłoniach wymizerniałą twarz. – Bagno było zawsze moje…
– Pierdolisz, stary – stwierdził z humorem. – Bez dyskusji, Dada – rozkazał. –To ja ci piorę portki i karmię twoje krowy. Wiesz, że to niełatwe.
– Wiem – odparł w zamyśleniu stary.
Rozdział trzeci
Gdzie poznaję bliżej Smarkacza i po raz pierwszy rozmawiam z Cielakiem
Polubiłem tego chłopca. Obserwowałem jego dziecięce morderstwa już od miesiąca mego pobytu w ziemi. Wybierał podobne ofiary. Zgadzały się rysy twarzy, kolor oczu i karnacja skóry. Jakby to miało jakieś pierdolone znaczenie dla procesów gnilnych.
Zawsze umieszczał ciała w tym samym miejscu. Ta sama kępa trawy, wyrysowany starym olejem krąg na błocie, wytopiona świeca i roztrzęsione gołębie pióra w geometrycznym środku. Dokonywał zbrodni utopienia zwykle o czwartej popołudniu. Kiedy lśnienie pierza wydaje się najjaskrawsze i brzmienie cykad jest przejmująco głośne.
Stosował jedynie sobie znany trick przyciągnięcia ofiary do fatalnego punktu szosy. Stamtąd nie było już ratunku nawet dla najstarszej i najsilniejszej turystki. Tym samym rytuałem doprowadzał ofiary do punktu spełnienia. Wrzucał perfekcyjnie w sam środek wyrysowanego olejem pola. Kilkakrotnie sprawdziłem. Był mistrzem rzutu.
Szybkim ślizgiem dostawałem się pod tonące ciała. Niemal owinąłem się wokół tłustej Sary z rozpędu, próbując powstrzymać opadanie. Nic z tego.
Przejmująca, kosmiczna moc wciągała z hydraulicznie brzmiącym tykaniem pompy jej bogate w kalorie ciało wprost w podziemną czeluść.
A przecież… Nie było tam głębokiego bagna! Najwyżej dziesięć centymetrów ciepłego błota!
Tuż pod powierzchnią biegł wylot mocno spłaszczonej, tajemniczej rury o strukturze miękkiej, zwierzęcej kiszki. Przypominała zasysający kanał pracującego cicho odkurzacza, który miarowo pompował zasysane masy gdzieś w odległą głąb.
Ta otchłań, kryjąca wielką niewiadomą, przepełniała mnie jeszcze wtedy trwogą.
Dlaczego? Bo im głębiej, tym więcej ziaren ziemi przechodziło w długie, rozlane żyły wibrującej galarety. Setki metrów niżej tkwiły całe pokłady, miliony ton ciepłego żelu. Wciskał się w każde załamanie skały, sunął w pęknięcia i przelewał do odwiecznie zapomnianych komór dzikiego podziemia. Czy był to tylko pozostawiony przez złowrogie rasy materiał odpadowy? Rodzaj śmieci, przeszkoda w percepcji odbioru środowiska. Nie – zdawał się być żywy i wypełniony agresywną obecnością, co najmniej setki wrogich aczkolwiek zastygłych w żenującej jeszcze niekompletności istnień.
Zupełnie mimochodem wśliznąłem się pod dom Smarkacza. Przedarłem się pod linią płytkich fundamentów i dotarłem na obszerny plac. Farma Hutchinsonów była znana w okolicy. Rodzina posiadała większość maszyn irygacyjnych w rejonie. Często wypożyczali sprzęt, a jeszcze częściej naprawiali. Grunt zawierał mnóstwo suchej gliny. Ale pod spodem, około stu metrów głębiej, rozpoczynało się pulsujące brudną zielenią wspomniane wyżej żelowisko. Jeszcze wtedy w pełni nie zdawałem sobie sprawy z wagi odkrycia. Po pierwsze –osłupiałem pod wpływem łatwości poruszania się w morzu cuchnącej pół cieczy. Ślizg, od jakiegoś czasu, stał się sztuką samą w sobie. Szybkość jakiej dostąpiłem w żelowisku – wykraczała poza wszelkie normy. Pełno tu było fragmentów ludzkich i zwierzęcych. Środowisko przypominało zupę rybną z kawałkami przeciśniętego przez drobne sitko mięsa. Zadziwiła obecność odmiennej logiki podziału ciała na części. Nie rozdrobniona noga, czy ręka.. nie głowa czy kark. Obca nauka podzieliła organizmy na długie, przypadkowo pocięte pasy, o skrajnie nieregularnych konturach, jak robiony przez amatora ręcznie pocięty makaron. Nawet wróbel potrafił być w tym podziale rozłożony na pęk metrowej długości sznurków. Pomyśleć, że ktoś mógłby nas, ludzi, potraktować, jako włóczkę do swego kurewskiego dziargania na drutach? Aby upleść z materiału coś nowego?
Niemal zderzyłem się z materialną przeszkodą, co w samo sobie było dziwne, ze względu na moją dotychczasową łatwość przenikania najtwardszej skały. Przyjrzałem się uważniej. Od powierzchni aż po najgłębsze otchłanie żelowiska rozkrzewiał się tajemniczy rurociąg. Dziwne, ale rury były drewniane. Biegły wzwyż, docierając do klepiska podwórza domu Smarkacza, zakręcały pod oborę i kończyły się przy studni. Zaintrygowały mnie drewnianym prymitywizmem konstrukcji, niestałością i kruchością użytego materiału. Zmroziło mnie odkrycie, że rurociąg składa się z połączonych pszczelim woskiem i gliną, długich, aborygeńskich instrumentów, nazywanych Didgeridoo. Biegł na odległości około pięciuset metrów tuż pod powierzchnią klepiska, aby potem łagodnym łukiem opaść w najgłębsze warstwy ziemi.
Zaprzątnięty myślami nie zauważyłem nadbiegającego żywego człowieka. Za trzęsła się ziemia, gdy niespodziewanie dopadł mnie śrubokręt Smarkacza. Rozwalił ostrzem stopę, a właściwie wielki palec, przygwożdżając na sekundę do miejsca. Wyrwałem się, używając całej mocy ślizgu. Stopa eksplodowała mącznym pyłem. Boże, upierdolił mi łydkę do samego kolana!
– Sam urwałeś sobie durniu – mówił do mnie z góry. – W tej panicznej ucieczce, w idiotycznym miotaniu się od ściany do linii przeklętych, zakopanych instrumentów. Wyglądasz jak na wpół zdechła ryba pod płytką wodą.
Mówiąc, dziurawił ziemię w ślad za mną i przeklinał wcale jak nie dziecko. Coraz bardziej rozjuszony, wyciągnięty w tej złości do metra osiemdziesięciu, szary i błyskający jakimiś wyładowaniami.
– Stój łotrze! – ryczał.
Ja uciekałem, jakiś zaślepiony, oczadziały przymusem pozostania. Jakby uwziął się na mnie opętańczym zaklęciem albo ja sam odbierałem ten szczególny magnetyzm ziemi jako znak zaproszenia, brzemię uwięzienia, zarazę niewoli…
Dopadł mnie, mały skurwysyn! O nie!
Poczułem monstrualny ból u nasady pępka. Dziurawił mnie i wreszcie przygwoździł tym krzyżakowym ostrzem. Umykałem, zapadłem się najdalej jak mogłem w otchłań ziemi, ale śrubokręt był szybszy postępował przede mną. Sięgnął końcem ostrza płynnego jądra planety i rozwirował się od gorąca w przeciągłym wierceniu. Miał mnie przeklęty, mały drań. Czułem się jak przybity Chrystus pełen niemocy i goryczy, jak więdnący na szpilce motyl. Zawyłem pod ziemią i zaraz zrzygałem się mieszanką ziemi i żelu.
Młody swoim czarcim magnetyzmem wciągnął mnie do powierzchni i stanął dokładnie na obszarze mego cienia. Chichotał i wyjaśniał z przytupem:
– Prędzej czy później droga prowadzi do mnie. Mam tu wszystkie rodzaje cieni – dodał, wskazując błądzące pod podwórzem czarne plamy. – Wychodź Stompy! – rozkazywał pochylony, kręcąc narzędziem z coraz większą szybkością i siłą. Wykazywał w ruchu jakiś rytm, specyficzny porządek i kod. Cztery razy w prawo, pół obrotu w lewo, dziesięć w prawo, znów dwa w lewo i przycisk – po środku.
Wyłoniłem się nagle niczym dziób zatopionego okrętu, tyle, że osypującego się z ziemi, a nie wody. Głowa rozbolała mnie okropnie od tego nagłego rozdęcia. Zniknął w połowie mój podziemny cień i wprost z gruntu wychynął tors, a wraz z nim dziko wierzgające ręce, ponad którymi nie miałem jeszcze w pełni kontroli. Resztki nóg postrzępiły się wokół jak przepalony papier. Zaraz też z palców dłoni wypadły paznokcie.
– Staraj się! Utrzymaj głowę – niecierpliwie żądał chłopak. Przytrzymał moje lecące czoło przypadkowo znalezionym patykiem. – Nie będę więcej kręcił i czekał i ustawiał i podnosił potencjały. Jesteś Wychnięty, żoltarze.
Byłem oszołomiony. Głowa wydawała się nazbyt lekka, aby ją w pełni kontrolować. Trochę opadała na boki i podskakiwała. Nierzadko przyrżnąłem skronią o brudne podłoże. Oczy nie posiadały wystarczającej wilgoci, żeby okrzepł obraz w optycznym przekazie nerwów. Miałem w ogóle jakiś działający normalnie system? Czy to czarne ścierwo, którym z taką łatwością nawigowałem w ślizgach, było jeszcze ludzkim ciałem? Spróbowałem odetchnąć… Nabrałem powietrza w usta nadęte jak po wizycie u dentysty. Sam proces oddychania po długiej przerwie wydał się zbyteczny i trudny. Ale musiałem wyartykułować słowo! I to jak najszybciej. Wpuścić i wypuścić gdzieś ten gaz. Może zagwizdać?
– Brrrr – udało mi się zacząć konwersację.
– Robisz to ohydnie i bez sensu, Stompy. Nie boję się, wcale. Zobacz ilu twoich tu pływa pod powierzchnią – powiedział, wskazując wolną ręką podwórze. Z ogromnym wysiłkiem udało mi się jednym spojrzeniem omieść klepisko. W warstwie tarczowej gleby poruszało się tu kilkanaście podziemnych cieni. A ja głupi myślałem, że to tylko ja byłem tym jedynym, wybranym.
– Kim są? – zdołałem w końcu wyszeptać. Moja głowa ciągle usiłowała odnaleźć właściwy kształt. Balansowała na krawędzi wielkiego ogórka i zduszonego jaja.
– Nie znam wszystkich. Te mniejsze to mordercy, tacy jak ja i ty. Większych nawet jeszcze nie zmusiłem do postoju. Nie reagują na słowa. Nie dają się przebić Philipsem. Czasem tylko straszę ich prądem z suszarki zanurzonej w kałuży.
Wiedziałem, że moja szyja musi być wielkości miękkiej parówki. Zbyt trudno obracała się głowa, dziwnie trzeszczała.
– Mogę cię tak ustawić. – Spojrzenie chłopca wyrażało pytanie – Pozostaniesz ze zdolnością wychyłu głowy i rąk. Lubie twoje klaskania.
Tym mnie ujął. Zobaczyłem wreszcie zamazane kontury jego twarzy. Przysiągam, że w ziemi lepiej widziałem przedmioty z realu. Po, co było mi to wychnięcie?
– Znasz mnie? – zapytałem.
– Clapping Hands Man…Znają cię tu wszyscy. To, dlatego nikt nie rozszarpał cię na sadzę w pierwszych dniach śmierci. Tylko niektórzy są akceptowani od początku.
– Na, co mi to wychnięcie? Kocham ślizgggg…
– Głupi jesteś. Będziesz wolny w ślizgu jak przedtem, ale dodatkowo uzyskasz zdolność przenikania leżących, ludzkich głów. To może być szpital, łąka, czy nadrzeczna plaża, gdziekolwiek lekkomyślnie wypoczywają ludzie. Rozumiesz? Będziesz kolejnym żolterem. Nasze żelowisko musi być wykarmione i odbeknięte przed wieczorem każdego dnia. Inaczej dzieją się tu dziwne i straszne rzeczy
– Nakarmione i odbeknięte, czym?
– Trupami ludzi, czy zwierząt, obojętnie. Liczy się masa. Ty jesteś dobry w pozyskiwaniu masy z tych pierwszych. Dlatego wybrałem cię do tej roboty.
I wtedy pojawił się Cielak. Podszedł z gracją, o jaką nigdy nie podejrzewałbym małej krowy. Musnął ustami rękę Smarkacza. Ten pochylił się i ujął go czule za uszy. Przez chwilę, długą jak wieczność, ich usta połączył całus najlepszych kochanków. Obie głowy balansowały na krawędzi przejęcia formy. Przestali, gdy głowa krowy przekształciła się w głowę kobiety. Nie chciałem widzieć nic więcej. Odwracałem zdegustowany wzrok. Pod miękkim brzuchem Cielaka zwisały obrzmiałe kobiece piersi. Bałem się pomyśleć, co ukrywał tyłek.
– Jesteście wszyscy chorzy – wyjąkałem.
– Mylisz się – odezwał się Cielak. Jego głowa na powrót uzyskiwała charakterystykę krowiej fizjonomii. – To ty byłeś dotąd niewidzący. – Głos cielaka okropnie się zniekształcił, przechodząc w przeciągłe muczenie. Smarkacz pochwycił szybko mordę zwierzęcia i powtórzył pocałunek.
Znów miałem przed sobą twarz kobiety. Tyle, że pysk gówniarza wydał mi się bardziej krowi niż normalnie. Parskał i prychał zamiast najzwyczajniej po ludzku, raz a dobrze, psiknąć.
– Świat, który się budzi, jest światem Obcych. Odtąd rządzą nim dla nas absurdalne reguły. Aby przetrwać musimy im pomóc.
– Pomóc?
– Pomóc, odejść – znów twarz zastąpił wcale przyjemny, krowi pysk. Dopiero teraz zauważyłem na szerokich ustach ślady rozmazanej przez namiętny pocałunek szminki.
Zwykle opowiadam historie córkom na spacerze z psem. Pewnego dnia Natalia stwierdziła, że ta, o —- słoikach, zrobiła na niej piorunjące wrażenie i poprosiła o jej kontynuacje. Za każdym razem podczas spaceru w parku referowałem jej postępy i wówczas nagle, i niespodziewanie ujrzeliśmy rzeczywistą zwidę, upiora, ociemniałego od szaleństwa — w parku pojawił się autentyczny Klaskający Mężczyzna. Na szczęście nie zabijał, a my czmychnęliśmy czym prędzej do domu. Historia nas przeraziła, a jej konskwencje doprowadziły do naszej podróży w rejony Griffith. Postanowiliśmy sprawdzić pozostałe fakty, wybierając się w długą drogę na północ, do sąsiedniego stanu. Tam szybko okazało się, że wszystkie zrobine fotografie przedstawiają miejsce tak jak wyglądało w roku 2011. Nawet ja jestem tam koło pięćdziesiątki, chociaż o istnieniu takiego wieku dawno już zapomniałem. Coś szczególnego dzieje się z czasem w tych rejonach. Tak jakby nasza świadomość mogła zmaterializować się w jedynie możliwym przedziale czasu, jakby dostęp do teraźniejszości był zamknięty raz na zawsze. Na załączonej fotografi Natalia stoi przed starym kinem w Leeton. Co bym nie robił… Ustawiał przesłonę, czas ekspozycji, barwę. Zdjęcia wychodziły pokręcone i często przewrócone jak szybko rozebrany sweter, na znaną wszystkim niewygodną lewa stronę. Ukazywały osoby i rzeczy tak, jak wyglądały kilkanaście lat przedtem. Prawdę powiedziawszy to bałem się robić tam zdjęcia. Chodziłem po ulicach i miastach, w których zwykły aparat fotograficzny odkrywał demoniczność i niestałość otoczenia. Chociaż percepcja przekonywała do rzeczywistości i twardo staliśmy na ziemi, świadomość dyktowała co innego.. Dotykaliśmy realnych murów?Znajdowaliśmy właściwą czasoprzestrzeń?
I wszystko to z powodu tej dziwnej inwazji?Zadziwiające, że zawsze przy robieniu zdjęć całej ulicy słyszałem w aparacie cichy, przeciągły zgrzyt i w tymże momencie pod stopami czułem usypujący się piasek. Sprawdzałem później kilkakrotnie płytę chodnikową i rzeczywiście dało się zauważyć niewielkie wgłębienia tam, gdzie moment temu tkwiły moje stopy. Było to, co prawda irytujące, ale za każdym razem , kiedy się powtarzało dosłownie jeżył mi się jedyny włos na głowie. W 2023 jestem już łysy i pomarszczony jak niedoprane prześcieradło.
Natalia w reporterskim szale
Rozdział czwarty
W którym poznaję więcej zwierząt i pierwszego naukowca, który podchodzi do sprawy poważnie.
Dom stał na dalekich peryferiach Goolgowi. Był zaniedbany. Właściciel, krępy, niski człowiek, o twarzy węża rozwoził chleb pomiędzy Tabbita, Gunbar i Rankins Springs. Nierzadko trafiały się zamówienia z Griffit, a nawet i z samej Coleambally. Nie miał specjalnie czasu na kosztowne reperacje i karmienie zwierząt. Miał psa o imieniu Boogsy i dwa chorobliwie chude koty, sterczące w zakurzonym oknie wczesnymi rankami. Zwykle zjadały to, co znalazły na pace furgonetki, spleśniałe kawałki chleba i stare bułki. Właściciel zdziwił się, więc pewnego dnia, gdy Boogsy odmówił żarcia, siadając w kącie i przeciągle bekając jak człowiek. Miał też dziwne usta, jakby podkreślone brązową szminką. Smród po beknięciu był okropny, tak, że Joffer przegnał bydlę szpadlem na pole. Potem spokojnie odstawił narzędzie na swoje stałe miejsce tuż obok telewizora w pokoju gościnnym.
Pewnego sobotniego popołudnia ktoś zapukał do frontowych drzwi. Na progu stał mężczyzna elegancki, lekko po czterdziestce, ze srebrnymi okularami na nosie. Mimo, że cały gorączkowo ruchliwy miał twarz nieruchomą, a w niej oczy jak dwa sztylety. Pachniał świeżą wodą kolońską i peszył nienagannością ubrania. Trzymał pod prawą pachą czarną, lśniącą teczkę, a w dłoni telefon z pracującym głośno systemem nawigacyjnym.
– Pan Foster?
– Tak – trudno było się nie zgodzić. Zdolność dedukcji tego młodego człowieka budziła uznanie. Jeszcze nie wszedł, a już kręcił się po całym domu. Prześwietlał go swoim świdrującym spojrzeniem. – Na tej ulicy nie ma nikogo o podobnie brzmiącym nazwisku. Poza tym jest tylko jeden dom – dodał Joffer, słabo się uśmiechając. Wytarł brudną od keczupu rękę w nogawkę spodni, co nie umknęło uwadze gościa.
Przyglądał się plamie przez dłuższy moment.
– Widzi pan, a ja przez chwilę myślałem…W sumie śmieszne… No, że te pozostałe plamy na pana spodniach to zaschnięta krew. Jakże prawda może być trywialna i zaskakująca?
– Tak. Może być zaskakująca.
Gość rozglądał się przez chwilę.
– Ma pan psa?– zapytał jakby od niechcenia.
– No, mam. Jest zamknięty na małym placu z boku domu…
– Wiem, wiem widziałem. Tam, zaraz przy ścianie. Kłódka już dobrze zardzewiała, a w zawiasy zaplątały się pnącza trawy.
– To Buffalo Grass…
– Taak. Sam mam to paskudztwo w ogrodzie. Ale pies nie pozostaje tam przez cały czas zamknięty? Prawda? – dopytywał się natrętnie.
– Nie. Wypuszczam go na noc na pole za domem, żeby sobie pobiegał.
– Mówi pan, żeby sobie pobiegał – spojrzał przenikliwie. – A długo biega?
– Nie wiem. Kiedy rano wracam z piekarni leży na progu.
– I przedziwnie beka?
– A skąd pan wie? – zapytał Joffer zaskoczony wyrazem twarzy gościa. Zbladł, a oczy niemal zapłonęły mu złowrogo.
– Ale może najpierw się przedstawię – powiedział, próbując ukryć tę dziwną reakcję. – Nazywam się Edmund Bashley z Deaken University w Melbourne. Na pana polu odnaleziono ostatnio skrzydło rozbitej awionetki. W zeszłym miesiącu…
– Ale była tu już komisja dochodzeniowa…
– Wiem, wiem. Przeszukiwali również pozostałe dwanaście wraków samolotów rozrzuconych po całej okolicy. Nawet kilka farm ucierpiało. Nie wydaje się panu to dziwne?
– Dziwna to jest statyczna elektryczność w pieczywie.
– O czym pan mówi?
Joffer wzruszył obojętnie ramionami. Dziąsła go bolały od elektrycznych wyładowań po ostatnim kęsie wypieczonego chleba.
– Ale, do rzeczy. Nie interesuję się awiacją tylko pańskim psem. Czy mógłbym go zobaczyć?
Joffer wyglądał na zaskoczonego. Kto o zdrowych zmysłach chce oglądać to wyleniałe bydle? Co prawda pies sam go ostatnio zadziwił. Nasrał dość sporo, w swoich stałych miejscach, może trochę gęściej niż zwykle. Tyle, że kolor gówna był niebieski, jakby popijał żarcie atramentem. Ekskrementy śmierdziały zakwasem. Joffer musiał po sprzątaniu umyć nie tylko łopatę, ale i ręce.
Wpuścił gościa do domu. Przeszli przez krótki korytarz i w towarzystwie skrzypiącej podłogi przeszli do kuchni.
Joffer uchylił ostrożnie drzwi. Za wiszącym do ziemi praniem stał pies. Wiatr tarmosił usmarowane keczupem prześcieradło i długi ręcznik w wyblakłe wzory. Zwierzę pojawiało się i znikało poza praniem w tanecznym ruchu wiatru. Warczało i syczało na przemian, jakby więcej było w nim gada niż ssaka.
– Boogsy ! Spokój! Siad!! Przepraszam, ale nigdy dotąd go takiego nie widziałem.
– Zdaje się, że nie często pan na niego patrzy, a przynajmniej nie tak uważnie jak na to zasługuje. Znałem podobne zwierzę w Coleambally. Było znacznie gorzej. Musiałem drania unieszkodliwić – wyciągnął z kieszeni paralizator. – Ale tu wystarczył pana skądinąd miły głos. – Podszedł do psa i bez wahania pogłaskał. Dotknął delikatnie nozdrzy, odchylił dolną wargę i powąchał spocony łeb.
– On zawsze się tak poci?
– Nie wiem. Nigdy nie widziałem żadnego psa spoconego.
– A z niego aż się leje. I jest wyraźnie za duży jak na tą rasę. Przypomina małego osła. Ile waży?
Joffer parsknął śmiechem.
– Czy pan myśli, że ja nie mam nic innego do roboty tylko ważyć psa?
– No, ale ma pan tu jakąś wagę?
– No chyba pan żartuję. Wyglądam na człowieka dbającego o linię?
Edmund przyjrzał się uważniej.
– Wygląda pan na człowieka, który o nic nie dba panie Foster…
– Zgadza się.
– To biedne bydlę jest pokryte krostami od brzucha do głowy… Proszę mi powiedzieć. Co pana pies je?
Joffer zastanawiał się przez moment.
– No, na pewno nie owce farmerów z Goolgowi – pozwolił sobie na drwinę.
Edmund rozejrzał się po podwórku. Pod murem ubabrana gliną i lepiąca się od burej sierści leżała długa, czerwona kość.
Joffer zbladł. Zaczął się jąkać.
– Zastrzelcie go. I tak żadna z niego pociecha.
Gość podszedł do muru, ale nagle skręcił i pochylił się ponad kartonem pustych puszek po piwie. Za nim leżała cała sterta nie obgryzionych kości. Podniósł spory kawałek przypominający biodro. Wisiał na nim strzęp krwistego mięsa. Powąchał. Zapach przypominał gotowane obierki kartofli.
– To na pewno nie jest baran panie Foster. To zdaje się podpada pod inny paragraf – patrzył z tym swoim kpiącym uśmieszkiem na twarzy. – Widzi pan ten fragment skóry na mięsie? O tutaj… To jest wyraźnie tatuaż panie Foster. Pierdolony tatuaż.
Tego wieczoru Joffer zamknął psa w szopie na narzędzia. Musiał wywalić kosiarkę i kilka worków z aluminiowymi puszkami. Pies z początku zachowywał się spokojnie. Trochę chrypiał, jakby usiłując wypowiedzieć słowo. Joffer dałby głowę, że pies urósł od rana. Próbował wytarmosić mu łeb. Ale był ciężki i sztywny jak u konia. Ustawił miskę z wodą i zamknął ostrożnie drzwi. Zatarasował wejście starą pralką i dołożył kilkanaście omszałych dachówek dla zwiększenia ciężaru. Usiadł potem na krzywym schodku tuż przy drzwiach od kuchni i zapalił papierosa. Psu wystarczyła godzina, żeby najzwyczajniej w świecie wygryźć wielką dziurę w bocznej ścianie szopy. Wyszedł z tego jak wyborowa koparka. Stanął patrząc na właściciela ślepiami pełnymi dobrego humoru. Teraz nie pozostało już nic innego jak zamknąć się z nim w domowej sypialni.
Joffer całą noc nie mógł zmrużyć oka. Boogsy gryzł zasłonę i piszczał w jakiś zupełnie nie psi sposób. Około północy dał znać, że jest głodny. Trącał właściciela mokrym nosem wsuwając go niemal do ust. Joffer wstał. Spojrzał wkoło. Znalazł kanapkę.
– Nie? Co cię wzięło? Może mnie zeżresz?
Poszedł z nim do kuchni, ale w lodówce nie znalazł nic oprócz spleśniałego sera. Zajrzał na podwórko. Kości pod ścianą wydawały z siebie blady blask. Zachęcały. Podszedł. Zabrał kilka ze sobą do domu. Otwierając drzwi jedną niechcąco upuścił. Głucho zabębniła o podłogę i natychmiast rozsypała się w srebrny pył.
Nie. Na pewno nic tu nie było w porządku. Teraz nawet Boogsy nie podchodził. Jakby się czegoś wystraszył. Tego trzaskającego mikroskopijnymi wyładowaniami powietrza? Stulił ogon pod siebie i wczołgał się pod stół. Ledwie się zmieścił.
– Boogsy, aleś ty kurwa wielki?
Joffer chwycił największą z kości i wrzucił do garnka. Zalał szybko wodą. Wydawało się, że odzyskała kolory. Ale nie, mylił się bardzo. Woda była ciepła i po chwili na dnie pojawiła się zawiesista substancja. Nie była to krew. Raczej coś o konsystencji galarety, w co z wolna zamieniała się pod wpływem wody kość. Czyżby żel? Joffer poczekał aż woda się zagotuje, potem ostrożnie postawił naczynie na podłodze, tuż obok psa. Za chwilę głośne siorbanie wypełniło kuchnię. Zamierzał wytrzeć ręce o spodnie, kiedy zauważył…
Niewielka kropla żelu pozostała na jego wskazującym palcu. Przeźroczysta jak kryształ. Pachnąca wanilią. Nieśmiało dotknął jej końcem języka. Jakaś atawistyczna, zwyrodniała zachcianka popchnęła go do… Liznął. To coś wydawało się słodkie aż do rozkoszy. Rzucił wściekłe spojrzenie na psa i jego garnek. Boogsy właśnie się oblizywał i nieustannie bekał jak człowiek. Czekał na jeszcze.
Obaj wybiegli na podwórko.
Rozdział piąty
W którym nareszcie poznajemy Górę.
– Państwo Smilepops?
– Tak, to prawda. Widzieliśmy trzy wiszące” zasłony “na raz. Nikt mi nie powie, że ich nie było. Posiadały pomiędzy sobą odstęp… około pięciu mili. Pomiędzy nimi ścieliła się kolorwa, trująca mgła. Taka, jakiej używało się podczas pierwszej wojny światowej. Przemknęliśmy z żoną w maskach gazowych. Doświadczyliśmy kilkukrotnego przesunięcia czasu. Zasłona niemal stykała się powierzchnią gruntu. Wtedy strzelała iskrami wyładowań.Trudno było się prześliznąć do następnej strefy. – Roześmiał się głośno. – Byliśmy wtedy z żoną kompletnie pijani. Zaledwie stała na nogach. Poprzedniego dnia zastrzeliłem ciumara za ogrodzeniami farmy. Tego samego, który porwał dzieci od Simondsów i czegoś szukając rozgryzł im kolana. Drasnął moją Helen zębiskami w nogę. Nie pomogło dwadzieścia bandaży. One mają olej w pysku zamiast śliny. Ból straszliwy, ale zuch- dziewczyna, że wytrzymała.
Joffer zamrugał śmiesznie. Linia jego ust wydawała się być podkreślona fioletową linią szminki. Na pewno były posiniałe. Pierwszy raz w życiu całował się z psem.
– No, w pana przypadku pojawiłem się niemal za późno – powiedział, rozciągając przed nim wielki arkusz papieru, Edmund. – Proszę spojrzeć. To symbol z tatuażu.
To, coś wyglądało na pojedynczą literę. Posiadała dwa małe brzuszki, laseczkę, kropki po bokach i jeszcze słaby myślnik na lewo od większego brzuszka.
– No dla uspokojenia powiem, że żaden alfabet na Ziemi nie posiada w swoim zestawie takiej litery.
– Skąd pan wie? Przecież nie zna pan wszystkich języków świata, a wymarłe nie pozostawiły po sobie żadnych śladów materialnych.
– Ale ja znam takie kości panie Foster. Widziałem ich sporo w swoim życiu. Wdziałem psa wielkości krowy w Coleambally. Kota wielkości świni w Sheparton. Nie wspominając tych, których zastrzelił zaniepokojony właściciel farmy w Greendale. Z tym facetem w Coleambally nie dało się rozmawiać. Sam miał brzuch wielki jak baniak na wino i ohydne krowie cycki – skrzywił się z niesmakiem naukowiec. – Znalazłem kości w jego kuchni. Gotował na tym zupę z mnóstwem cebuli. Muszę przyznać, że niezłą. Co pan tak patrzy? Pewnie, że nie wiedziałem. Zwracałem to, to po fakcie dwa dni. Nawet dostałem krwawej biegunki i wylądowałem w szpitalu na miesiąc.
– Po, co mi to pan opowiada?
– Bo dzisiaj pójdziemy za pańskim psem na tę wyżerkę panie Foster. Pan i ja – dodał przypinając do obroży Boogsiego sieciowego trackera. – To urządzenie posiada również wbudowaną szerokokątną kamerę. Na pewno nam nie zginie. Proszę teraz zadzwonić do bosa i powiedzieć, że ma pan krwawą sraczkę. Niech znajdzie zastępstwo na dzisiejszą noc. Może, żeby pana do tego przekonać położę na stole taką niewielką sumkę.
Edmund otworzył teczkę. Położył na stole, przy którym siedzieli dziesięć tysięcy w nowych banknotach. Pachnące świeżą farbą zawsze sprawiały lepsze wrażenie na klientach.
– Skąd pan wie o mojej sraczce?
Edmund uśmiechnął się szeroko.
– Wiedziałem, że się dogadamy.
Pies kluczył godzinami.
Zostawili samochód na głównej drodze, a sami zdecydowali się na szybki marsz w ślad za czworonogiem. Chyba wyczuwał zainteresowanie śledzących go oczu. Częstokroć przystawał. Unosił wielki łeb węsząc w stronę Leeton. Statyczna elektryczność strzelała iskrami z nosa. Nierzadko za strzygł uszami i głośno beknął w stronę Griffith. Oczywiście, że nic mu nie mówiły te kierunki. Ale była w tym jakaś logika, magia wyróżniania położenia wobec kierunków wszechświata. Zwierzęta mają to do siebie, że wiedzą gdzie się znajdują w odróżnieniu człowieka, który potrafi się zgubić we własnej kuchni.
Boogsy był olbrzymem. W tym stanie ciężko mu było biec z głową nisko przy ziemi, jak to robią normalne psy. Szedł wolno, z rozwagą wybierając drogę spośród plątaniny srebrnych ścieżek.
W świetle Księżyca było ich niezmiernie dużo. Wydeptane niemal aż do samej, białej skały. Okolica słynęła z uciekinierów. Nie było farmy, która nie utraciłaby mlecznej krowy, zadziornego byka, czy sprytnego psa. Podobno bydło puszczało się w wyrodny sposób z psami na łąkach. Tylko pastor miał o tym pojęcie i rozwodził się w po mszalnych dyskusjach w niedzielne poranki na placu przed kościołem w Leeton.
Boogsy przebiegł gospodarstwa rolne w Thoomee. Rozszarpał część elektrycznego ogrodzenia i pogonił włóczącego się tam kota wielkości świni. Nic więcej.
Kilka gołębi jeszcze nie spało. Nieruchomo sterczały na krawędzi rynny, patrząc z politowaniem na goniące się zwierzęta. Boogsy skręcił na zachód. Dość wygodną drogą dotarł do Narodowego Parku Loghnan, gdzie spędził dobrą godzinę, naznaczając drzewa galaretowatym moczem.
Edmund obserwował go przez noktowizor, robiąc szybkie notatki w czarnym brulionie w kratkę i kręcąc z niedowierzaniem głową.
Stamtąd pies popędził w kierunku jeziora Ballyrogan, słynącego z trujących wyziewów soli pomieszanej z gnijącymi zwłokami dawnych mieszkańców tych terenów, bynajmniej nie Aborygenów.
Poprzez system GPS wezwali samochód. Automat nie miał problemu z przejechaniem tych kilku prostych kilometrów. Zatrzymał się dokładnie na metr przed nimi. Edmund usiadł za kierownicą, prosząc Joffera o zajęcie miejsca obok.
Droga prowadziła wzdłuż starego łańcucha górskiego Lachlan Range na północny wschód. Zwietrzałe skały wyginały swe upiorne krawędzie w ostrym blasku księżyca. Wyjechali na skarpę i trafili na ledwo widoczną boczną drogę wiodącą pomiędzy dwa zadumane szczyty. Mimo nocy powietrze drgało tu z gorąca, budząc jakieś czarne, dziko przemierzające przestrzeń ziemi cienie.
– To kangury? – zapytał Joffer z odcieniem budzącego się lęku.
– No, nie myślę. Żaden kangur nie płynie w ten sposób. Z taką szybkością nie zrobi nawet tego cień sowy. Zresztą, niech mi pan powie, który kangur wspina się po pionowych skałach – zamilkł zaniepokojony głosami za oknem. Wydawało się, że dochodzą z daleka, z przestrzeni rozpostartej pomiędzy niewielkim łańcuchem górskim, a jeziorem. Wkrótce pojazd potoczył się w dół i ujrzeli czarną taflę wody. Nie było tego za wiele. Woda wypełniała trzecią część zwykłego obszaru, a resztę zajmowały połamane krzaki i białe plamy soli.
Wiał lekki wiatr. Przyniósł niezwykły zapach łajna. Nawet nie było tak bardzo nieprzyjemne jak się spodziewali. Zapach pieścił nozdrza podobnie jak ledwo dosłyszalne melodie rozkoszowały uszy. Zatrzymali samochód na niewielkim wzniesieniu. Stąd roztaczał się niezły widok. Wyłączyli silnik i patrzyli. W górze, wysoko ponad głową olśniewająco palił się Księżyc. Oświetlał coś, co zdecydowanie nie było Ziemskim pejzażem.
Na pastwiskach rozległej wyżyny majaczyły nieregularne, chorobliwie ruchliwe podziemne cienie.
Większość była wielkości krowy, ale zdarzały się i większe okazy. Te prychały złowieszczo, wierzgając czymś całkowicie niepodobnym do nogi. Wszystkie bez wyjątku bekały w zupełnie ludzki sposób. Niektóre intonowały z cicha jakąś pieśń. Inne podchwytywały i kontynuowały na krótko melodię aż dźwięk potoczył się w dół do jeziora i odbił w niewytłumaczalnie dziki sposób, zawracając zwielokrotnionym echem w stronę gór.
Ponad szczytami przetoczył się grzmot. Dwie iskry na długo połączyły niebo z ziemią. Były nienaturalnie długotrwałe, bez zwykłej dynamiki i blasku. Pozostały tak niczym zamrożone sople przez dobry kwadrans.
– Co to jest panie Edmundzie? – zapytał Joffer kompletnie wyprowadzony z równowagi.
– To jest to, czego szukamy – odpowiedział. – Wszystko układa się w logiczną całość. Ten atmosferyczny cyrk jest odpowiedzialny za rozbite awionetki. Mamy tu setki zmutowanych pokarmem zwierząt i coś dziwnego ślizgającego się tuż pod powierzchnią grunt. Podejrzewam, że obecne tu zwierzęta, są psami, które pewnej, listopadowej nocy w 2017 roku uciekły z Griffith. Pamiętam ten dzień, gdy powiew od gór przyniósł dziwnie słodki smród. Odwiedzałem wówczas ciotkę w jej domu na peryferiach. Gdyby usłyszał pan to wycie, piski i tumult. Widziałem je wszystkie biegnące na Corris Street. To był absolutnie zew natury. Zwierzęta poddają się z bez reszty tego typu sytuacji.
– Nie przekonał mnie pan. Te tutaj absolutnie nie przypominają psów.
– A czy stary Joffer przypomina Joffera Bobasa? Minęły trzy lata, a pokarm, który przyjmują doskonale wpływa na rozrost tkanki. Podejrzewam, że zmienia również percepcję świata. Dlaczego nie chcą już przebywać z ludźmi, żreć z brudnych misek, lizać karmiącej ręki? Tutaj wśród tych traw stają się nowymi, niezależnymi bytami planety.
– Myśli pan, że one żrą trupy obcych? Gdzieś tu jest rozbity statek? – rozglądał się gorączkowo.
– Nie, nie… One rozszarpują żywe ciała obcych . Mamy na to niezbite dowody. Setki analiz dokonanych w uniwersyteckich laboratoriach. Proszę, wysiadamy panie Joffer. No już, już…
Trzasnął drzwiami. Odgłos potoczył się daleko ponad słonym mokradłem, odbił od wody, a może i Księżyca, w końcu ucichł ponad pastwiskiem.. Edmund dźwigał ze sobą niewielki plecak i latarkę.
Ruszyli w stronę skał.
– Dlaczego tamtędy?
– Tam udał się pański pies dokładnie równy kwadrans temu. Musimy się pośpieszyć, jeśli mamy go przyłapać na czymkolwiek.
Nie uszli dziesięciu metrów, kiedy nagle pojawiła się nieoczekiwana przeszkoda.
W skałach zalśniła solidnie wmurowana kuta brama. To była stara, piękna robota, najpewniej dziewiętnastowieczna i może przywieziona z Edinburga, czy innego europejskiego miasta. Z rogów śmiały się pordzewiałe twarze aniołów czy diabłów. Klamka wyglądała na przepaloną. Na furtce wisiało kilkanaście łańcuchów i pordzewiałych kłódek.
– Nigdy nie słyszałem o żadnej bramie w okolicach jeziora Ballyrogan. A pan?
– Owszem. Ktoś mi opowiadał o wściekłym psie zamkniętym w skałach i śrubokręcie, otwierającym Górę.
– Małe dziecko straszy się nawet paskiem od spodni.
– Raczy pan sobie żartować. Nikt mnie nigdy nie bił. Ale pamiętam to ze szkółki niedzielnej. Którędy pójdziemy?
Edmund wskazał zawalony kawał skalnej ściany i ziejący, czarny otwór ponad rumowiskiem odłamków.
– Tamtędy…
Rozdział szósty
W którym nareszcie poznajemy pierwszych obcych.
Zaledwie zdołali się przecisnąć pomiędzy cuchnącymi ścianami.
Pełno było na niej przylepionej sierści, a nawet wiszącej, zdartej psiej skóry. Panował też okropny smród z racji porzuconych w przejściu fragmentów dziwnych kości i mięsa. Muchy wypełniały wolną przestrzeń nachalnym brzęczeniem.
Przejście, po początkowej ciasnocie przeszło w całkiem wygodny korytarz. Powierzchnię chodnika pokrywał drobny żwir, a miejscami biały piasek. Ściany ozdabiały drobne rysunki wykonane zapewne przez nudzące się zwierzęta. Niżej było ich więcej. Stały się bardziej szczegółowe i niemal humorystyczne. Zwykle w dziecięcy, naiwny sposób przedstawiały człowieka. Jego do obłąkania rutynowe czynności, słowem nudne życie. Czasem grafiki dotyczyły zgoła innych kreatur i pozostawały zawsze przerażające w klimacie. Czym rysowały? Już na łące zauważyli ich półtora metrowe jęzory liżące skały. Wtedy winą obarczali Księżyc i jego zdradliwe, pełne srebrnych upiększeń światło..
Korytarz opadał zagadkowymi zakolami, wznosił się zakosami, aby potem zupełnie stromym spadkiem zaprowadzić ich do ogromnej hali.
W życiu nie widzieli podobnej konstrukcji. Wnętrze góry było pozbawione wnętrzności, żadnego szkieletu, masy gliniastych mięśni, żył wodnych i stalaktytów. Ponad nimi wspinała się wydęta skała niczym cyrkowa kopuła, tyle, że bez ściągających lin i podtrzymujących słupów.
Kiedyś Jamie, syn Hutchinsów z Darlington Point wydłubał śrubokrętem krzyżakowym dziurę w ziemi. Dokładnie na najwyższym szczycie Tootigong Hill. Wielu próbowało, lecz tylko jemu udała się ta sztuka. I chociaż smarkacz miał dopiero wtedy jedenaście lat, to został rekordzistą w wierceniu otworów łańcucha górskiego Lachlan Range.
Okazało się, że szczyt skalny miał zaledwie w tych miejscach dwa milimetry grubości. Z małej dziury po śrubokręcie wydobył się potworny syk i obrzydliwy smród. Nieznana była siła, utrzymująca tę piekielną konstrukcję w równowadze. Przecież, trawa, drzewa i kamienie stanowiły w sumie niemały ciężar.
Ludzie tłumaczyli to wulkanizmem. Winili piekielne ciśnienie odmętów ziemskich, pozwalające utrzymać kształt góry. Uważali, że góra znajdowała się w stanie ciągłego nadmuchania i płynącego stąd balansu. Ludzie i zwierzęta przebiegali po szczytach, powodując przeciągłe dudnienia, wibrację i długo brzmiące echa. Te dźwięki i przerażające, towarzyszące im zjawiska, lokalni kwitowali niewybrednymi żartami. Machali lekceważąco rękami i przepijali problem piwem Nowo Walijskim. Nikt nie wierzył.
Wracając do Joffera i Edmunda, obaj stali kompletnie zdumieni widokiem.
Potężną halę od końca do końca wypełniały rzędy potężnych kadzi, od których niósł się duszący smród gotowanej kukurydzy. Panował rozgardiasz i hałas. Ponad krawędziami naczyń biegało kilkadziesiąt psów różnych maści, walcząc o strzępy porwanych z głębin kadzi ciał. Kilka innych tkwiło z głowami ciągle zanurzonymi, wypełniając ponuro oświetloną przestrzeń przeciągłym warczeniem i mlaskaniem. Niektóre walczyły z czymś zanurzonym we wnętrzu wrzącej zupy. Momentami w powietrze wystrzeliwały kształty wierzgających odnóży bądź osobliwych głów.
Edmund oddał w powietrze strzał z rewolweru.
Wszystkie psy ze skomleniem rzuciły się do ucieczki. Kilka ze strachu wpadło nawet w odmęty otworów.
– Boogsy!! Boogsy… – Joffer pobiegł za psem, ale ciemna masa już wtopiła gorączkowo ruchliwe ciało na dobre.
– Niech pan się opanuje na Boga. Nie będziemy przecież rozpaczać nad jednym, głupim kundlem!
Joffer rozglądał się z przestrachem. Nasłuchiwał.
Wprawnemu uchu mogło wydawać się, że słyszy śpiewy bądź intonacje przyciszonej modlitwy zupełnie pozbawionej zwykłych śmiechów i chichotów. Krawędzie kadzi iluminowały upiornym blaskiem, tak, że Edmund spokojnie wygasił latarkę. Znaleźli się półmroku, w hali wydłubanej przez tajemniczych panów tego lądu w bardzo zamierzchłej przeszłości. Zbyt precyzyjna robota jak na ręce zawsze to lokalnego, ale wielkiego plemienia Wiradjuri. W najdalszej części hali kadzie łączyły się z sufitem zieloną, z wolna blednącą błyskawicą. Rzucała upiorne cienie i powodowała jakiś przeciągły gwizd w sklepieniu. Do brzegu ogromnego naczynia prowadziły schody. Dawno nieużywane i niemal wykruszone czasem. Ze szczytu schodów mogli spojrzeć w mroczną głębię, skąd nadchodził lodowaty podmuch, dotykający tylko twarzy.
– Co pan robi? – z niepokojem zapytał Joffer. Edmund przeglądał wiszące ponad baliami długie łańcuchy. Tym gorączkowym krzątaniem niemal zepchnął ich do środka.
– To ciekawe. Te łańcuchy wyglądają na wręcz starożytne. Nie mogę oprzeć się wrażeniu przebywania we wnętrzu piramidy. Przypuszczam, że ktoś, kiedyś wykorzystywał je w ten sam sposób, w jaki ja zmierzam użyć ich dzisiaj.
– To znaczy?
Łańcuch posiadał specjalną uprzęż na końcu. Każde ogniwo było pokryte tajemniczym rytem, który tylko z pozoru przypominał odpryskujące ziarenka rdzy. Mogła to być zwykła instrukcja, a równie dobrze magiczna inskrypcja chroniąca kilkoma formułami użytkownika przed upadkiem.
– To pana pies tam wpadł. Pójdzie pan pierwszy – rzucił stanowczo.
– Nie zgadzam się – Joffera przerażała wizja wsadzenia w tę czeluść nawet czubka najmniej ważnego palca, a co dopiero całego ciała.
– Tu nie ma nic do zgadzania – mówił Edmund, kładąc obok latarki rewolwer. – No proszę, wchodzimy. Śmiało, śmiało!!
– Co to jest? Wrota do gwiazd? To chyba nie Wiradjuri wyciosali wewnątrz góry tak kolosalną konstrukcję?
– Jeszcze nie wiem, kto. Na pewno nie zbudowali tego ludzie. Przecież w świetle faktów konkluzja może być tylko jedna i oczywista. Na Boga niech pan nie marudzi. Wchodzimy, wchodzimy!
Joffer ciągle się wahał. Uklęknął na krawędzi kadzi. Wszystko to było zbyt oderwane od zwykłej codzienności. Edmund popchnął go łagodnie i nagle Joffer stracił równowagę, i wpadł. Upadek przypominał nurkowanie w beczce pełnej kiszonej kapusty.
Po chwili Joffer wyłonił się ociekający galaretowatym, szybko odparowującym płynem. Unosił się na powierzchni smolistej czerni. A obok niego pies, wypełniający kadź radosnym poszczekiwaniem pomieszanym z przeciągłym, ludzkim bekaniem.
– Tak jak pan mówił, ciężko tym oddychać. Ale to kurwa buzuje jak szampan. Sama przyjemność – mówił wesołym tonem Joffer, wspinając się wraz ze zwierzęciem z powrotem na brzeg. Pies coś za sobą ciągnął. Edmund spostrzegł, że jest to płaszcz z czterema rękawami.
Odsunął się z odrazą od Joffera, po kąpieli pokrywały go olbrzymie krosty i bąble. Bezustannie się drapał. Pomimo swędzącego bólu nie tracił zapału, wprost przeciwnie, tryskał wrażeniami.
– Ten obcy, niemal zeżarty przez psy jest na samej krawędzi. Coś do mnie gadał, kiedy wyrywaliśmy mu ten płaszcz spod pachy…– relacjonował zapalczywie.
Rozłożyli oleisty, długi prochowiec na schodach. Obciekał z galaretowatej cieczy. Edmund zapalił latarkę. Płaszcz był rzeczywiście nie z tego świata. Wzór wybuchał na wzorze. Wyglądał jak jeden wielki ekran ciekłokrystaliczny. W bocznej kieszeni znaleźli portfel.
– To podobnie jak u nas. Niech pan sprawdzi, czy mają American Express.
W przegródkach pełno było różnokolorowego bilonu. Dwie fotografie, których nie chciało im się oglądać wyrzucili w ciemność. Akty były ohydnie bluźniercze. Kilka następnych kieszeni zawierały szarą taśmę izolacyjną, kawałek drutu i pęk gwoździ do pneumatycznego pistoletu.
– Co to jest panie Edmundzie. Statek kosmiczny? Oni wszyscy gdzieś tam biegną…
– Nie biegną. Oni się przesuwają. Przypuszczam, że idą przez ten korytarz tranzytem. Z działu Hibernacji do działu Powtórnego Przetworu. Boję się nawet wysunąć hipotezę tak jest nieprawdopodobna – widząc pytające spojrzenie Joffera, kontynuował. – W świetle ostatniego odkrycia profesora Stanforda z Parkes, ziemia, na której stoimy może być powierzchnią trzeciego gigantycznego fragmentu asteroidu, który w zamierzchłej przeszłości wmieszał się w wirujący dysk protoplanetarny Ziemi.
– Aż tak? A ten korytarz? – zakpił.
– Widziałem podobny w wykopaliskach północnej części parku Nombinnie. Ja i cały zespół badaczy nie wiedzieliśmy, do czego służy. Tam, w parku, w korytarzu pod kadzią było pusto. Używaliśmy sprzętu do wspinaczki wysokogórskiej, a i tak straciliśmy kilku znakomitych kolegów. Nie było też żadnych łańcuchów. Tutaj ciała są stłoczone jak na przepełnionych hakach chińskiego rzeźnika. Może się mylę i jest to gigantyczna taśma do produkcji konserw z istot inteligentnych? My sami mieliśmy okres w cywilizacyjnej historii użycia ciała ludzi do produkcji środków higieny osobistej. Co najgorsze, istota, która skonstruowała system, zaszczepiła życie na planecie, od samego początku wiedziała, że się nie wymkniemy i nigdy nie opuścimy tej Ziemi. Nie wylądujemy na Marsie. Nie skolonizujemy Księżyca. Będziemy na zawsze zablokowani, wiecznie podzieleni sprzecznościami kulturowymi, rozdarci pomiędzy Bogów i Polityków. Pozostaniemy tu jak bezwolne bydło rzeźne, które ktoś, kiedyś spędzi do tych lochów. Proszę niech pan tam zajrzy i sprawdzi. A ja pójdę zaraz za panem.
– To, dlaczego potrafimy z tych lochów wyjść?
– Podejrzewam, że jeszcze nie jesteśmy pozycją w katalogu dostawczym. Ale już wkrótce będziemy.
Edmund przesunął się do sąsiedniej kadzi. Założył na nogi uprzęż. Wyregulował ogniwa i mrugnął okiem do osłupiałego Joffera.
Joffer skinął w milczeniu głową. Pomysł i tak mu się podobał. W końcu całe wydarzenie było ciekawsze niż oglądanie darmowych kanałów telewizyjnych i czyszczenie szpadla.
Boogsy wskoczył tuż za nim.
Obcy byli stłoczeni po samą krawędź bariery. Niektórzy mieli rozszarpane boki, inni brakujące odnóża. Wszyscy próbowali przekrzyczeć się nawzajem. Przepływali w jakimś powolnym ruchu do dalekiego centrum, wyglądającego z dystansu jak lśniący brzeg morza. Panikowali.
Nikt nie zauważył ludzi. Ich białych, chciwych rąk rabujących z drobiazgów. Boogsy zgubił się gdzieś daleko w tłumie.
Wrócili z całą stertą różnokolorowego badziewia.
– Za to da się wyżyć. Widziałem podobne w sklepie z antykami w Naranderra
– Co robimy?
– Wracamy – Edmund roześmiał się upiornie. Z jego wargi skapywała obca krew.
Ktoś nie chciał mu oddać fanta.
Wtedy odgryzł mu kawałek ciała po raz pierwszy.
Po raz drugi…
I trzeci.
Potargał kłapnięciami czyjąś twarz do samego gardła aż pękła jakaś ważna chrząstka, strzeliła arteria.
Obu przeszedł dziwny dreszcz emocji i podniecenia.
– Będziemy oddychać tymi cudownymi śpikami i wisieć na długim łańcuchu? Co ty na to, mister Joffer?!!!
– Tak…Tak….Bez masek i na długim łańcuchu. I nago!
Skoczyli z powrotem.
Świat nagle umilkł, pociemniał, zgasł. Joffer znalazł się w półmroku sam. Z dala słyszał szemrające ogniwa łańcucha w miarę jak się zsuwał po krawędzi kadzi w dół. Oddychanie tym śliskim ośrodkiem przypominało radosne picie. Przepychał się pomiędzy nogami obcych. Jak ognia unikali tego tajemniczo brzękliwego łańcucha. Mówili coś. Krzyczeli. Wyli.
Pomimo natężenia uwagi nie potrafił zrozumieć słowa. Nie dbał o to. Zbliżył się. Zaglądnął ciekawie w makabryczne twarze. Odkrył już, jak poruszać się w tym gęstym ośrodku. Szybkie, rybie rzuty ciała. Otworzył coś na kształt ust, żeby radośniej krzyknąć, a wybiegło mimowolne, niezręczne i przeraźliwe warczenie. Kłapnął paszczą. Odkrył, że szczęki mają tu tytaniczną moc, a słabe ludzkie zęby rozpruwają ciała Obcych błyskawicznym cięciem brzytwy. Po chwili zachłystywał się smakiem obcej krwi tak podobnej do malinowego soku. Widział swoje wargi na metr przed sobą. To było niesamowite, pocieszne uczucie. Ciągle rosły i czerwieniały.
Przeciągle cmoknął jakiegoś obcego w jego skomplikowany, goły tyłek.
Roześmiał się dziko w ogarniającym go poczuciu szaleństwa.
Usłyszał słaby głos Edmunda. Odwrócił się i poszukał go wzrokiem.
– Jestem tutaj – powiedział. Na dźwięk słów setki obcych ciał odsunęło się z widocznym respektem. Joffer mógł teraz zobaczyć ten gigantyczny, gorejący bielą szyb i zwisającego na łańcuchach z sufitu kilka metrów dalej Edmunda. Nie przypominał człowieka. Był jak wydłużony, nadymający się oddechem worek z krokodylą głową i szponiastymi rękami. Wykręcał pysk wypuszczający kłęby dziwnej świecącej pary.
– I jak? – zapytał.
– Bosko!
– Wyglądasz jak bestia!
– I ty też!
Po kilku godzinach wygramolili się po łańcuchach na krawędź kadzi.
Obaj bekali ohydnie, co chwila ulewając z ust litry tajemniczej cieczy.
Edmund chwiejnie odszedł do samochodu. Przyniósł zgrzewkę piwa. Joffer dłubał w zębach wykałaczką. Ostatni obcy smakował jak pudełko waniliowych lodów, zjedzonych razem z opakowaniem.
– Przypuszczam, że mamy do czynienia z rozbudzoną załogą statku kosmicznego. Automatyczny system dowodzenia uznał, że po hibernacji nie nadają się do zastanych warunków i podjął decyzję o wymianie całego układu anatomiczno–fizjologicznego rasy na nowszy model.
– To, coś … Pokładowy komputer, Bóg -Monster -Konstruktor, konsumuje i przebudowuje Obcych od podstaw?
– Nie tylko Obcych. Również i nas, ludzi.
– Skąd takie przypuszczenia?
– Wyjaśnienie, jak na naukowca nieprzyzwoite, ale tak… czuję.
– I kiedy przestaną?
– Wkrótce. To potrwa, aż do finałowego Odbeknięcia żelowiska.
Rozdział siódmy
– Blacky?
– Bronzy… Nazwyaj mnie Bronzy.
– Przepraszam, pomyliłem się.
– Wam białym wszystko się, kurwa, myli. Macie to od słońca.
– Widziałeś gotującą się ziemię.
– To Namorodo. Nadchodzi kolejny czas wielkiego snu. Musi nastąpić odbeknięcie i przebudzenie.
– Nie boicie się?
– To nasza ziemia. Znamy ją aż po roztopione jądra.
– Chyba jądro?
– Są trzy jądra, mądralo! Każde posiada inną temperaturę topnienia i wszystkie są ciekłe. To największe aż siedem i pół tysiąca stopni. Gorętsze niż Słońce!
W którym przejawiam monstrualną chęć mordu i poznaję pierwszą zasadę Odbeknięcia.
Moje wychnięcia z ziemi podczas ślizgu były dzikie i nieodpowiedzialne. Pędziłem przez trawy chłostany badylami, bez strachu o przecinaną skórę, pozbawiony odczuwania najmniejszego bólu, mocarny i wszędobylski. Prawdziwy upiór z rodzinnej ziemi. Nawet rozpościerałem ramiona, przeganiając wszędobylskie muchy i strasząc cykady.
Powracałem na plac przed domem Smarkacza i próbowałem zagadnąć do pierwszego lepszego czarnego cienia. Umykały przede mną w popłochu. Te wielkie, leniwie krążyły w oddali. Cielak podejrzewał, że są to oczadziałe byki mające na sumieniu zamordowanie niewinnej krowy, czy pożarcie małych. Z całą pewnością nie wyglądały na upiorów pochodzenia ludzkiego.
Nie myliłem się.
Tego dnia przyszło na farmę kilku aborygenów z plemienia Wirajaduri. Stanęli na placu przerażeni widokiem czarnych, nieregularnych plam sunących tuż pod warstwą naniesionego przez wiatr kurzu i namiętnie się kłócili.
Wychyliłem głowę i spoglądałem na nich z oddali.
– Przyszli znowu zagrać – wyszeptał nie wiadomo skąd nadbiegający Smarkacz. – przykucnął tuż przy mnie i obserwował. – Ojciec się nimi zajmie. Lubi przekonywać ludzi swoją strzelbą.
Stary pędził na jednej nodze, ciągle chichocząc.
– On jest nienormalny…
– Tak. Oszalał, od kiedy wyciągnął końcówkę z ostatniego w rurociągu instrumentu czarnych i zastąpił ją śrubokrętem Philipsa. Wtedy wszystko się zaczęło.
Aborygeni pochylali się ponad ustnikiem Ostatniego Instrumentu. Jeden z nich zadął. Dźwięk rozniósł się gdzieś w dalekiej głębi. Powiał gorący wiatr. Pociemniało.
– Czarni dysponują niewyobrażalną mocą ponad tym lądem. Są uparci. Uważają, że to granie całkowicie wystarczy aby utrzymać duchy Dreamtime w matni. Dada płaci im kilka tysięcy dolarów za każdy seans, a mimo to zawsze odchodzą do swoich domów przed czasem. Dzisiaj stary chyba straci cierpliwość.
– Jestem Włoszką z pochodzenia. Przyjechałam do syna. Jest hydraulikiem w Leeton. W Italii mamy niedaleko Neapolu żelowisko umieszczone około trzech tysięcy kilometrów pod powierzchnią gruntu. Mój mąż po śmierci został żolterem. Zginął wepchnięty pod przejeżdżającą ciężarówkę.
– Babciu? Długo pijecie?
– Nie gadam bez sensu. To nic, że czuć odemnie whisky. Jeśli nie chcesz, to ci nie opowiem. Giordano czasami widzę w skale. Pływa jak w akwarium tuż pod przeźroczystą powierzchnią z nabazgranymi aborygieńskimi rysunkami. O, tam na wzgórzach – wskazała roczapierzonymi paluchami.
– Tam nie ma żadnych rysunków.
– Tam już nie ma ludzi. Na teren wchodzą tylko wyszminkowane krowy. Ale ja lubię ich uwodzicielskie towarzystwo. pudruję im pyski i słucham śpiewu. jestem za stara na figle.
Ciumary.
W Nardenthan domy budowano na betonowej wylewce, nie grzebiąc zanadto w odmętach okolicznych żwirow. To samo w Erigolia, Euratha i Weethalle. W Beelbangera glina pod warstwami suchego żwiru była najgorsza. Jeśli wypełniały ją złote, drgające od wilgoci larwy ćmy–nielotki Corey’a, należało grunt przez noc dobrze nasączyć benzyną bezołowiową, koniecznie ze stacji Shella, i przez tydzień przepalać palnikiem gazowym jak jakąś syntetyczną konfiturę. Nie wybuchała. Pod wpływem płomienia intensywnie pachniała bukietem herbacianych róż.
Po czasie gleba nadawała się pod zasiew, tyle że – marchewki z lokalnego sklepu Bunningsa w Griffth. Nikt poważnie nie myślał tu o zbożu. Chleb chyba straszył by pleśnią i zarastał od świeżości pajęczynami.
Muszę przyznać, że sam, od najmłodszych lat uczyłem się respektu do tej ziemi. Nie był to bynajmniej strach prosty, jaki zazwyczaj odczuwamy przed świeżo rozgrzebaną, cmentarną glebą. Taka zwykle otula nasze ciała i w końcu ukołysze w jakiejś robaczywej pieśni. Mam na myśli paraliżującą trwogę przed zniewalającą świadomością otchłani czasu, jaki zamyka w sobie warstwa po warstwie księga ziemi. Te tony usuwających się z najgłębszych mroków kosmosu drobin międzygwiezdnego pyłu, te biliony kwantów promieniowania i kto wie, czy nie tajemnych przepisów zdolnych zniweczyć trud tworzenia i zaprowadzić zmagające się z przeciwieństwami ludy ku przerażającej zagładzie. Wszystko to czas zatknął w pamięci skalnych nawarstwień. Paraliżująca wiedza, do której nie ma dostępu nikt poza nielicznymi wybrańcami lokalnych ludów.
Dlatego tak gwałtowny sprzeciw wyzwoliły we mnie okoliczne wiercenia!
Odwierty w ziemi wykonywano od zarania ludzkich dziejów. Były to raczej dłubania, zmagania z kilofem, czy łopatą – nic szczególnego i zakłócającego odwieczny porządek. Nigdy jednak nie dokonano ingerencji na podobną skalę, jak to zdarzyło się na północ od Griffitt, a mocno na zachód od Elengham w samo południe pewnego wtorku 2025 roku. Zaeksperymentował ze szczególnym zacięciem profesor Geoffrey Stanford z nowo otwartej placówki geologicznej w Parkes. Samotny szaleniec, jak go nazywano – a dla mnie złośliwy cham i pozbawiony intuicji jajogłowy kretyn, który nie wiedział, na czym stoi – pewnej nocy, dwa lata wcześniej, odkrył przedziwne grudy zbitej materii, każda dwustukilometrowej średnicy zanurzone w płynnej magmie Ziemi. Pływały nieskoordynowanie , jak rozgotowane śliwki w gorącym kompocie. Tysiące kilometrów pod naszymi stopami, te monstrualnych rozmiarów bryły tańczyły i koziołkowały!
Wkrótce świat dowiedział się o odkryciu dwóch tajemniczych asteroidów, pochodzących sprzed czasu formacji planety Ziemi. O trzecim – jeszcze wtedy – nie wiedziałem nawet, ja. Informacja jak zwykle rozpętała burzę w środowisku naukowym i wściekłość w zakostniałym światku religijnym. Spory dotyczyły źródeł pochodzenia tych tworów, składu chemicznego i niezwykłej dynamiki ruchu. Sam profesor Geoffrey, z bezczelną pewnością oświadczył, że są to odłamki rzeźby sprzed epoki obłoku protoplanetarnego, a którą Bóg Białych wyrzeźbił z nudów tuż przed stworzeniem Adama, stąd jej odporność na działanie czynników fizycznych, ogromnego ciśnienia i wszechobecnej temperatury. Czyżby sam materiał podlegał innym prawom fizyki? Czyżby rządził się własnymi regułami i zawierał wpisane w strukturę budowy prawa z dawna zarzucone przez naturę? Nakazy mocy poprzedzających nasze istnienie, ponadczasowe i obezwładniająco słuszne?
Obiekty pozostawały trudne do uchwycenia w wiązkach grawitronowego rezonansu. Wymykały się, by powrócić, rozkołysane, brzękliwe w magnetycznych przekazach, dziwnie niestałe. Przyrządy ukazywały je zawsze w ruchu i niepokojąco niewyraźne. Ekipy w okolicy Burgooney, Ardlethan i Yalgogorn czekały ze swymi wycelowanymi w odmęty roztopionej magmy najnowszymi wiertłami z Narrandera. Ostrza przypominały harpuny, jakimi ongiś polowano na wieloryby. Podobnie zresztą działały, rozwijając w eksplozji liny teleportacyjnego przekazu próbki. Okoliczni starcy odwracali się z przestrachem, a niektórzy, co sprytniejsi pakowali manatki i przenosili gdzieś dalej na pustynię, w kierunku Cobar i dalej na północ poza Burke, aby mieszkać w brezentowych namiotach i spać na drżącej z gniewu ziemi.
Tylko przypadek sprawił, że po miesiącu udał się jeden jedyny odwiert. To, co uzyskano, nie było bynajmniej starą, sprasowaną skała, bądź skrajnie zagęszczonym kryształem jakiego spodziewałby się geolog, tylko kilkunastoma litrami czarnego płynu, który stary Ashley Thomeson z Condobolin West zebrał do starej, zardzewiałej miski i chlusnął z rozmachem pod przyczepę kampingową Spealsa, myśląc, że to stary olej wiertniczy.
Wywołał tym zachowaniem głupie żarty kolegów i wściekłość ekipy naukowej. Miejsce zalatuje do dziś zapachem starej zupy kalafiorowej. Jest popękane i gorące jak stara, zardzewiała blacha, od której głupiejąc kompasy.
Zaraz potem zaginęła w buszu Mobie, żona piekarza Hornsey’a. Wieszała pranie w pewną majową środę i oddaliła się niepostrzeżenie. Może przestraszyło ją dzikie zwierzę? Ugryzła wielka mrówka? A może fioletowe cielaki z Alderthan, wypisujące nienaturalnie długimi jęzorami na ścianach domostw dziwnie przekręcone przekazy o Bożym powtórnym narodzeniu?
Nikt nie wiedział…
Stary Hornsey pobiegł natychmiast do komórki po strzelbę i przeklinając pod nosem udał się pomiędzy drzewa. Tam spotkał czarnego Boba, tropiącego już od jakiegoś czasu ślady jakiegoś szurającego stopami zwierzęcia. Nie uszli nawet mili, gdy w buszu zrobiło się ciemno i gorąco jak przed nadejściem piaskowej burzy. Powietrze stało się gęste i wypełnione drobinami kurzu. Fruwały rozzłocone dziwnym światłem liście. Drżała ziemia. Patrzyli trwożnie na nadchodzącą z zewsząd pomarańczową pomrokę. Dygotali w podmuchach czegoś, co z pewnością nie przypominało wiatru.
– To duchy przodków, Omjaliali…Powracają z miękkich skał.
– Gówno prawda. Zwykła, kurewska burza piaskowa – odburknął stary, strofując aborygena wzrokiem. Usta wykrzywił mu wstrętny grymas odrazy, z jaką biali zawsze odnoszą się do legend i przekazów.
Mimo sprzeciwu, stary poczuł ciarki na plecach. Wydawało mu się, że kątem oka dostrzega umykające, ogromne cienie – niezwykle ruchliwe, na poły ludzkie postacie, rozedrgane i niespójne w obrazie. Nazbyt częsty widok w okolicy Caleambally i Alderthan, gdzie sporo zdarza się widzieć w naładowanym elektrycznością powietrzu tworów emisyjnych podłoża. Towarzyszą im dźwięki stąpania i cichego pogwizdywania. Jego źródła pozostają zagadką nawet dla mnie, choć znam każdą piędź tej ziemi i wszystkie bez wyjątku pieśni dotyczące gliny.
Zrobiło się jeszcze ciemniej i zimniej, więc obaj mężczyźni postanowili zawrócić i popytać o pomoc zwykłych bywalców pubów w okolicznym miasteczku. Przekonanie do poszukiwań, zachęconych darmowymi kolejkami pijaków nie zajęło im zbyt wiele czasu. Tylko otrzeźwienie tej pomocnej siły potrwało do białego rana. Hałas, głośne rozmowy i odgłosy poszukiwań na stryszkach i w komórkach dawno nie używanej broni wzbudziły zainteresowanie lokalnego stróża porządku, Rudzielca, Teda Hornbaighta – jedynego gliny w stopniu sierżanta w okolicy – pakującego swój obskubany nos w każdą intuicyjnie wywąchaną aferę.
To on całe to mgliste przedpołudnie siedział za kierownicą policyjnego wozu, jadącego tuż za rozbawioną alkoholem paczką. Zatrzymał się dopiero w momencie, gdy w dziesiątkę odnaleźli zupełnie wysuszone ciało Mobie. Leżała na suchej trawie jak pokręcona, gigantyczna marchewka.
– To było tam pod lasem – tłumaczył się niepewnym głosem Jeff Hudson, wskazując na dziko powyginane drzewa. – Wywlekliśmy ją spod krzaków jakoś dziwnie spoconą. Dała się ruszyć dopiero za pomocą liny holowniczej.
– Czego?
– No, powiązaliśmy sznurem jej nogi i przyholowaliśmy aż tutaj do drogi.
– Za ciężka? – Rudzielec, pytając ciągle poprawiał pas z bronią.
– Tam, gdzie goła skóra przylepiła się do gruntu, było najtrudniej.
– Panie Ted, ciało przyrosło do podłoża – wtrącił się nie panujący nad nerwami Harry Teens. Jego oddech był przesączony dobrą Whisky z lat siedemdziesiątych. – Jakby ten cholerny pot zlepił ją na wieki ze żwirem.
– Miała na sobie ubranie?
– Brakowało nawet bielizny – wyjaśnili zgodnie. – Oderwał się cycek – parsknął ktoś z tyłu.
– Wszyscy jesteście walnięci – Rudzielec przyglądał się im przez chwilę, kiedy przysięgali, że mówią prawdę. – A tak poza tym, ty… Jeff? Trudno cię dopaść na setce. Jedziesz jak popierdolony – wymruczał Rudzielec, zapisując coś w notesie. – A wracając do tematu… Czy miała coś na sobie oprócz tej podziarganej przez koty torebki?
– To nie koty… – Ten sam głos z tyłu wyjąkał trwożliwie.
– Pytałem, o coś – niecierpliwie kontynuował glina. – Czy miała na sobie na przykład diamentową kolię, naszyjnik z pereł, czy zwykły, wytarty tatuaż.
– Nic… – Jeff zastanawiał się przez moment. – Chyba widziałem niedopalonego papierosa, tkwiącego pomiędzy palcami lewej dłoni.
– Papierosa… powiadasz…
Niespodziewanie oficer tupnął obcasem w grunt. Dziwnie zabębniło, jakby stali na opróżnionej, metalowej skrzyni, a nie na solidnym kawałku federalnego lasu.
– Widziałeś kiedyś tak popękaną ziemię, Jeff Hudson?
– To nic nadzwyczajnego. Jest lato, jest susza.
Policjant uklęknął ostrożnie na jedno kolano. Przesunął po najbliższej krawędzi pęknięcia kciukiem. Odłamał kawałek. Był ostry jak żyletka i przysiągłby, że na swój sposób gorący. Czuł w opuszce palca napięcie piekielnie wzbudzonej statycznej elektryczności.
– To nie jest zwyczajny skurcz gleby z braku wody, Hudson. To kanał przepływowy ciumara – oznajmił poważnie. Przyłożył ucho do najszerszej części pęknięcia, nasłuchując.
Zaległa cisza. Nikt nie był zdolny się poruszyć. Przeczuwali najgorsze.
Drzewa eukaliptusowe wyglądały na śmiertelnie chore od światła, które przyżerało się swym nadmiarem poprzez chmury.
– Ma pan na myśli te monstra, o których ostatnio pisały gazety?
– Te same… Kreatury z odwiertu. Poszukają w ziemi ziaren płodności.
– Widziałem przedtem ruch, tam poza drzewami – rzucił przerażony Ted Fitzgerald i zaczął cofać się w kierunku zaparkowanych przy drodze samochodów.
– A dokładniej? – zapytał policjant, spokojnie wodząc wzrokiem wzdłuż granicy krzewów. Podniósł się z kolan i z ociąganiem wyciągnął służbowy rewolwer. Szczęknął odbezpieczany mechanizm. – Ktoś jeszcze coś widział? – zapytał. Jego mundur wyglądał w przesianym świetle najbliższego drzewa jak odprasowany stary materac z guzikami dawno zapomnianej pościeli.
– Tam coś jest – wyszeptał Aptekarz, unosząc swój myśliwski nóż jak do ciosu.
– I znów się poruszyło – wrzasnął gwałtownie Ted, uciekając. Usłyszeli przeraźliwy pisk. To, coś, biegło w ich stronę. Stali jak sparaliżowani. Sylwetka istoty wydawała się łączyć z trawą, a jednak się nie czołgała, nie pełzła i nie była rodzajem węża, czy rozciągniętego psa jamnika. W proporcjach niemal przypominała pokrzywionego człowieka, kalekę żebrzącego na schodach kościoła w pozycji, na kolanach. Ciągnął za sobą dym, smród nie do zniesienia i z wściekłą determinacją zaatakował Hornsey’a. Przewrócił mężczyznę jednym uderzeniem z czoła. Przygniótł ciałem. Wyłamał dłonią kilka żeber. Wżarł się pocałunkiem w jego usta, topiąc w potężnych wargach brodę i sięgając tym potwornym zgryzem niemal podstawy uszu. Rozległ się ogłuszający wrzask, jednocześnie głuchy odgłos trzaskających kości, potem gwałtownego ssania i tłoczenia, bo ciało ofiary topiło się jak szkło. W oka mgnieniu okazały facet zamienił się w zaschnięty, wygięty wór bez grama wilgoci. Ciumar odrzucił bezużyteczne truchło na kupę suchych liści. Wytarł wierzchem dłoni pomarańczowe usta. Nie marnował czasu. Zaliczył następne trzy ofiary zanim ktokolwiek wpadł na pomysł, żeby strzelić mu w ten głupi łeb.
– Z pomiędzy nóg wypływa mu jakaś czarna ciecz! Słyszę pędzący pęknięciami ziemi szmer! – ostrzegł Jeff, przeładowując strzelbę. Nie patrzyli. Walili na oślep w glebę. Ciumar oddychał chrapliwe. Szczyt pleców i kark falowały, otwierając i zamykając dziesiątki miniaturowych nozdrzy. W jego przebitym kulami brzuchu coś bulgotało i gotowało się obrzydliwie. Bekał przeciągle. Wreszcie zwymiotował. Zwrócił całą wyssaną ze swych ofiar ciekłą zawartość wprost na trawę. Nie było to ludzkie rzyganie… Raczej wynaturzone, przejaskrawione w tonacji dźwięku wypróżnienie. Proces raczej porównywalny do eksplozji przeciążonego ciśnieniem, zardzewiałego kolanka w systemie złej kanalizacji. Ciecz zalatywała smrodem dawno nie mytych naczyń.
– Dziwadło – Jeff z obrzydzeniem wycelował w całkowicie białe oko ciumara. Po chwili przestrzelił je kilkakrotnie. Dalej pozostawało niewzruszenie całe. Powracało do pierwotnego kształtu na twardo ugotowanego jajka. – Ale skurwysyn. Chyba wstanie o zmroku i jeszcze postraszy.
– Też nienawidzę tego smrodu – zgodził się policjant. – Pozbierajcie trupy i szybko spalcie. Wolę się upewnić, że już za nami to ścierwo nie pójdzie.
– Eee…tam. Wydalił przed śmiercią ten czarny płyn – rzucił niedbale Aptekarz. – Ten na pewno z ziemi się nie podniesie. Instynktownie wytryskał zawartość torebki nasiennej.
Spróbowali unieść ciało potwora. Skleiło się z ziemią i odkształciło.
– Poczekajcie chwilę. Oddaje energię. Stąd te przelatujące iskry.
– Taki spokojnie mógłby oświetlić farmę…– Fioletowy blask złowróżbnie oświetlił ich twarze.
– Nie wiesz chyba, co mówisz – mruknął Rudzielec, ładując swój rewolwer.
Nagle drgnął, widząc dalej w trawie rozsrebrzoną powierzchnię kałuży. Podszedł i dotknął czubkiem buta galaretowatej powierzchni. Bez słowa zawrócił do wozu. Po chwili nadszedł ciężkim krokiem z zardzewiałym łańcuchem zakończonym niewielkim, magnetycznym hakiem. Układał ciężkie ogniwa w dłoniach jakby to było lasso. Hak zwisał swobodnie i czasem zakołysał się pod wpływem sprzecznych wektorów pól jak zegarowe wahadło. Rzucał dziwnie ruchliwy cień. Rudzielec pochwycił go pieszczotliwie i wymierzył ostrzem w masę. Celnie rzucił i błyskawicznie pociągnął. Wnętrze galaretowatego worka było puste.
– Wyglądacie mi na ignorantów…– zagadnął zaskoczonych ludzi. Nie znali go z tak profesjonalnej strony. Patrzyli, jak całkowicie zdegustowany tym, co robi, rozcina kałużę na długie, galaretowate paski . – Lepiej żebym się mylił. Czeka nas niezła jazda. Ten kawałek lasu jest zainfekowany – Ostatnią uwagę skierował do wysokiego bruneta w kapeluszu z szerokim rondem. – Wiedziałeś o tym?
Aptekarz skinął głową.
– Ale czym, konkretnie? Nowe zwierzęta?
– Pamiętasz wiertła z Narrandera i profesora Stanforda? – zapytał już nieco swobodniej gliniarz. – Ten wylany przez robotnika olej okazał się być płynem nasiennym ciumarów. Nie posiadają zbyt wiele wody w swoim piekle. Potrafią wydrzeć ze swobodnie rosnącego drzewa osiemdziesiąt procent płynów, nie mówiąc o tych zwierzęcych miękotach. I nie pytaj mnie jak to robią! Siorbią! Ciumarzą! Kurwa…żrą! Ty Jeff, zorganizuj swoich pijaczków. Pozbieraj marne strzępy, nasącz benzyną i wypal do ostatniej sadzy.
Jeff skinął na ludzi. Posłuchali. Zresztą robili to od zawsze. Od lat był w tej paczce niezmiennym autorytetem. Wszyscy z Monie Gap, Rankins Springs i Clea Ridge, czyli przeklętych, zapchlonych dziur tej parszywej Mid Western Highway.
– Ty, Aptekarz, zostaw ich, są dorośli, poradzą sobie. Chodź ze mną.
Wskazał krzaki skąd nie dalej niż kwadrans temu wyskoczył ciumar.
– Tam…
Na prawo las ciągnął się do starego wykopu pełnego zielska. Przykrywał też połacie skalistej ziemi nieomal po zerodowane wzgórza na zachodzie. Urywał się na starej, piaszczystej wydmie porośniętej ostrym trawskiem i dalej już tylko rozrzucał nieregularne wyspy roślinności na przestrzeni dwunastu kilometrów aż po leniwe, spore miasteczko West Wyalong na południu, skąd przyjechali chichocząc po piwie zdezolowaną półciężarówką Jeffa Hudsona.
Obaj mężczyźni podążyli do linii ostrych krzewów. Pod jednym z nich odnaleźli następną sporą kałużę. Przy dotknięciu reagowała jak napięty, rzucony niedbale worek wypełniony cieczą.
– To stąd wylazł skurwysyn – wyszeptał Rudzielec. Spojrzał na Aptekarza, a potem obaj odwrócili się w stronę pracujących ludzi. – Tu jeszcze coś siedzi, stąd to napięcie.
– Tam obok drogi… zaczął Aptekarz tonem pełnym trwogi.
– Wiem… Jest druga kałuża – dokończył glina.
– Raczej mały staw…I to pełny niespodzianek.
Zawrócili.
Tymczasem farmerzy przeciągali trupy ludzi na asfalt i ułożyli na szczycie rozerwanego ciumara. Jeden szybko rozpryskiwał benzynę z kanistra. Ktoś rzucił bez ostrzeżenia rozżarzonego peta. Ogień buchnął po same szczyty drzew, szybko trawiąc ciała. Jeszcze chwilę temu płomień się wahał, ale teraz skwierczał i wyraźnie się rozkrzewiał nawet na zeschłe liście nieopodal krawędzi asfaltu, jakby ciała nasączone były jakąś łatwopalną oliwą.
– Biedny Hornsby
– I Bill i Harry Teens…
– Co tu robicie? – policjant zapytał stłoczonych ponad truchłami mężczyzn. – Dość tych szlochów. Załadujcie strzelby. Wyciągajcie noże. To nie koniec, panowie.
Patrzyli na siebie w milczeniu, nic nie rozumiejąc.
– To nie oni, boss – wyjaśnił blady ze strachu Jeff. – Płacz jest słyszalny w całym lesie i aż w dół pola, stykającego się z farmą Masterstona, martwego od jakiegoś czasu i leżącego od roku w swym łóżku w oczekiwaniu na pogrzeb. Ten hałas nas tu przywiódł. Szloch roznosi się z tego miejsca od tygodnia.
– Myśleliśmy, że to jaja żółwi.
– Wiadomo, że jaja żółwi nie płaczą, szczególnie tych gigantycznych, opancerzonych monstrów, żyjących na słonych bagnach Lake Cowal, których zresztą nikt nie widział, w przeciwieństwie do królików i różanych kóz – Tony Bums starał się popisać wiedzą i erudycją. – Dlatego mieliśmy wątpliwości.
– To stamtąd – rzucił pośpiesznie Jeff, wskazując ręką rozgrzebaną ziemię.
Zdecydowali się podejść. Tym bardziej, że policjant zwijał na nowo swój łańcuch, tym razem coraz bardziej gorączkowo i nieskładnie.
– Ostrożnie, tam przy stawie – ostrzegł z nutą rosnącego niepokoju.
Sam szybko podszedł i zatrzymał się u brzegu, próbując daleko wysuniętą nogą sprawdzić powierzchnię wody. Jak przypuszczał, podeszwa buta napotkała miękki opór, definitywnie nie lustra wody. Powierzchnia ulegała okresowym zamgleniom. Nic mokrego, nic w czym dałoby się cokolwiek zanurzyć, czy przemyć. Pozostali podchodzili z wyraźną obawą do leżących na piasku zagadkowych fragmentów czegoś, co wyglądało jak rozprute wielkie żołądki . Wewnątrz organu bielały wysuszone na słońcu drobne jak u kury kości.
– Mały siedział w glinie od miesięcy i zdechł, stąd te ziemne kopce.
– I jak miałyby przeżyć, Hudson? Przecież to nonsens – odezwał się Aptekarz. Podszedł i lufą Remingthona zaczął grzebać w resztkach truchła. – Ziemia wyciąga, a nie karmi – dodał ze śmiechem.
– Jeśli chodzi o nas, ludzi… – dodał wątpiący.
– Poza tym zobacz. Wzór kości nie tworzy znajomego wzoru z atlasu anatomicznego człowieka. Od razu widać, że nie jest stąd i ktoś go kurwa, zabił prądem. – Widać było, że uwaga lokalnego aptekarza Ralpha nie przypadła Jeffowi do gustu. Jego twarz zmięła nagła wściekłość.
– Coś nie gra? A ja słyszałem o chodzących tu bezpłodnych kobietach z okolicy implantujących sobie samodzielnie to zapiaszczone jajo wprost do pustego brzucha!– wygarnął wściekle.
– To możliwe…Sam o tym słyszałem – poświadczył przejęty Olaf Ramsey. – Rodzą bachory, których nie chcą przyjąć nawet do przedszkola dla czubków w Griffit.
Spojrzeli po sobie z obrzydzeniem. Byli zbici z tropu, tym bardziej, że Aptekarz nie oponował jakby o wszystkim dawno już wiedział ze swojej praktyki zawodowej.
Glina stał ciągle z boku. Obserwował paczkę z uśmiechem rosnącego rozbawienia.
– Jeff mieszka aż sto kilometrów stąd na południe. Ma prawo nie być na bieżąco, ale wy? Nie znacie zaleceń władz federalnych względem Ciumarów? Nie dotarło do was ostrzeżenie? Nic nie mówiono w szkole, na zebraniach lokalnych społeczności, pubach czy w kościele? – Spojrzeli po sobie zdziwieni. Wszyscy jak jeden mąż, nie mieli pojęcia o czym gada ten policyjny, zwalisty wywłok. – Widzicie ten staw? – pytał dalej Rudzielec, kierując uwagę wprost do Jeffa. – Przynieść mi drugi łańcuch z tylnego siedzenia, chłopcze i podjedź tu znowu jak najbliżej możesz twoją terenową furą.
– Dlaczego znowu ja?
– Bo jesteś z całej paczki najtrzeźwiejszy? No już, już nie dyskutuj! Migiem, Hudson…
Wezwanie odbiło się głuchym echem od drzew. Zawisło gdzieś ponad dziwnymi kopcami świeżej ziemi, ciągnącymi się ponurym wałem w głąb lasu. A tam wszystkie dźwięki ginęły jakby wessane tajemnym ciągiem pod ziemię.
Nagły, stłumiony płacz dochodzący spod piasku przejął ich trwogą. Dodatkowo słoneczny blask uległ chwilowym zakłóceniom, jakby przemknęły w tym dźwięku przez powietrze miliony cieni. Las i milcząca, pozbawiona życia woda wyglądały przez moment jak odlew z brudnego szkła.
Rudzielec spokojnie wyciągnął rewolwer. Położył łańcuch na ziemi. Przeszedł kilka kroków w stronę źródła hałasów i zastygł w pozie strzelca rodem z westernów. Wszyscy czekali na wystrzał, ale on zamiast tego powiedział:
– Weź łopatę od Reynoldsa, panie Bums… i wykop to świństwo do rzeczywistości. Nie będę przecież strzelał do piasku.
Wezwany zrobił to niechętnie.
– Dlaczego ja? – zapytał. Ręce mu drżały na szpadlu. Trzej inni cofnęli się ze wstrętem, trzymając bezpieczny dystans. Natychmiast poczuli zatęchły zapach rozgrzebywanej ziemi.
– Jesteś tak samo w tym dobry jak każdy inny. Szybciej – ponaglił glina. Powierzchnia ziemi wokół stała się gorąca, jakby sąsiedztwo reagowało na zakłócenie balansu piaskowych ziaren.Coś jeszcze pod ich stopami próbowało się wygrzebać.
Kilka ruchów łopaty odsłoniło kolejne jajo. Skórzasta skorupa poruszyła się gwałtownie jakby miała za chwilę prysnąć i wycisnąć obcy byt na zewnątrz.
– Dobra…Teraz powoli się odsuń – powiedział policjant, wodząc muszką pistoletu po czole Bumse’a, po jaju i kilku okolicznych drzewach jednocześnie.
Szybkość ataku malca była zatrważająca. Wygramolił się z rozciętej błony samodzielnie i wyskoczył z hukiem petardy. Wgryzł się w przedramię Bumse’a ze wstrętnym gulgotem niemowlaka. Jak gdyby planował ten uchwyt małej szczęki i trenował już od etapu żółtka bezzębne gryzienie. Mężczyzna z wrzaskiem odskoczył. Próbował strząsnąć atakującego, szukając jednocześnie pozostawionej na piachu strzelby. Ale istota już wessała się w miąższ ciała wyjątkowo żarłocznym wysysaniem. Ramię Bumse’a zawisło bezwładnie.
– Nie ruszaj się przez moment, skurwysynu! – ryknął glina. – Daj mi chociaż dwie sekundy…Stój kurwa!
Huknął strzał…i potem zaraz drugi. To coś odpadło i zastygło na piasku. Wtedy Jeff nadjechał swoją półciężarówką. Precyzyjnie zmiażdżył poczwarze mały łeb. Patrzył wychylony przez otwarte drzwi na gwałtownie parujące zwłoki. Wrzucił jeszcze wsteczny. Poczuł pod kołem trzask, jakby gniótł truchło nazbyt wypieczonego, niedzielnego kurczaka.
– Jesteś porąbany, Hudson. Mogłeś nas tu wszystkich rozjechać – warknął glina.
– Widziałem podobne gówno na pchlim targu w Finley – mówił zagadnięty. – Podobno są łatwe do zabicia prądem. Lokalni czarni sprzedawali je wypchane kozim włosiem i starymi guzikami na dziale z regionalnymi lalkami po stówie od łebka. Szkoda. Można było zarobić.
– Tam, w wodzie jest ich na pewno więcej – rzucił niedbale Rudzielec.
Oczy wszystkich automatycznie powędrowały w stronę stawu. Aptekarz podszedł do wody pierwszy. Spróbował dotknąć zastygłej jak galareta powierzchni.
– Można zarobić?
Larry, krowiarz, stawał się niecierpliwy, gdy chodziło o pieniądze. Włożył do żelu rękę.
– Zaledwie centymetr pod powierzchnią biegnie jakaś twardsza błona. Jest przeźroczysta i ciepła.
– Wszystkie tam siedzą, mówię wam.
– I boją się?
– Na mus… Napędziliśmy im solidnego pietra tym hakiem Rudzielca.
– Czym?
– Tym rozciąganiem i darciem przylepionych do podłoża ciumarskich zwłok.
Ryknęli śmiechem. Gdzieś ulotnił się strach i przerażenie wynikające z ciągłej, niezwykłej ruchomości podłoża. Ktoś niespodziewanie rzucił kamieniem. Woda nawet nie plusła.
Kamień pływał.
Kilkakrotnie okrążyli mały staw, poszukując dojścia. Prowadziło tu mnóstwo tropów. Były zamazane i zagmatwane. Przypominały ślady dziecięcego testu szurania, jakiego znudzony smarkacz dokonuje na fabrycznie nowych butach. Od strony północnej stawu długie linie biegły w stronę lasu i zagadkowych kopców.
– Urywają się dokładnie na linii brzegowej – stwierdził policjant. Ruchem głowy poprosił Aptekarza o pomoc. Razem pociągnęli sterczącą z szuwarów wypustkę. Zabulgotało, zawirowało, pomieszała się cała dotąd zamglona zawartość akwenu pod wpływem gwałtownego ciągnięcia jego krawędzi. Unieśli przeźroczysty kożuch. Staw był niesamowicie lekki, na współ lewitujący ze szczytem. Przypominał żywy, rozbudzony organizm. Ale ku osłupieniu wszystkich zamiast piasku pod spodem ujrzeli nogi Betty Archer, zaginionej miesiąc temu na południu. Miała doszczętnie wyssane łydki, wygryzione piersi i pusty jak wydmuszka brzuch. Niemal na całej powierzchni skóry widniały okrągłe ślady przyssań, jakby ktoś uczył się pracy z dziurkaczem.
– Nie dotykaj cium–ciumów, Bums. Ten błyszczyk jest najbardziej toksyczną substancją jaka zna nauka.
– Masz na myśli tę czerwoną linię szminki?
– Dokładnie…Pomóżcie nam ciągnąć…Prędko.
Mężczyźni nieprzerwanie ciągnęli. Fragment ciekłej zawartości stawu podążył za tym wznoszącym ruchem. Głębiej pod spodem był brudny, mulisty piasek, a w nim jeszcze kilkanaście przegnitych już ciał. Fetor był nie do zniesienia.
– Ted… Zadziwiasz mnie swoją pracą mięśni – wyszczerzył się w uśmiechu Aptekarz.
– Widzę wewnątrz rozrodowego wora palące się ślepia – wrzasnął Bums. – Może uda się je wszystkie zgarnąć żywcem.
– I kto to mówi? Dopiero, co byłeś posrany.
– Spróbuj przecięć nożem ten pierdolony pokrowiec – zachęcił nienasycony Bums. Nóż nie przebił błony, ślizgał się po powierzchni.– Ciągnijcie chłopaki!
– Nie da się. Całość jest przytwierdzona czymś na środku. Może śrubą? Ale brzegi da się unieść – gliniarz, mówiąc wyprostował ręce. Staw wyglądał teraz niczym rzucony z nieba wodny balon, rozpłaszczony jak naleśnik, usztywniony ciężarem zamkniętej w nim cieczy. – Podajcie łańcuch. Jeff umocuj drugi koniec na zderzaku.
– Czyli ludzie zostali tu wciągnięci? – Bums był ciągle w popisowej formie.
– Wciągnięci? Jak? Na stojąco? Bój się Boga chłopie… – Reynolds przybiegł z solidnym kawałkiem drewnianej belki.
– To na podparcie stropu – wyjaśnił pośpiesznie. Wesparli to coś jak na pojedynczym przęśle i sami próbowali się wcisnąć głębiej. Zachęceni sukcesem pomagali wszyscy. Poszło nadzwyczaj łatwo.
– Trochę tu tego leży. Są nawet małe dzieci, ale to nie nasze, lokalne. Poznaje po butach.
– Chyba tych z Sydney. – Odetchnęli z ulgą. Wszyscy nienawidzili turystów.
Trzymając wysoko wzniesione ramiona wsuwali się ciągle głębiej, pod spód. Od góry przesączyło się zielonkawe światło dnia. Zrobiło się nieco duszniej jakby powietrze docierało tu tylko z wody, przefiltrowane przez masę rozfalowanej galarety.
– Dlaczego tu wszyscy włazicie? Jak sobie poradzi Jeff z łańcuchem? – mruknął policjant niezadowolony z nieoczekiwanego biegu wydarzeń.
– Nie zawsze trafia się łatwy zarobek.
– Zawsze jesteś pierwszy.
– Chytry na każdego pena!
– Dajcie spokój kłótniom, przecież nic się nie dzieje i ciągle można zawrócić. Łatwiej złapiemy to ścierwo od spodu.
– Chyba powiedziałeś to nie w porę, chłopcze – rzucił za siebie Reynolds, który właśnie odkrył, że najbardziej zewnętrzna część krawędzi błony mocno skleiła się z już brzegiem.
– No i dupa zimna! – stwierdzili, ciągnąc razem.
– To pułapka!
– Pułapka? A niby, na co? Uspokój się… Zawsze możemy to kurewstwo przestrzelić – Policjant nie tracił zimnej krwi. Znów ktoś próbował krawędzią myśliwskiego noża przeciąć błonę od spodu . – Wygląda, że jest gruba na co najmniej dziesięć centymetrów.
– Udusimy się…
– Przedtem pęknie…
– No, to utoniemy tu na dobre.
– Chyba umiesz pływać? – z ironią zapytał Rudzielec, zaczepiając hak w centralnym punkcie stawu. Dopiero teraz zauważyli, że przez cały ten czas cierpliwie rozwijał długi łańcuch.
– A skąd wiesz, że to woda? Może kwas? Rozpuści nawet podeszwy twoich kurewskich, policyjnych butów! – krzyknął ochryple Reynolds.
– Ciecz pochodzi z nadmiaru wyssanego materiału. Stanowi bez wątpienia rodzaj zapasów wilgoci, które gromadzi dla potomstwa osobnik dojrzały – wyjaśnił całkiem logicznie, trzeźwy już, Bums. – To nie może być kwas.
Przyglądał się zamazanym cieniom pływającym gdzieś w głębi poza warstwami rozfalowanej błony. Największy z nich nieoczekiwanie zlepił się z dzielącą ich ścianką. Okropna twarz wyglądała jak przyciśnięta do grubej szyby. Wydęte wargi, zlepione z obślinioną powierzchnią, poruszały się bezgłośnie. Wtórowały im ruchome zęby, przypominające białe kiełki rozbudzonego kartofla, rozchwiane długimi rzędami aż do samego przełyku. Mężczyźni znieruchomieli w oczekiwaniu ostatecznego finału tego wstrząsającego polowania, kiedy tak nagle ofiara zamienia się rolą z myśliwym. I stało się…
Błona wybrzuszyła się i naparła na ich głowy. Pod wpływem dziwnego nacisku czaszki zwilgotniały, spłaszczyły się, nabrały konsystencji plastycznego tworzywa. Poczuli, że wędrujące oczy zupełnie nie kontrolują obrazu. Twarze odkształcały się i przybierały nieprawdopodobne, straszne formy. Patrząc na siebie uznali, że obraz jest groteskowy, wręcz absurdalny, jakby ktoś celowo kpił sobie z formy. Jak gdyby przekonywał w tym próżnym teście mocy o swojej wyższości ponad ukształtowaniem, o ważności intelektu ponad wątpliwej wartości przypadkowością. Nie mogły te dwie siły chodzić w skoordynowanej parze.
Ciumar ponownie przycisnął ich do piachu, i mocniej, i jeszcze agresywniej, dzikim impetem atakującej piranii. W piątkę wrzasnęli jak przestraszone na karuzeli dzieci. Unieruchomiła ich nieprawdopodobna siła. Odczuli pędzące przez ciała fale zagadkowego gorąca, szybkie chwile ciemności, oślepienia, przerażające momenty całkowitego braku kontroli ponad odstępującym rzeczywistości ciałem.
– Co on robi?
– Usypia nas!
Za każdym razem kiedy błona dotknęła ziemi natychmiast spajał brzegi elektryczny wymaz. Syczał, błyskał milionami elektrycznych igieł, wreszcie kleił i spajał coraz ciaśniej, szwem dla żywych nie do rozdzielenia. Wpadli w panikę. Próbowali czołgania, wrzasku do utraty tchu, wyginali ciała i parli w głąb w miejsc, gdzie jeszcze dało się uwolnić ciało i rozluźnić nacisk. Zapomnieli o broni, nożach i pięściach. Rwali glinę i piszczeli jak szczenięta. Nagle błona pękła w kilku miejscach jednocześnie. Ciepły płyn niemal zadławił ich gardła. Ktoś życzliwy krzyczał i szybko podawał rękę.
– Pospieszcie się durnie! Samochód pracuje na pełnych obrotach. Lada chwila wszystko trzaśnie. A sam nie dam rady…
Jeff okazał się nieoceniony. Policjant jako pierwszy uścisnął mu dłoń.
– Panowie…Łańcuch się urwał! – krzyknął po chwili wzburzony,
Z resztek stawowego wora wyczołgało się kilkanaście malutkich ciumarów. Stłoczyły się na łasze piasku. Wyglądały szczeniacko beztrosko. Oblizywały małe łapki, jak gdyby nigdy nic i drapały się namiętnie pod jaszczurzymi ogonkami. Obok stał osobnik starszy, z mocno pofałdowaną skórą. Węszył. Wolno wodził wzrokiem za biegającymi w panice ludźmi. Był absurdalnie wściekły. Jego piersi falowały, a na plecach rytmicznie syczały setkami nozdrza. Oczy bez źrenic fosforyzowały obrzydliwą bielą. Otaczały je sine plamy zapadłej skóry. Wysunął wielki łeb do przodu, jeszcze bardziej nawąchując. Ludzie byli dla niego zagadką. Istotami, przejawiającymi absurdalną nienawiść do wszystkiego, co nieznane. Warknął przeciągle. Ruszył do jakiegoś desperackiego ataku w obronie małych. Zdawało się, że znów przesuwa się na klęczkach, że brak w tym ruchu precyzji, że więcej w nim kalectwa i samookaleczenia. Szybciej niż zrobiłby to jakikolwiek pies rozszarpał Reynoldsa na strzępy. Przecedził w ogromnych ustach drobiny ciała z odżywczej wilgoci i rozrzucił suche wióry wokół z rykiem rozszarpującego zdobycz mięsożercy. To nic, że strzelali. To nic, że okładali atakujące małe kolbami karabinów. Kąsały równie skutecznie, torując sobie drogę ku wolności. Na placu boju pozostał tylko rudy policjant kiedy nagła eksplozja na chwilę wywróciła świat. To Aptekarz podpalił samochód i plamy rozlanej przezornie przedtem benzyny.
Obaj wycofali się w popłochu pod drzewa. Na ziemi leżało zbyt wiele płonących trupów.
– Słyszę szmer! Jest ich tu więcej pod ziemią. Budują gniazda – krzyknął przerażony Aptekarz.
– Nie muszą budować gniazd. Reperują stare – wyjaśnił z tajemniczym uśmiechem gliniarz. Przytrzymał małego, wściekle atakującego ciumara jedną ręką, drugą wymierzając cios nożem w krocze.
– Spójrz , co wypływa z tej kolorowej plamy między nogami – zagadnął Aptekarza.
Na ziemię chlusnął brudny olej, podobnie ciepły i gęsty jak samochodowy z wymiany po długim przebiegu. Mały ciumar zawisł rozkołysany ruchem trzymającej go ręki, podczas gdy krople wybroczyny rozlewały się po kupce zeschłych liści.
– Zobacz, co się teraz stanie.
Ciecz spłynęła niżej. Wytworzyła na powierzchni ziemi parujące, czarne bąble, potem wsiąkła z sykiem, tworząc siatkę rosnących pęknięć. Jakby straszliwa z nagła wyzwolona energia odparowała wszelką wilgoć z podłoża i wyrysowała mroczne zygzaki po najdalszą krawędź lasu.
– Aborygeni mieli rację. Przed tysiącami lat czarny duch zstąpił głębiej. Tam, gdzie ziarna piasku tworzą kuleczki czarnego kawioru. Wtedy to inne życie jest możliwe.
– Jakie życie? – pytał zatrwożony Aptekarz.
– Olej z otchłani zapładnia ziemię. Rodzą się nowe, niepojęte byty. Wkrótce zatłuką nas na Ziemi, co do jednego.
– Ogień ich zniszczy – z ulgą rzucił Aptekarz, obserwując płonące ciała.
– Obyś się nie mylił. Niektóre ziarna właśnie wyłuskuje ogień. Czarni znają tę uśpioną ziemię znacznie lepiej niż my biali. Nazywają rzeczy, których nie dostrzegamy. Nawet coś tak oczywistego, co wystaje z niej jak kręgosłup, a jest częścią większej, zapadłej całości…
– Czyżby…Trzeci asteroid ? Wynurzony?
Rudzielec nie odpowiadał. Gapił się na dogasający ogień. Wątpił, czy cokolwiek tu jeszcze pomoże. Powietrze wypełnił zatęchły, pradawny zaduch. Zapadał zmierzch w oparach budzącego się lądu.
Pierwszy pojawił się sygnał radiowy. Był dziwny… Pohukiwanie i charkot na zwykłych falach UKF-u. Odchodził i wracał. Przechodził godzinami poprzez burzę trzasków i znów brzmiał irytująco czysto. Później to „pi, pi, pi” gdzieś zaginęło, wybladło do pojedynczego „pi”, niemal walcząc z mocą tła o marne zaistnienie. I z tła wyłonił się szept. Tyle że ów rodził się na dnie ludzkich jaźni, nie mając już nic wspólnego z plątaniną kabli i nitowanym żelastwem. Doprowadzał do wibracji podstawy małżowin usznych i wlewał się jak szybko stygnący klej wprost do aparatu słuchu. Wypełniał usta tym samym niepokojem, co i duszę. Budził zimne ciarki na plecach. Rósł, potężniał jak ból ukruszonego zęba. Potem wibrował, hipnotyzował i wreszcie gubił osobę ludzką w szaleństwie. W swej prostocie przekazu nakazywał bierność. I wszyscy czekali.
Często szept przechodził poprzez fale dziwacznych zniekształceń. Miał swoje doły i swoje wzniesienia. Dodajmy jeszcze długie trzaski w brzmieniach samogłosek, brzękliwość w słowach rozpoczynających się literą „g” i basowy warkot w spacjach.
Jakąś rolę w zakłóceniach odgrywały chmury. Gdy nadchodziły, wzmagał się niepożądany hałas na dnie jaźni. Wraz z rozpogodzeniem sygnał przeradzał się w kojące kołysania niepokojąco nieznanych melodii. Czy były to pieśni? Wątpliwe.
Chaos sygnałów miał wpływ nie tylko na oszalałe urządzenia odbiorcze stacji dalekiego nasłuchu w Parkes i Forbes. Powodował skutki uboczne. Przewlekłą migrenę setek kobiet w okolicy Sheparton. I dalej wzdłuż rzeki, do Echuca, ataki czarnych wymiotów. W Ardelthan zauważono u ludzi objawy niezwykłej rozciągliwości skóry. Najbardziej narażone były dzieci. Nie tylko ogromne wory pod oczami. Również rozwlekła skóra dziecięcych pupci, sprawiająca kłopoty prawidłowej higienie wypróżniania. A nieujarzmiony przez Neurofen straszliwy ból głowy?
Szpitale aż po Sydney wypełniały młode dziewczęta i gderające babcie. Co gorsza, wkrótce objawy tej samej choroby objęły całą planetę. Dlaczego ból głowy? Co miał sygnał wspólnego z kobietami?
Ludzkość, która od setek lat z nadzieją oczekiwała sygnału z kosmosu, zbagatelizowała symptomy. W domenie kontaktów z obcymi płeć piękna nie mogła się przecież wykazać niczym innym, jak tylko ignorancją. Zwykłą kobietę bolała głowa nawet z powodów tak banalnych jak pusty portfel męża. Tym bardziej upatrywano w tym powód o podłożu psychopatycznej zazdrości. Trochę niepokojące wydały się jednak masowe ciąże. Miliony! Miliony ciężarnych matek nawet po osiemdziesiątce! Brzuchy wyrastały do monstrualnych rozmiarów. Pulsowały i puchły. Nadymały się i flaczały. Czasem uzyskiwały przeźroczystość bańki z krwistą siatką pulsujących żyłek. Widok był obrzydliwy. Ktokolwiek ujrzał wydział położniczy w Griffith, na Hopper Street, był od tego chory tygodniami. Rzędy leżących, zawodzących kobiet. Nocą milczących na prostych pryczach. Rankiem zgryźliwych i obraźliwych. Brzuchy, rozlewając się pod wpływem ciężaru, dotykały podłogi. Nawet muchy unikały bliskości ich ciał. Płody prawie się nie ruszały. Za to śpiewały i gaworzyły jeszcze wewnątrz organizmu matki. Nic ludzkiego! Nic łagodnego! Po takich pieśniach brzuchy z reguły eksplodowały.
Szybka śmierć matki stawiała pytanie o sens procesu, a ciągłe pościgi za uciekającymi noworodkami doprowadzały lekarzy do kompletnej furii.
1.
Speals pokłócił się z Sarą. Wyszła z domu, niby na papierosa, a całą noc, przeklinając ciężarny brzuch, grzebała w ogrodowej ziemi. Wołana, warczała na dziwną i nieznaną nutę. Potem brudnymi palcami grzebała w nosie, aż do pierwszej krwi. Wróciła umazana śmierdzącym błotem po samo czoło. A jej dotąd wypielęgnowane dłonie? Poprzez poduszki palców przebiły się ostre drzazgi kości. Przypominały groźne narzędzia do pielenia chwastów.
– Co ty robiłaś?! – zapytał zaniepokojony. Miał dość jej papierochów i związanego z tym ryzyka dla dziecka.
– Pieściłam Norcha…
– Norcha? Co to znaczy, kobieto?! Jak nasz Tommy przeżyje poród z takim brudasem? Chodź! Trochę cię umyję. Przynajmniej twarz i wyleniałe od tej ciąży włosy.
– Pierdol się!!! Powiedziałam, że to nie Tom, tylko Norch! – odwarknęła.
Zamilkł przerażony jej stanem. Zmieniła się nie do poznania. W przeddzień rzygała. Cały dzień od świtu. Skąd w tak marnym, chudym ciele wzięło się tyle wody?
W Coleambally porody odbywały się w domach. Speals przygotował wszystko. Pożyczył wielką miskę od sąsiada, Boba Mastersona. Kupił cały komplet nowych, chińskich ręczników. Nazbierał gazików i znalazł stary bandaż. Miał też wielką łyżkę od ciotki, Suzan Troy. Nawet powiesił kilka małych ścierek do naczyń na klamce drzwi w sypialni.
Mały urodził się bez pępowiny. Przepaliła się w tej straszliwej temperaturze. Prysła jak drut w bezpieczniku. Strzeliła jak petarda. Walnęła jak stara żarówka w wilgotnej piwnicy! Speals oniemiał. Stał unieruchomiony bezgranicznym przerażeniem. Sara nie żyła.
Ten nowy leżał spokojnie na rozciągniętym ręczniku pod fotelem. Wygięty w skupionej pozie. Usta układał w krzyk, który nie nadchodził. Musiałby to być krzyk obcy i złowróżbny. Bo przynależny upiorowi z dalekiej czerni kosmosu. Bobas zdawał się być absurdalną połówką, a nie całym organizmem. Jakby mu odrąbano długi kark, zakończony malutką głową, tuż u nasady szyi, i nakazano tylko tej części przyjść na świat. Po paru kwadransach mały uniósł jakimś cudem łeb i uciekł przez otwór dla kota z warczeniem zamiast płaczu. Klapka huśtała się przez moment, a drzwi długo trzeszczały od impetu uderzenia.
Speals ocknął się. Chwycił wielki widelec na indyka i wybiegł z domu. Zobaczył ciało wciskające się do wykopanej przez Sarę dziury. Kiedy uderzał w ciemne dno ostrzem, mały był już głębiej, jakby drążył, odkrywając w tej ucieczce zapomniane przez wszystkich korytarze. Speals usłyszał złowrogi syk. Pod stopami coś szarpało się ze skałą. Proces przypominał nagłe wiercenie, a od jego gwałtowności zadrżała ziemia.
2.
Od rana ogród pełen był żałobnego zawodzenia wron. Przywoływał je zapach dołu i jego przeraźliwe zimno. Dlaczego? Intensywnie pachniał gotowanym kalafiorem. Brzmi dziwnie, ale to coś przyciągało ptaki. Zlatywały się, pomimo że nie rozdziobały nawet marnego kęsa. Mięso bobasa podsmażył poród, może dlatego tak strasznie zalatywało jarzynami?
Speals stanął obok ławki. Splunął kilkakrotnie. Ponad domami krążyły wrony. Tak, tak. To wydarzenie nie tylko dotyczyło zwykłego hydraulika z Finley, ale wszystkich pozostałych mieszkańców Coleambally. A od tygodnia myślał, że to dziecko to wynik udanego zapłodnienia, pomimo że Sara mówiła mu nie raz, że to za szybko, za dziwnie i boleśnie, żeby choć trochę przypominało produkcję potomka. A sąsiedzi? Nie wyprowadzali go z błędu. Sami się cieszyli. Taki Stephan, na przykład. Siedemdziesiąt trzy lata, żona osiemdziesiąt siedem. Po fakcie palił papierosa jednego po drugim, choć dawno już rzucił palenie. Zrobił się gadatliwy jak nigdy przedtem. Dlaczego? Bo żona wstała z inwalidzkiego wózka i przeryła starymi łapskami cały ogród. Przechwalał się fiutem. Mówił, że to nie tylko jej brzuch jest zdatny do użytku.
Speals uniósł głowę. Ptaki wzbijały się chaotycznie. Chmura czarnych plam skrzydeł w szalonym wirze wzbudzonego huraganu. Wznosiły się i opadały, nieprzerwanie, natrętnie. Wzlatywały setkami ponad tajemniczymi śladami czołgających się nowych obywateli stanu Nowa Południowa Walia, prowadzącymi do okolicznych dołów i skalnych pęknięć w parkach. Najczęściej była to jednak głęboka, perfekcyjnie okrągła dziura w ziemi, którą przezorne przyszłe mamuśki w tajemnicy przykrywały kawałkiem blachy czy kartonu z pudełka po butach.
Ptaki nieprzerwanie krążyły, zanim zjawił się ten okropny wrzask, po którym pierzchły we wszystkie strony ze złowróżbnym łopotem skrzydeł. Wtedy trupy ludzi połączyły z niebem nieprzebrane wiązki elektrycznych wyładowań. Ciało Sary skurczyło się po wybuchu, a Spealsowi obwisła skóra na łokciu. Tak jakby ubrał źle uszyty sweter.
3.
Znaki drogowe na poboczu były tu rzadkością. Z reguły były radośnie przestrzelone. Dziury zmieniały je w sito, w którym czerwieniała pustynia. Kaliber był różny. Łączyło je jedno – znudzenie kierowcy i kilka butelek alkoholu.
Obok jednego z takich znaków siedziała skulona postać. Kurz zlepił jej włosy, a krążące wokół muchy opowiadały już historię o leżącym trupie. Speals wcisnął pedał hamulca. Nie miał nic przeciwko zabawie z lokalną dziewczynką. Nie pogardziłby nawet czarną. Ostatnimi czasy trudno było nawet o zestarzałą prostytutkę bez zębów. Nie znał powodów tej sytuacji. Nie słuchał radia, telewizji. Gazet nie było, od Narrandera do Coolamon, już od miesiąca. Samoloty przestały latać. Przypuszczał, że problemy z nawalającą elektroniką były większe niż z wulkanicznym pyłem.
Ta mała, nawet wpółżywa, wyglądała nieźle. Na oko oceniał jej wiek na wczesne osiemnaście, a naciągając – nawet późne dziewiętnaście. Zatrzymał samochód. Wyszedł w piekielny skwar z zakłopotaniem i niewinnością na twarzy.
– Hej, potrzebujesz pomocy? – zapytał.
Pochylił się. Pod bujną czupryną zobaczył nos, a potem oczy. Oddychała ciężko. Zauważył, że jej piersi interesująco falują.
– Chcesz? Mogę cię podwieźć? Jadę w stronę Leeton.
Delikatnie pogładził jej ramię. Skóra była świeża i gładka, mocno spocona. Rozpalona, intensywnie pachniała kobiecym ciałem. Aż zadrżał, kiedy tak dojrzale o niej pomyślał. Spojrzał wkoło. Nic tylko te muchy i falujący od gorąca krajobraz pustkowia. W dal ciągnęły się postrzępione, czerwone skały. Delikatnie spróbował ją podnieść. Niby przypadkowo dotknął jej piersi.
– Chodź, pomogę ci wejść do samochodu – zaproponował, myśląc gdzie się zatrzymać po drodze do miasteczka. Najlepiej było skręcić w jedną z tych nieoznaczonych, bocznych dróg. Mała będzie klęczeć, prosić i szarpać błagalnie, żeby odwieźć ją z powrotem na highway.
Dziewczyna podniosła się z trudem. Wtedy zobaczył…
– O, fuck! – wyszeptał. Poznał tę ciążę. Nie była zwykła, proporcjonalna, ludzka. Brzuch był zdeformowany, jakby wewnątrz tkwił ogromny banan. Ruchomy, gorączkowo ruchomy!
Odechciało mu się seksu. Nawet odpychał ją, odczepiał małe palce od otwartych drzwi.
– Mam na imię Debbie… Zabierz mnie stąd, proszę… – błagała.
Na jej dłoni widniały plamy zeschniętej gliny i krew, sporo krwi.
– Słuchaj… Nie mam za dużo czasu…
– Zabierz mnie spod tego otwartego nieba. Do Leeton, Ardethan, Griffith… Gdziekolwiek chcesz! – wrzasnęła. Nic nie pozostało w niej z potulnej dziewczyny. Ścisnęła krawędź drzwi aż pękła i posypała się szyba. W kącikach ust bielała ślina. W oczach paliła się dzika wściekłość. Pozwolił jej wsiąść. Od razu się skuliła na fotelu. Milczała.
4.
Droga przeżynała to płaskie pustkowie na pół. Asfalt wydawał się płynąć w gorącym powietrzu. Tylko odległe światła, zupełnie nierealne, wzniesione wysoko ponad powierzchnią szosy, zapowiadały nadjeżdżające pojazdy. To był ute Spealsa. Za nim podążała rozmigotana czerwienią i błękitem bryła policyjnego wozu. Oba rwały słodkie sto siedemdziesiąt, co na tej drodze mogło oznaczać tylko rychłą śmierć. Oba przedstawiały się jak obraz desperacji. Szyba policyjnego samochodu zsuwała się raz po raz, owłosione ramię policjanta błyskało czernią rewolweru.
– Na pobocze! Na pobocze, sukinsynu! Na pobocze, wale pierdolony!
Spod kół wystrzeliwały fale żwiru z pobocza, uderzając w samochód pościgu. Policjant zamykał pospiesznie okno. Wściekle przeklinał, kiedy ute wyrywał się do przodu z krańcowym jękiem przeciążonego silnika. Szyba znów opadła i tym razem huknął strzał. Kilka następnych zagrzechotało na drodze i tylne koło ute’a pękło. Wirujące strzępy gumy wystrzeliły w powietrze. Spod koła sypnęły iskry. Samochód zawył i przekrzywionym bokiem zarył w pobocze. Ciągnął jeszcze przez chwilę postrzelony odwłok, zanim zastygł na dobre.
Speals kopnął drzwi. Wypadł boso na rozgrzany asfalt. Dłonie zaciskał na starym obrzynie ojca, bez którego nie odważyłby się wypuszczać na highway. Gliniarz założył przeciwsłoneczne okulary. Również wyskoczył z wozu. Zrelaksowany, krzepki, zadziornie oczekujący awantury. Jego ciężkie kroki nadawały sens istnieniu asfaltu. Na twarzy tłoczyły się blizny po wietrznej ospie, przy której Księżyc nie miałby kompleksów.
Glina nie był stąd. W grę wchodziło jedynie Griffith. „Wszystkie parszywe świniaki są z Griffith” – myślał Speals. Niemal przyłapali go na bocznej drodze z majtkami tej małej w ręku.
– Odłóż pukawkę – rozkazał oficer. Ostrzegawczo położył dłoń na kolbie służbowego rewolweru. Drugi gliniarz rozsiadł się wygodnie i wycelował w nogi Spealsa.
„Czyli nie jest źle, chcą mnie żywego” – pomyślał ten z wyraźną ulgą. – Nie wierzę w mundury. Dzisiaj każdy robi showbiz na drodze! – wyjaśnił. – Wy nawet twarze macie nieludzkie. Fałdy skóry z brody zwisają ci niemal do jabłka Adama. A strzelanie do opon nie jest w stylu policji Nowej Południowej Walii. To może zrobić ktoś urodzony na śmietniku w Broadmeadows.
– Dobra, dobra. Połóż to zardzewiałe kurewstwo na ziemi i kopnij w moją stronę.
Speals posłuchał niechętnie. Gliniarze patrzyli spokojnie. Chyba czekali, aż asfalt usmaży mu stopy.
– Wiem, że w środku siedzi piętnastoletnia czarna dziwka. Szukamy jej – wycedził przez zęby Ospowaty. – Powiedz jej, żeby wyszła.
Debbie jakoś sama wyczołgała się po siedzeniu na zewnątrz. Na szosie jej ciężarne ciało wyglądało jak plażowa piłka na długich nogach. Stali obok siebie. Zupełnie do siebie nie pasujący. Biel zabrudzona czernią i czerń zapaskudzona bielą.
– No, widzę, że sąd nie będzie miał wątpliwości. To mi wygląda na pospolity gwałt na nieletniej – stwierdził Ospowaty.
– Nic jej nie zrobiłem. To obcy się transmitował.
– Takie bajki mógłbyś opowiadać w Betlejem dwa i pół tysiąca lat temu. Wiem, wiem, wszystkiemu winne są transmisje. – Roześmiał się szyderczo. – Tylko nie mów, że z nią tam przy zjeździe do farmy Owdena grałeś w karty. Na tym pustkowiu mokro się robi tylko w rozporku – lżył.
Tymczasem drugi policjant zajął się inspekcją zdezelowanego wozu Spealsa. Silnik zawył na najwyższych obrotach i maszyna potoczyła się w głąb żwirowego pobocza. Wrak zatrzymały dopiero kolczaste krzewy. Speals nawet nie drgnął. Debbie wbiła się małymi palcami w jego rękę. Też czuła tylko strach przed tą pomyloną kontrolą drogową.
– Właźcie do tyłu – rozkazał Ospowaty, otwierając przed nimi skrzypiące w upale drzwi.
Kiedy przechodzili, przesunął po nich automatem do kodowania biologicznego.
– Hm… Mister Daniel Rodney Speals… – Przyjrzał się czytnikowi. – Czterdzieści trzy lata, rozwiedziony i bezdzietny – kontynuował. – Co jest dobre dla bydła, dobre jest dla więźniów. Od momentu wstrzyknięcia impresorów nie zrobicie skurwiałego ruchu bez mojej wiedzy. Wyglądasz nieludzko brzydko. Jesteś opalony na niebiesko od porodu – zauważył.
Wcisnęli się w duszne wnętrze. Na tylnej kanapie ktoś już siedział. Zrobiło się niewygodnie. Poczuli miętową gumę i spotkali przeszywający wzrok mężczyzny. Ospowaty ciężko zwalił się na siedzenie kierowcy. Samochód jęknął i zakołysał się w takt cichej muzyki płynącej z radia. Drugi gliniarz zajął miejsce obok. Zajął się drobiazgowym przeglądem broni. Miał wyryty na twarzy ten wieczny wyraz rozbawienia zarezerwowany dla seryjnych morderców. Syknął. Lufa pistoletu sparzyła mu palce. Była równie gorąca jak powietrze na zewnątrz. Ruszyli gwałtownie z miejsca. Drobny żwir zagrał werblem o podwozie.
– Mówiłem ci, doktorku, że znajdziemy tę ciężarną sukę. Ten teren aż roi się od jej podobnych. Stare, młode i niewyżyte. Może to wina tego kurewsko czystego nieba?
Doktorek ziewnął przeciągle. – Transmisja ma wszędzie podobne natężenie – powiedział. – Szybkość ciąży zależy tylko od wydolności fizycznej organizmu kobiety. Zgrają się czy nie? Zwykle młode dziewczyny nie mają z tym problemu, a ta jest wieloródką. Wiesz, niewielkie płody i krótkie ciąże. Może przysiąść w trawie i wydać na świat szybko poruszającą się bryłę mielonego mięsa. Szukała akuszera, wiesz, co to oznacza?
– Nie – odparł Speals obrażonym tonem.
– Miałem okazję poznać przed tobą faceta, który uciekał przed obecnym tu starszym sierżantem Royem Brownem na czworakach. Dotąd nie widziałem podobnej prędkości u człowieka. Ten nowo narodzony twór przylepił mu się do pleców, rozlał i wyglądali razem jak dwustukilowy, zapierdalający nieziemsko żółw. Ale akuszerem może być wszystko. Pies, kot czy krowa. Co się nawinie. Byle było mobilne.
– Co się stało się z tym człowiekiem?
– Hm. Sierżant Brown twierdzi, że się zakopał, grzebiąc rękami w twardej od stu lat glinie. Nie wiem, jak to zrobił i po co. Nie mamy pojęcia, czemu wielorodne ciężarne dziesiątkami lezą do miasta i szukają tych zagrzebanych akuszerów. Wyglądają jak obłąkane. Całe pielgrzymki. I zawsze dziesiątkami, jakby to była szczególna i magiczna liczba. Miałeś cholerne szczęście, że trafiłeś tylko na jedną i to tak niewinnie młodą.
– Autostopowiczce jeszcze nikt nie umknął – wyrzucił za siebie ospowaty sierżant. – Dla niej byłbyś dwudziesty szósty na liście.
– To czemu nic nie robicie?!
– Jak to nic?! My zbieramy puzzle do kupy. Niech naukowcy w Broken Hill i Sydney się martwią.
5.
Dojeżdżali do miasta. Pojawiły się niskie zabudowania i wreszcie potężna wieża wodna w parku Mountford. Ta koło Wade Avenue i Roxy Lane. Szczyt poruszał się, jakby obleziony przez tysiące czarnych gąsienic. Z oddalenia trudno było zinterpretować kształty, przypisać sylwetkę człowiekowi czy zwierzęciu, czy może… hm… czemuś.
– Czuć smród w powietrzu – zauważył Ospowaty.
– To pachnie Kentucky Fried Chicken – ocenił autorytatywnie drugi gliniarz.
– No chyba cię pogięło. Taki odór z KFC? To może być tylko rozgrzana upałem rzeźnia…
Nie dokończył, bowiem Debbie zaczęła się rzucać jak w ataku epilepsji. Doktorek podskoczył. Przygwoździł wielki brzuch kolanem. W jego ręku błysnął lancet, wyciągnięty nie wiadomo skąd. Wprawnym ruchem przeciął brzuch. Naciągnął skórę i jęknął, odepchnięty z potworną siłą. Szybkość, z jaką to coś wyrwało się na świat, była przerażająca. Pępowina kopciła gęstym, gorzkim dymem. Paliła się jak lont.
– Szybko, gaśnica! Dajcie, do kurwy nędzy, jakąś gaśnicę!
Płomienie lizały dłonie lekarza, pozostawiając brązowe plamy smolistej mazi. Gaśnica wypełniła wnętrze samochodu pianą aż po sam sufit. To coś pierzchło między nogami pasażerów i wypadło przez otwarte drzwi na zewnątrz. Gwałtownie zatrzymali samochód. Debbie darła się wszystkimi rodzajami wrzasku na raz. Piskliwie, jazgotliwe, zawodząco. Spod piany wychyliła się jej głowa. Tylko usta się jeszcze paliły i w końcu przepaliły się, zapadły, nie pozostawiając nawet strzępu wargi na przykrycie zębów. Coś bełkotała. Tłukła pięściami o dach samochodu i nagle wybuchła ogromnym blaskiem. Moc energii przepaliła lekarza wraz z sufitem. Samochód na nowo stanął w płomieniach. Wyskoczyli na drogę.
Ospowaty sierżant złapał niemowlaka za coś podobnego do płetwy. Mały wyrywał się i wykręcał. Wysuwał z wnętrza ciała drobne nitki i zaraz chował, z obawy o ich uszkodzenie. Pracowały szybko, próbując odnaleźć punkt zaczepienia i przeciwdziałać wysiłkom Browna.
– Mick, otwieraj tył! – Drugi policjant zareagował błyskawicznie.
W zatłoczonym wnętrzu bagażnika znalazło się kilka pustych słojów i przez dobry kwadrans męczyli się obaj, żeby wetknąć istotę do środka jednego z nich.
Speals nie patrzył. Biegał, szukając Debbie. Znalazł ją pomiędzy śmietnikami, ciągle żywą. Przypatrywała się mu z tym szkaradnym, wiecznym uśmiechem smutku ma twarzy. Spróbował ją podnieść, ale opierała się, kopiąc i gryząc. Mimo to odciągnął ją siłą w stronę policyjnego wozu.
– W samą porę – mruknął Mick. – Jakim cudem przeżyła? Lepiej zabierz mi ją z oczu, zanim obudzisz moją litość.
Sierżant odbezpieczył broń. – Nie wiem panowie, jak wy, ale ja mam dość – powiedział, celując w słoje.
– Speals, jeśli chcesz, to bierz małą i pryskaj. Nie jesteś nam już potrzebny. Aha, i zabierz to – dodał, podając mu pusty słój.
– Po co mi to? Przecież nic nie urodzę.
– To na głowę, durniu! W miastach używane są jako osłona przeciwko szeptowi. A gwarantuję, że śródmieście będzie wyjątkowo hałaśliwe. Widzę to już po wieży wodnej. Nawet na latarniach wiszą ludzie.
– Zanim pójdę… – zaczął Speals, trzymając niepewnie brudne naczynie. – Powiedz, co chcesz zrobić?
W słoiku ktoś trzymał ścinki starego sera na pizzę. Kawałki zaśmiecały dno. Gliniarz uśmiechnął się do swego kompana.
– Zobacz te szklane pojemniki na niemowlaki. W każdym siedzi jeden skurwysyn. Każdy jest inny. Każdy zachowuje się inaczej. Nie rozumiemy tego. Ale zrobimy z nich całkiem jednolitą mielonkę, gwarantuję ci! Idź już, nie ma za wiele czasu.
Speals ruszył niechętnie, ciągnąc za sobą Debbie.
– Biegnij, kurwa! – ryknęli za nim w potoku wystrzałów i brzęku tłuczonego szkła.
6.
Pomiędzy domami zrobiło się gorąco. Nieziemsko duszno. Jakby odchylił niewidzialną kurtynę, wszedł w strefę. Pojawił się szept. Zawierał tysiące nierozszyfrowanych tekstów, od których dosłownie pękała głowa. Coraz więcej. Naruszał logiczny ciąg myśli. Dławił oddech. Osłabiał aż do drętwej niemocy. Lepił się do jaźni jak zwiędłe, obce liście. Takie przezroczyste, gęsto utkane ze szkieletu żyłek, zawierające inny zapis, odmienny tok rozumowania. Od intensywności konfrontacji po głowie rozlewał się ból. Zaczynało się od piekącego kłucia gdzieś w pobliżu nosa. Lodowata martwica sięgała zatok, wypychała oczy. Świat stawał się przekrwiony, jarzył się różem, od którego zasychały łzy. A mechanizm zamykania powiek? Psuł się, klinował, wreszcie zamarł ostatecznie. Oczy zrobiły się suche i bolesne.
Speals zdecydowanie wsunął głowę do wielkiego słoja. Powierzchnia szkła zaparowała od szybkiego oddechu. Poczuł nieprzyjemny zapach swoich zwykle krwawiących dziąseł. Trochę starego sera przykleiło się do dolnej wargi. Ale gruba szyba odcięła go od męczącego świstu wiatru. Wiatru? Dopiero teraz zdał sobie sprawę z powolnej materializacji istoty. Przecież pchała tym swoim ględzeniem miliony litrów gorącego powietrza. Jak logicznie to wytłumaczyć? Zbyt gwałtownie wciągane powietrze posiadało domieszkę paraliżującego umysł gazu albo, co zdawało się całkiem prawdopodobne, drobiny tej kreatury domagały się interakcji i zjednoczenia.
Choć Debbie stawiała opór, dobiegli do wieży wodnej. Pod szkło wpadło kilka much. Kręciły się w pobliżu oczu jak oszalałe. Wokół rozciągał się Mountford Park. Posadził dziewczynę na resztkach rozpadającej się ławki. Jej nieruchomość przerażała. Brzuch wciąż rozcięty, świeżo rozwarty… Chociaż nie! Był spięty wielką agrafką. Dziwną agrafką. Z pewnością nie zrobioną na Ziemi, noszącą, jak przypuszczał, norchańskie inskrypcje.
Bardzo krwawy ślad po cesarskim cięciu wił się krzywą linią pod brudny, dziewczęcy stanik. W jej oczach zobaczył strach. W twarzy miała wielką, wypaloną jak w kartce papieru dziurę, przez którą przekradał się obraz nierówno zaciśniętych zębów. Naprawdę była pełna bólu. Machnęła ręką, żeby sobie poszedł. Jej brzuch znów robił się ciężki i obrzmiały.
Z wieży spadł cień. Speals cofnął się. Ten człowiek był Aborygenem. Z ust toczył pianę. Wściekle ujadając, skoczył na ścianę i wbił się pazurami w łączenia blachy. Wdrapał się z szybkością kota. Zrobił to z taką łatwością, jakby budowla stała w poziomie, a nie w pionie. Na wieży wisiało kilka setek rozebranych czarnych mężczyzn i z tuzin białych. Szczyt był wypełniony wyjącym tłumem po brzegi. Wiszący rzęzili, bo ciężko było to nazwać oddychaniem.
Następny kształt runął na ziemię wraz z kawałkiem oderwanego metalowego wspornika. Speals cofnął się za późno. Ten człowiek zaatakował z fiurą. Uderzył w słoik. Rozbił. Drzazgi szkła wbiły się w czoło Spealsa. Upadając, widział winowajcę sprytnie wspinającego się szybkimi susami do miejsca, gdzie był poprzednio. Rozpychał i kopał upartych sąsiadów, a kawałkiem znalezionego szkła rysował im gołe plecy.
Speals jęknął przeciągle. Dotarł do niego ból. Był nie do wytrzymania. Dopiero teraz zauważył chore drzewa. Ich wykręcone zupełnie bez sensu liście i wyprostowane do granicy roślinnego obłędu konary. Wpół oślepiony cierpieniem, pobiegł w stronę zagęszczenia budynków w nadziei, że znajdzie pustą uliczną latarnię, czy przynajmniej dostatecznie wysoką wolną ścianę, aby wspiąć się i uciec od bólu.
W centrum Leeton panował półmrok. Nie była to bynajmniej mgła. Na pewno nie zwykły kurz. Speals szedł, jedną ręką trzymając się ściany. Jak pijany wpadł do sklepu. Przemykał po omacku pomiędzy rzędami półek. Szukał szklanych naczyń, wazy, nocnika, czegokolwiek, co potrafiłoby na chwilę odsunąć ból. Pragnął tylko odrobiny wytchnienia.
Półki były puste. Wyobraził sobie tych wszystkich ludzi, biegnących, uciekających z miasta w szklanym naczyniu na głowie.
Co bym nie robił… Ustawiał przesłonę, czas ekspozycji, barwę. Zdjęcia wychodziły tylko takie. Ukazywały osoby i rzeczy tak, jak wyglądały kilkanaście lat przedtem. Prawdę powiedziawszy to bałem się robić tam zdjęcia. Chodziłem po ulicach i miastach, w których zwykły aparat fotograficzny odkrywał demoniczność i niestałość otoczenia. Chociaż percepcja przekonywała do rzeczywistości i twardo staliśmy na ziemi, świadomość dyktowała co innego.. Dotykaliśmy realnych murów?
I wszystko to z powodu tej dziwnej inwazji?
Przedziwne miejsce. Nawet kangury myślą często o samobójstwie.
Dojeżdżamy do Jerilldirle
Wieża wodna w Parku , na którą wspinali się okoliczni mężczyźni.
To tutaj Istota odkopywała pewne interesujące ją fragmenty puzzli.
W tym zielonym sklepie siedzieli Tom i Speals. Tam rozegrała się owa pamiętna scena ze słoikami. Oczywiście zdjęcie ukazuje obraz z około 2011 roku, kiedy ział pustką i brudem.
Oto przybliżony widok z okna. Tego czerwonego budynku naprzeciw nie ma w 2023 i jest rozbudowany park.
Leeton Zadziwiające, że zawsze przy robieniu zdjęć całej ulicy słyszałem w aparacie cichy, przeciągły zgrzyt i w tymże momencie pod stopami czułem usypujący się piasek. Sprawdzałem później kilkakrotnie płytę chodnikową i rzeczywiście dało się zauważyć niewielkie wgłębienia tam, gdzie moment temu tkwiły moje stopy. Było to, co prawda irytujące, ale za każdym razem , kiedy się powtarzało dosłownie jeżył mi się jedyny włos na głowie. W 2023 jestem już łysy i pomarszczony jak niedoprane prześcieradło.
7.
Znalazł się w przeciwległym kącie sklepu. Tam ktoś już stał i chrząkał nerwowo tuż na krawędzi podwyższenia wystawy. Speals zobaczył mężczyznę, może w wieku lat czterdziestu, śledzącego wydarzenia w parku Mountford. Dziwny typ. Wysoki i chudy. Jeden ważny szczegół charakterystyczny. Ukryty łeb. Wewnątrz słoika o średnicy najwyżej piętnastu centymetrów, długiego na metr, służącego poprzednio za flakon bądź naczynie do przechowywania makaronu. Wciśnięta ciasno głowa z twarzą o zagmatwanych rysach, wymieszanych z liniami włosów przylepionych od wewnątrz do szkła. Nawet oczy ledwo mrugały w tej ciasnocie. Mówił przytłumionym przez szkło głosem.
– Tam, na górnej półce, zostało jeszcze kilka pasujących na twoją głowę pojemników – oznajmił i pokazał jeszcze na migi, by być pewnym, że został zrozumiany.
Speals ledwo znalazł siłę, żeby zerknąć na wypełnione ogórkami konserwowymi naczynia.
– Nazywam się Tom Olsen. Jestem tu z ramienia La Trobe University. Badamy tę rasę – rzekł, wskazując obiekt za oknem. – Lepiej wrzuć coś na siebie – dodał, widząc, że Speals ma trudności ze skupieniem uwagi.
Wreszcie zeskoczył z wystawy i podszedł do regału. Z wysiłkiem wspiął się na palcach. Przyciągnął do krawędzi jeden z największych słoi z korniszonami. Ledwo zdążył uchwycić naczynie balansujące na krawędzi półki. Otwieranie zajęło mu dobrą chwilę. Przeciągły syk oznajmił wydmuch kwaśnego powietrza. Przechylił słój i wyrzucił zawartość na podłogę. Podał pusty Spealsowi.
– Teraz, jeśli chcesz żyć długo i szczęśliwie, załóż to szybko. Co tak głupio patrzysz? Niemożliwe ze względu na średnicę szyjki? – Tom zachichotał. Brzmiało to jak przeciągły gulgot. – Pod wpływem tego natrętnego bólu coś dziwnego dzieje się z ludzkim ciałem. O naciągającej się skórze już wiesz? A zobacz to! – Natarczywie próbował pochwycić rękę Spealsa. Był niecierpliwy i niespokojny. Zapewne z powodu grubego szkła, deformującego obraz i utrudniającego prawidłową ocenę położenia. – Pokaż mi dłoń. No, nie ociągaj się. Podaj!
Chwilę naciskał gdzieś powyżej przegubu, potem natarł palce i wreszcie wygiął, jakby były zrobione z grubego, izolowanego drutu. Przypominały narzędzie ogrodnicze Sary. Speals syknął z bólu. Zauważył, że nerwy reagowały impulsem z opóźnieniem.
– A teraz pokaż głowę – zażądał Tom, odkładając śmierdzący słoik na stojące w pobliżu krzesło. Pogładził przerzedzone włosy Spealsa. Naciskał miarowo na czoło, mocniej i mocniej. Ciągnął za nos. Bardziej, agresywniej, aż poddawany tym dziwnym zabiegom nagle krzyknął. Jednak nie z bólu, ale ze straszliwego przerażenia. Tom spłaszczył mu łeb. Oczy znalazły się z boku, a nos powędrował daleko do przodu, formując coś na kształt ptasiego dziobu. Nagorzej, że uszy zetknęły się na szczycie głowy. Mógł nimi dosłownie klaskać. Włosy pokleiły się, tworząc warkocze, potem niemożliwe do rozplecenia sznury.
Speals nie dowierzał. Ten facet z wciśniętą w długi słój na spaghetti głową wyglądał na dobrze popierdolonego. Tylko plakietka naukowca w klapie marynarki dodawała wagi wypowiadanym z troską radom.
– Wiem, co zrobimy. Podjedź! O tak! – Ustawił go dokładnie naprzeciwko drzwi. – Teraz złap obiema rękami słoik. Przyłóż do framugi. Rozłóż nogi. Upewnij się, że masz dobre oparcie. Teraz dosuń szczyt głowy w kierunku wejścia słoja i przyj. No, nie chichocz jak idiota, wciskaj. Nie jęcz tak, przyj! Zobacz, już weszło czoło. Mówię ci, jesteśmy teraz z innego materiału. Ten sygnał nas zmienia, nie tylko psychicznie i nie tylko nas, cały ekosystem ma przebudowane parametry fizyczne. Musimy się wszystkiego na nowo uczyć. Wszyscy. No już, już. Kurwa! – zaklął zniecierpliwiony. – Widzę, że nos ci krwawi. Ale spłynie po szkle i będzie git. No i jak? – zapytał na koniec, kiedy już szczyt głowy zgniótł jakiegoś uparcie przylepionego do dna korniszona.
– No nieźle. – Równie stłumionym głosem odpowiedział Speals. – Tylko żeby jeszcze szyjka wylotu nie uciskała tak mocno zębów.
– Będzie dobrze. Zobaczysz, zmięknie ci jeszcze czaszka i wygodnie wypełni naczynie. Ta emanacja komunikatu, czy cokolwiek to jest, ciągle ulega intensyfikacji. Jest coraz gorzej.
– Okropnie śmierdzi ogórkami.
– Tylko się nie zrzygaj, bo zostaniesz w takim sosie cały tydzień. Widziałem takiego gościa, który wymiotował za każdym razem, jak spojrzał na siebie w lustro. I co? Morda mu zgniła. Dobra, stań tu przy oknie i zobacz, co tam łazi po trawniku.
Na centralnym klombie Mountford Park, tuż obok butelkowego drzewa, stał gigantyczny stwór. Bardzo wolno, z metodycznym szuraniem i z wielkim namaszczeniem, wygarniał z ziemi zakopane małe ciała nowo narodzonych.
– Widać sam ma problemy z doborem części. Łazi tu już drugi tydzień. I wydawało się, że bez celu, ale jest za każdym razem większy. Trochę niedorozwinięty. Chyba nie skompletował centralnego systemu nerwowego.
– O czym ty, człowieku, mówisz? – Speals czuł się przez słoik co najmniej poirytowany. No dobrze, ból stał się znośny, ale jak tu jeść i pić? Nie mówiąc już o całowaniu.
– No co? Nie rozumiesz? On się buduje z tych kawałków jak z klocków lego.
– Dlaczego tego nie zbombardujecie? Zetniecie salwą z karabinu maszynowego, zatrujecie pestycydami z samolotu, zdetonujecie zdalnie sterowanym robotem?
– Czym? Nawet do głupiej bomby dzisiaj potrzeba elektryczności! Nie ma… Rozumiesz! Nie ma elektryczności. Ktoś zżarł nam prąd! – W gniewie zdawał się kompletnie szalony. Kiwał się na boki, ryzykując roztrzaskaniem swojej szklanej głowy. To było absurdalne. Jak jakaś dziecięca zabawa w roboty. Sen! Od szczypania się od tygodnia w rękę Spealsowi już wyrósł niegojący się siniec. – Dlaczego boli cię głowa? Twój układ neuronów jest wysysany z energii. Nie ma koordynacji logicznej myśli. Brakuje odwołań do pamięci. Tracimy naszą wiedzę w zastraszającym tempie. Widziałeś, człowieku, jak wyglądają wróble?
– Nie. – Nawet się zająknął. Nie patrzył na wróble. Widział mrówki chodzące tyłem. Motyle ze zlepionym skrzydłami skaczące jak świerszcze, połówki glist stojące na sztorc milionami w chodniku w Coleambally.
– Wróble nie mają dziobów.
– I co z tego? – zapytał głupio.
– No bo do czegoś jest potrzebny tej istocie? Nie wiem. Chodzi, wybiera dzioby z trawnika i używa jako łącznika w kompozycji organów. Ale jak sprowokowała schorzenie powodujące wypadnięcie dzioba u ptaków? Biedne wróble używają do jedzenia języka.
– Jak jaszczurki?
– Jak jaszczurki.
– Dlaczego to robi?
– Na całość składa się kilka faz. W pierwszej rodzą się luźne części i czasami specjalny moduł koordynujący poszukiwania, w kształcie wielkiego banana. Ośmielam się przypuszczać, że posiada wbudowany program syntezy. Ten ostatni rozpoczyna fazę drugą. Znajduje mobilny organizm, pasożytuje na nim, przekształca i wreszcie rozpoczyna trzecią fazę rekonstrukcji. Kompletowanie. Interesuje mnie, dlaczego podczas trwania całości procesu wyzwalana energia jest kumulowana w najwyższych warstwach atmosfery i pozostaje poza naszym zasięgiem? Jak można kontrolować przepływ poszczególnych elektronów i wpływać na jego prędkość? Do cholery! Totalnie nas sparaliżowali. Dotąd nie zdawaliśmy sobie sprawy z naszej ogromnej energetycznej zależności. Elektryczność, elektryczność, wszędzie elektryczność! A ja się pytam, gdzie, do kurwy nędzy, jest nasza zawsze niezawodna mechanika? Praktycznie przestała istnieć nasza cywilizacja. Nie latają samoloty, nie ma sprawnych samochodów, radia czy zwykłej pracującej latarki. A paluszkowe baterie są kompletnie suche. I zobacz jak wyglądają! – Sięgnął na półkę przy kasie. Wysypał zawartość plastikowego opakowania na dłoń. – Czy nie przypomina ci to twardej, nierozrobionej plasteliny?
– No tak.
– Widziałem wczoraj psa wyglądającego tak samo. Ledwo chodził. Nawet żaby wydają w stawach jeden długi wrzask grozy.
Spojrzeli za okno. Potężne, obślinione monstrum grzebało w ziemi. Dokładnie przeczesywało cal po calu, wydobywając kawałki ruchliwego, kwilącego mięsa. Speals nie potrafił w opisie stworzenia odnaleźć odniesienia do niczego, co do tej pory widział. Grzebień małych głów ciągnął się od ogona do ogona. Nie wiadomo, gdzie istota posiadała jasno sprecyzowany przód czy tył. Na pewno przesuwała się bokiem na czymś, co wyglądało jak gigantyczne kule od łożyska. W kilku miejscach na ciele ziały ogromne pulsujące dziury. I właśnie te ubytki uparcie uzupełniała. Żadnego ze znalezisk nie otrzepywała z ziemi. Jakby sama glina wystarczała za spoiwo. Wewnątrz przezroczystego brzucha bulgotał płyn. Rozlewał się cuchnącą breją pełną zbutwiałych liści otworami, w których osadzone były kule.
Speals spojrzał na Toma. Jego długi, oszklony łeb błyszczał w promieniach słońca.
– Ona nas widzi… – rzucił z niepokojem, szukając lepszego miejsca ukrycia.
Mimochodem zauważył, jak Tom szybko i uparcie rysuje w trzymanym notesie. Przyjrzał się uważnie. To był perfekcyjnie uchwycony szkic obcego.
– Dlaczego nie zrobisz zdjęcia?
– W dzisiejszych czasach nie ma aparatu, którego nie uruchamiałaby skomplikowana elektronika. Widzę, że ty nic nie rozumiesz!
– A co mam, do cholery, rozumieć?
– Ten obcy, na przykład…
– Przylecieli, żeby odebrać nam planetę. Mamy tu niezmierzone skarby. Dogadamy się w końcu albo ich wykurzymy. Co tu jest do rozumienia?
– To jest mało inteligentne bydlę. Dokładnie takie jak ty. Przyjechałem tutaj, bo na całym kontynencie nie pojawił się jeszcze tak kompletny twór powstały z przekształcenia mobilnego akuszera. Właściwie to jest ich w tym mieście kilka. Stąd ta silna radiacja. Czekam aż kompletowanie osiągnie fazę zwieńczenia, czyli dojdzie do kopulacji albo czegoś podobnego. To są zwierzęta. Nie mają nic wspólnego z cywilizacją. Tak jak miliardy współczesnych nam ludzi. Wegetują, żrą i rozmnażają się. Może gdzieś w ich świecie jest jakaś oświecona warstwa, która zaprogramowała tę sprytną międzygwiezdną ekspansję. Może istnieją ci, którzy projektują ich biologiczne komputery, zajmują się wynalazkami i układają systemy różniczkowego rozwiązania problemów rzeczywistości. Ale ci tutaj… Pfe. To zwykłe, niekomunikatywne, zapatrzone w siebie prostaki. Nawet przez myśl im nie przejdzie, że tuż obok ktoś zbudował cywilizację, kulturę, sztukę, czy inne misterium percepcji emocjonalnej. To tak jak my wdzieramy się w dżunglę buldożerami i bez zastanowienia tworzymy na roślinnych trupach poletko marnej sałaty. No dobra, może nasza kultura jest inna od tej, którą znają. Może reprezentują kategorię dla nas zupełnie niepojętą. Ale jacy są w tym podobni. Reprezentują totalitaryzm człowieka i butę, arogancję, z jaką zużywa naturalne bogactwa tej planety. Bez ograniczeń czerpie i niszczy. Tym razem właśnie nas, ludzi, kompletnie, bez opamiętania i chwili zastanowienia wyeksploatowali.
– Czy to są zwierzęta?
– W naszej percepcji wszystko, co się rusza, to zwierzęta. Ale w ich sensie wartościowania przyrody to właśnie my dla nich jesteśmy tłem, z którym się nie liczą. Po prostu nie wyróżniamy się organizacją, stopniem rozwoju, z ogólnego pola widzenia. Wiesz, co? Irytujesz mnie. Jaka jest twoja definicja zwierzęcia?
– Nie rozumiem.
– No proszę. – Pomyślał chwilę. – Wyjdź ze mną. Aha, weź z półki siekierę. Tak, tak. Tę ostrą jak piła.
Wyszli w parne powietrze późnego popołudnia. Obcy nawet na nich nie spojrzał. Był zajęty uzupełnianiem dziury w prawym boku. Nie minęła chwila, a zakończył swoją pracę. Ryknął długo i przeciągle. Kilka kamienic runęło, a szkło na głowach mężczyzn pękło z przeciągłym zgrzytem. Speals zdarł z siebie koszulę. Biegiem dopadł istoty i z całych sił machając siekierą próbował odciąć głowę po głowie. Ostrze gięło się, jakby było zrobione z gumy, a nie z nierdzewnej stali.
Istota ignorowała jego wysiłki. Niewzruszenie toczyła się w kierunku wielkiego klombu z kwiatami. Nieopodal pojawiła się druga. Pędziła przed sobą grupę nagich kobiet. Wszystkie miały brzuchy spięte wielkimi agrafkami z inicjałami prowadzącego Norcha. Wszystkie wyły w przeciągłym płaczu. Speals policzył. Równe dziesięć. Stanęły tak, z obwisłymi piersiami, patrząc z niedowierzaniem na mężczyzn.
– Tom! Co robimy, Tom?!
Naukowiec leżał na trawie. Z jego oczu lała się krew.
– Nie widzę. Nic nie widzę! Czuję drzazgi szkła w nosie i daleko pod czaszką. Uciekaj, uciekaj, Speals!
Kompletny potwór uniósł się w powietrze. Natychmiast objęła go straszliwa, gwałtowna burza elektrycznych wyładowań. Z najdalszych regionów atmosfery nadchodziły błyskawice. Całe niebo wypełnił wzór zygzaków podobnych do bazgrania pierwszoklasisty.
– Co się dzieje, Speals? Zreferuj sytuację! Narysuj… – Podał notes, wyrwał nerwowo kilka kartek. – Rysuj i mów. Będziesz bardziej precyzyjny w opisie!
– Nos mi krwawi! Słoik jest pęknięty i pełen krwi!
– Pierdol słoik. Walnij głową o jakieś drzewo i mów. Mów, człowieku!
– On się rozmywa, dwoi się i troi, mój Boże!
– Co? Co?
– Każda z drobinek ciała mieni się kolorami. Jest ich miliony w gigantycznej chmurze, burzy się, kondensuje w metaliczną strzałę, albo może roztopioną, długą kroplę, i strzela! Strzela w niebo.
– Idą do następnego świata. To panspermiczna inwazja! Czy coś z niego zostało? Mów, mów, człowieku! Dlaczego w takich sytuacjach nie ma w pobliżu osoby dyplomowanej? Czemu w relacjach tej wagi muszę zawsze polegać na prostaku?
Speals spojrzał na niego wzrokiem pełnym nienawiści. – Bo tak właśnie zbudowaliście naszą cywilizację, skurwysynie!
8.
Morderstwo na ociemniałym naukowcu było pierwszą rzeczą, jaką zrobił Speals następnego ranka. Jego głowa była nieomal niemożliwa do rozrąbania. Impregnowana obcym sokiem, czy tymi strasznymi, odzwierzęcymi myślami. Mózg pełen był dziwnego proszku i odurzająco śmierdział kadzidlanym dymem. Budził grozę. I Speals wrzeszczał. I biegał wokół sklepu. I rzucał mięknącymi kamieniami. Potem uciekał dwa dni na południe i północ, i zachód. Uciekał w stronę Finley z rękami zlepionymi białym proszkiem, w gaciach mokrych od soków. Wreszcie zgubił się gdzieś w zwierzęcych norach spalonego buszu.
Od tej pory ludzie opowiadali o istotach tylko obrzydliwe historie. O koszmarnych pieśniach wykonywanych chóralnie w przepastnych norach pod pustynią niedaleko Ardethan. O jękach ziemi, ciągnących się echem od Sheparton do Griffith. O skargach, które roznosił wiatr aż do Coleambally. Nikt nie kontaktował się ze światem. Świat również milczał.
Istoty zużywały na bieżąco całe zasoby energetyczne Ziemi. Niezmiernie rzadko zdarzały się burze. Z reguły tylko, gdy noc była gorąca, widywano zielone błyskawice przecinające niebo i biegnące do samego Księżyca. Czy tam też istniała już kolonia?
Z produkcją elektryczności był nie lada problem. Ludzie zapomnieli o procesach jej wytwarzania. Przynajmniej od Finley po Narrandera i od Leeton do Deniliquin nikt nie wiedział nic o prądnicach i elektromagnetyzmie. Ludzie zapomnieli wiele rzeczy. Przypominanie stało się bolesne, a myślenie dedukcyjne wprost niemożliwe. Cała sieć neuronalna człowieka uzależniona była od ładunków elektrycznych. Ich niedobór powodował braki w pamięci, w koordynacji ruchowej i zakłócenia w rozwoju biologicznym organizmu. Już nie rodziły się normalne dzieci. Niezwykle rzadko udało się wydać na świat zwał ohydnej, nieruchomej skóry, który ojcowie rzucali pokracznym psom na pożarcie.
A człowiek? Woskowo białe ciała, podobne do świecowej kredki, poruszające się jak chodzące rzeźby, bo wysysane z elektronów, niewiele miały w sobie z dynamiki przeszłego życia. Tylko słoiki zmieniały się na mniejsze. Stopniowo, wraz z malejącymi głowami. Przynajmniej w obszarze od Forbes do Broken Hill i od Leeton do Sydney.
W którym dobry glina odnalazł dobrego naukowca w tarapatach.Samochód policji gwałtownie zatrzymał się obok zaparkowanego naprzeciw silosów zbożowych Stanleya Hobbsa wozu straży pożarnej miasta Leeton. W tle, poza pojazdami, rzucała się w oczy lśniąca od srebrnej blachy ogromna reklama splecionych czterech kłosów pszenicy. Sprawiała wrażenie wyrastającej z brudnych, samochodowych dachów. Nieco z boku, na sąsiednim polu trwała gorączkowa krzątanina strażaków. Migały w ruchu wielkie kaski, szeleściły nad wymiarowe kurtki, chrzęściły na żwirze ciężkie buty. Mężczyźni z rozfanatyzowanymi twarzami biegali, kopali, łączyli i jak już to oni tylko mają w obyczaju podczas typowo męskiej zabawy, wydawali szybkie komendy, ponaglenia i pełne niecenzuralnych zwrotów rozkazy. Aby sprecyzować dokładniej rangę czynności, dodam, że dokonali w pełni satysfakcjonującego, szybkiego rozwinięcia strażackich węży, rozmieszczenia podpór, zapór i ograniczeń. Rytuał przećwiczyli wcześniej tysiąckrotnie, czy było to potrzebne, czy nie – czuli się spełnieni.
„Obsesja powtarzania czynności rodzi profesjonalizm, a strażak z Leeton lubi czuć się zawodowcem w kwestii kontroli każdego z żywiołów „– mawiali.
Rudy sierżant opuścił wóz, nie wyłączając głośno grającego radia. Poszukał czapki na tylnym siedzeniu. Trzasnął jeszcze zamykanymi drzwiami, otrzepał spodnie z okruchów zjedzonego Kit Keta i podszedł do niskiego, drucianego ogrodzenia. Przyglądał się przez moment wyprężonym sylwetkom, aby po chwili wyśledzić po nitkach strażackiego, głupawego wzroku dowodzących akcją. Nie było daleko, mógł zawołać, ale dla lepszego efektu przeszedł się dzwoniąc kajdankami i kluczami od komórki na broń, zaczepionymi zawsze na tej samej klamrze paska od spodni.
– Czy to jakieś fajerwerki, o których nie wiem? – zapytał obraźliwym tonem, rzucając wzrokiem gromy.
– A pana godność? – tym samym tonem zaatakował pastor. Był niewielkiego wzrostu, słabej budowy ciała i tylko nieprzeciętne wkurwienie na twarzy nadawało mocy jego rachitycznej sylwetce.
– Jak to, nie zna ojciec sierżanta Teda? Nie spowiadał się? – zapytał komendat straży, zdejmując chełm z zapoconej głowy. Przetarł rękawem twarz. Miał podkrążone od zmęczenia oczy. – To najlepszy pies w okręgu – dodał.
– A więc, to jest nasz szanowny, wszystkim znany pastor Dudley z parafii Najświętszego Byczka w Leeton – zdziwił się sierżant. – Ten sam, który tak dzielnie walczy o prawa zwierząt do ubydlęcenia?
– Słyszę ironię? Czy mnie słuch nie myli? Czy policja stanowa jeszcze nie zauważyła łamania praw natury? Prawo jest prawem, nieprawdaż?
– Ja koncentruję się na wyświęconym przez parlament kodeksie karnym i widzę, że naruszacie panowie przeświętą własność prywatną. Czy, za przeproszeniem, nie jest to farma Pattons and Sons? Czy dysponujecie pozwoleniem na piśmie, czy też ktoś w majestacie prawa ma wam odstrzelić tyłki?
– Nie będę reagował na pana głupie docinki, sierżancie. To logiczny bieg wydarzeń. Jeśli ani armia ani policja nie potrafią opanować zboczonej rogacizny w obrębie naszego dystryktu, to muszą chyba interweniować święte moce kościoła?
– Ale proszę ojca, tak na marginesie, to tylko zwierzęta, kurwa, i za przeproszeniem. Kościół nie powinien zajmować się poletkiem rzeźnika! Poza tym należy im się taryfa ulgowa, po tym, co zrobił im człowiek przez tysiące lat. Przecież nie zasługują na życie wieczne u boku Pana. Nie przyjmują sakramentów z uporem byka? Co jest? Nie zasługują wobec tego na uwagę i tym bardziej na jakąkolwiek karę.
– Same sobie są winne, bo opuściły człowieka. Zdezertowały w obliczu objawionej mocy szatana. Upodliły się akceptacją tego, co im przyniósł. Stąd dotknęła je degeneracja i cierpienie, które zamierzam ukrócić. Niech mi pan nie mówi, że mazanie haseł językami po ścianach kościoła jest normalne. Pod czyje dyktando wypisują te bydlaki obelżywe, antyreligijne sentencje wzorowane na mędrcach starożytności? Gdzie jest źródło edukacji? Podobne postępowanie ma nas wiernych zachęcić do tolerancji?
– Słyszałem o małym byczku, który napisał całkiem logiczną przepowiednię o bliskim nawiedzeniu krowy i narodzinach świętego cielaka – odkupiciela. Czy właśnie ten incydent ma posłużyć do usprawiedliwienia rzezi, którą planujecie?
– Używamy wyłącznie święconej wody – wyjaśnił strażak.
– A ja słyszałem, że wzbogaconej o kwas solny, benzynę i inne łatwopalne świństwa. Widziałem zwęglone ciała, trawa cuchnie chemikaliami do samego Griffith. Strażaku, przestańcie pierdolić.
– To reakcja w zetknięciu z czartem drzemiącym w rogach rozwścieczonych byków – rzucił rozwścieczony pastor Dudley.
Hornbaight przyjrzał się uważnie rozmówcy. Był pewny, że napotyka zamglony od nienawiści wzrok. Wzruszył ramionami, obserwując innych niecierpliwie majstrujących w schowkach na broń wielkiego wozu strażackiego.
– Dobrze więc, niech Kościół robi swoje, Pastorze. Ja szukam kogoś – zbłądzonego. Proszę się powstrzymać od spryskiwania terenu w kierunku północnym i północno wschodnim przez najbliższą godzinę.Umowa stoi?
Pastor skinął głową. Uśmiechnął się mimo woli. Ostatnie zdanie gliny zabrzmiało jak niewypowiedziana zachęta do akcji. Poczekał aż jego sylwetka wtopi się w strzępy sunącej od jeziora mgły i wydał stosowne rozkazy.
Ted Hornbaight oddalił się w stronę najbliższego wzgórza. Wydeptana ścieżka doprowadziła go na przełęcz. Rosło tu jedyne drzewo. Niebezpiecznie nisko rozkładało wysuszone, eukaliptusowe konary. Na ziemi leżało sporo ułamków drewna, znak, że lada podmuch może strącić ich więcej. Z góry dochodziły westchnienia i obrzydliwe mlaskania.
– Panie Edmundzie? – zawołał stanowczym głosem.– Jest pan tam?
Niezrozumiałą odpowiedź zakłóciły obrzydliwe beknięcia. Ted sięgnął po rewolwer.
– Jeśli natychmiast pan nie zejdzie będę strzelał na oślep – ostrzegł, celując w gąszcz zdrowych liści.
Gałęzie gwałtownie się poruszyły. Z drzewa bardzo ostrożnie zsunął się wymiętolony naukowiec. Jego szczęka była wyraźnie zwężona. Zęby z trudem mieściły się w gniazdach dziąseł. Pośród rozczochranych włosów zwisały płaty, długich psich uszu. Próbował coś powiedzieć, ale tylko się obślinił. Policjant podał mu chusteczkę.
– Niech się pan wytrze, na Boga.
– Wiem, co pan o mnie myśli – wycharczał w końcu Edmund. – To musi być wstrząsające dla spoglądającego z boku.
Stał ze zwieszoną głową.
– Nie, wprost przeciwnie – zaprotestował Ted. – Niech się pan nie obawia. Jestem zainteresowany. Poza tym zawsze uważałem się za osobę tolerancyjną.
Edmund uniósł wzrok. W jego niezwykle wydłużonej jak u spaniela twarzy zapaliła się nadzieja.
– Nie przyszedł tu pan, aby mnie zastrzelić?
– Ależ, broń Boże. Ostatnie doniesienia bulwersują mnie i jednocześnie pasjonują skalą rozpiętości. Mogę wytłumaczyć ucieczki kanarków z nudnej klatki, ale co powoduje ucieczki udomowionych zwierząt od pełnej michy wprost na łono nędznej suszy? Nienawiść do człowieka? Usłyszały sekretny głos natchnienia, zew wiecznego buntu, a może dotknęła je tajemnicza radiacja spod ziemi? Boję się, że stają się inteligentne pod jej wpływem.
Edmund nieoczekiwanie złapał go pod ramię. Zrobił to iście z gracją rasowageo pudla.
– A ludzie? Co sądzi pan o ludziach? Ta sama siła, jeśli jest uniwersalna, musi wpłynąć na zachowania ludzi.
Sierżant Ted Hornbaight zastanawiał się przez moment, spoglądając na merdający ogonek Edmunda. Wątpił, czy rósł po właściwej stronie. “Brr „– pomyślał. – “Kompletne poplątanie sensów.” Od ciepłych dotyków naukowca sam dostawał plam krótkiej sierści na przedramieniu. Miał ochotę biec na oślep. Zdezerterować i przelać po nim wodą święconą pastora Dudleya. Nagle jego oblicze rozjaśniła świeża myśl.
– U ludzi pojawiła się straszliwa siła paranormalna.
– Skąd pan to wszystko wie? – ta rozmowa wyraźnie zbaczała na niewłaściwe tory. Oczy Edmunda gorały jakaś piekielną żądzą.
– Chodźmy stąd – ponaglił, przestraszony nie na żarty.
Edmund odwrócił się w kierunku drzewa.
– Joffer! Schodź. Jest bezpiecznie. To swój.
– Jeszcze tego brakowało! Niech go pan na litość Boską zostawi tam, gdzie jest. – Ted niecierpliwie podchwycił Edmunda pod ramię. Ten w odpowiedzi uszczypnął go w tyłek aż brzęknęły wiszące kajdanki. Policjant odepchnął agresywną rękę. – Proszę trzymać ręce przy sobie. Na pewno pana przyjaciel stanowi teraz nieodróżnialny z psem blok organicznej materii i dygocze ze strachu przed upadkiem, sczepiony z drzewem ni to łapą ni ręką. Jak mogło to czteronożne bydlę uwieść dwóch dorosłych, logicznie myślących mężczyzn?
Edmund wzruszał ramionami całą drogę do samochodu. Odruch przypominał nerwowy tik i okresami zamieniał się w krótki atak epilepsji. Jego skóra przechodziła wielokrotne przebarwienia, począwszy od głębokiego fioletu, a kończąc na jaskrawej żółci. Lśniła przy tym od tłustego potu. Usta mu drżały jak w delirce, ślinił się i powarkiwał. Próbował w tym pomieszaniu zachowań zakryć rękami ciągle wrażliwe psie uszy. Potem drapał się uparcie pod pachami i strzepywał, przeklinając wszędobylskie pchły.
Na parkingu stał samotnie policyjny, okopcony wóz. Z wnętrza dolatywała muzyka AC/DC. Strażacy wraz z ekipą pastora przenieśli się na środek pola. Dochodził stamtąd nieregularny odgłos wystrzałów.
– Proszę wejść do wozu. Nie mamy zbyt wiele czasu. Pastor się wyraźnie rozkręca
Edmund posłuchał bez słowa. Samochód wreszcie zapalił.
– A tak właściwie, dlaczego się pan zainteresował obszarem, bo funkcjonują na ten temat różne opinie – zapytał, przekrzykując muzykę Ted.
– Jakie, na przykład?
– No, podobno samo bagno wyzwala dziwny smród, który pana zainspirował do badań – samochód ruszył w kierunku ogrodzenia. Po łące pędziły płonące zwierzęta. Wiele z krów miało ludzkie twarze. Te wrzeszczały najgłośniej. Jakiś koń niezgrabnie cwałował, wspierając się na dwóch parach ludzkich ramion.
– Tak, to prawda.– mówił Edmund. – Ale ja faktycznie odkryłem zawory Obcych, pompujące ten ośrodek do atmosfery. Coś jak kilkukrotnie odparowany żel. – Zbyt wiele było w tonie jego głosu użalającego się skomlenia, aby mowa mogła całkowicie przypominać ludzką. – Są regulowane hydraulicznie wprost z najgłębszych otchłani planety.
– Chcą nas wykurzyć?
– Chcą nas zmienić.
– Co pana skłoniło do bestiofilii. Przecież te zbliżenia ze zwierzętami są obrzydliwe.
– Znam pana. Wierci pan w ludziach jak zawodowiec i nazywa się Ted Hornbaight. Ludzie na południe od Alderthan mówią o panu Bloody Hunter, uparty i służbisty policyjny gniot. To dlatego zapewne nie dysponuje pan wolnym czasem na relaks na łonie natury, tylko praca i godziny nadliczbowe, nieprawdaż? – jego oczy w każdym spojrzeniu były typowo psie.
– Owszem. Portfel jest wpisany w atlas anatomiczny człowieka. Jako naukowiec zna pan ten fakt doskonale? – Nie roześmiał się, prawie szczeknął z wrażenia.
– Czy miał pan okazję położyć się ostatnio na łące? – zapytał, tłumiąc chichot.
– Przyznaję, że nie miałem sposobności – odparł już częściowo znużony konwersacją, Ted.
– A ja tak, wielokrotnie skorzystałem – Jego ogonek radośnie zamerdał pod zamkniętym rozporkiem. – I dlatego doskonale rozumiem te rozespane krowy, psy drzemiące pod budami i wszędobylskie, niewyspane koty – Rozmarzył się na nowo. – Zwierzęta posiadają tajemną wiedzę o zjawiskach, których percepcja nam ludziom umyka. Zapewne zauważył pan wszędobylską, statyczną elektryczność. Trudno zjeść zwykłą bułkę, przekroić nożem jarzynę, czy wbić w cokolwiek widelec bez porażenia prądem. Wyładowanie czasem powoduje utratę przytomności.
– Znam to z autopsji. Niektórzy tłumaczą zjawiska aktywnością słońca.
– Słońce od lat jest spokojne. A jak pan wytłumaczy zjawisko wzrotu ciężaru? Leżącemu trudniej jest się podnieść.
– Od zawsze człowiek siedzący podnosił się łatwiej niż leżący.
– Ale dzisiaj ziemia zszywa nas niewidzialną linią elektromagnetycznych spinaczy. Dzieje się to wbrew znanym prawom fizyki. Wystarczy zmienić kształt przedmiotu, aby wielokrotnie zwiększyć jego masę. Wystarczy się położyć, aby już nie powstać. Wystarczy umrzeć na gołej ziemi, aby wtopić się pod jej powierzchnię.
Policjant spojrzał na naukowca zaskoczony.
– Można wtopić się, będąc żywym?
– Chyba istnieje taka możliwość. Wie pan nie usiłowałem eksperymentować w tym względzie – Wreszcie czknął jak człowiek i z oczu poleciały mu ludzkie łzy. – Pierwszym symptomem nowych zjawisk fizycznych był niewytłumaczalny czterokrotny wzrost wagi trunków na dziale monopolowym Colse’a w Grifitth. Dotyczyło to wyłącznie alkoholu wyprodukowanego w latach 1970– 1975.
– Dlaczego?
– Przypuszczam, że właśnie wtedy wszystko się zaczęło. Jakaś faza zagnieżdżenia.
– Czyli inwazja?
– Pan znowu to samo. – Pokręcił głową jak spaniel po otrzymaniu wielkiej kości. – Na pewno zjawiska narastają. Powoli nie znajdujemy miejsca dla naszej egzystencji. Proszę pamiętać, że zawsze to była nisza. To wypychanie nie można nazywać inwazją dopóki nie nastąpi faza destrukcji. Widzimy naszą kruchość w zestawieniu z mocami otaczającej nas milczącej ziemi. Zresztą przed miliardami lat dała nam to, co teraz odbiera.
– A przepraszam…Co?
– Zycie. Od mikroskopijnej kuleczki po skomplikowaną ludzką hienę. Nasze korzenie tkwią w mieszaninie gliny, torfu i mówiąc generalnie, w ciepłej głębi śmierdzącego błota.
– A, co do tego mają zboczone zwierzęta?
– Nareszcie ulegamy transformacji. Wszyscy zbliżamy się do stanu unifikacji organicznej i mentalnej. Zauważyłem, że w stanie oddania się niewinnym igraszkom, potem cielesnemu zapomnieniu, podlegałem zjednoczeniu w chaosie ciał i ich kształtów. Powstała w nas moc przekazu, siła zrozumienia potrzeb i przebaczenia formy. Potrafiliśmy spojrzeć ponad podziałami, odejść od upodlenia. Dostrzec, co nas łączy i odrzucić kategorie, bariery niższości, łańcuchów pokarmowych i szaleństwa podziałów.
– I to tłumaczy pańskie mizdrzenia tam na drzewie?
– Nie, absolutnie nie. Ale usprawiedliwia i kwalifikuje je jako całkiem przyjemne doświadczenie naukowe. Poza tym niech pan raczy zauważyć, że jesteśmy tym, co każdego dnia zjadamy. Przyswajając obcy organizm wyrażamy mimowolną zgodę na zintegrowanie, unifikację drobnych jego części z organizmem własnym.
– Coś musimy jeść – wyjaśnił wyraźnie znudzony gliniarz. Wozem zarzuciło na zakręcie. Edmund pisnął i zwalił się całym ciałem na stronę kierowcy. Ted ponownie odepchnął jego psie zaloty.
– Na łące, w tej przejmującej delirce jedliśmy wszyscy trawę, my ludzie, psy i koty. – Ponownie rozmarzył się Edmund. – Byliśmy zdolni trawić celulozę.
– I ktoś stoi za tym szaleństwem? – zapytał z nagła rozbudzony Hornbaight. – Ktoś dobry?
– Nie sądzę, że jest dobry. Nie sądzę również, że robi to w naszym interesie. Na pewno jest pazerny i straszliwe, przerażająco Obcy. On się wykluwa. Wykluwa się w nas i wokół nas.
Rozdział dziesiąty
W którym dobry glina szuka dalszych wskazówek.
Budynek policji był samotnym budynkiem, zatkniętym jak chorągiew na końcu drogi. Słońce rozgrzewało blachę na jego dachu do oślepiającej, pordzewiałej bieli. Prześwietlało sztywno stojące drzewa. Wyrywało z nich nikłe cienie i niedbale kładło na schody, wykrzywione poręcze i okienne ramy. Obrazu sztywności dopełniało falujące od gorąca powietrze. I muchy, piekielnie naigrawające się z ludzkiego potu.
Zaparkowali tuż obok drugiego pojazdu rozpalonego ferią błękitów i czerwieni. Dwaj funkcjonariusze właśnie wybiegli przez frontowe drzwi komisariatu. Trzaskała repetowana broń.
Jeden z biegnących przelotnie mrugnął do sierżanta okiem. Drugi zagadnął:
– Dołączy pan, sierżancie?
– No pewnie, tylko skończę z tym, tutaj – wskazał głową Edmunda, jednocześnie delikatnym poklepywaniem prosząc go o pośpiech. – Znowu samobójstwa?
– I to nawet trzy…– rzucił w pośpiechu szeregowy.
Samochód na froncie ruszył z dźwiękiem syreny, kiedy oni przemierzyli korytarz coraz szybszym krokiem. Skrzypnęły drzwi i stanęli w gabinecie. Pomimo pełni słonecznego dnia wewnątrz panował nieprzyjemny, przesiąknięty zapachem wilgoci półmrok. Ted zapalił światło. Stanął za biurkiem. Hałaśliwie otworzył szufladę. Grzebał przez moment, mrucząc do siebie pod nosem. Wreszcie znalazł. Wyciągnął z triumfem małe, krzywe lusterko.
– Może najpierw eksperyment, panie Bashley? – zapytał ze szczyptą uszczypliwości. – To lusterko pozostawiła moja mama. Posiada wykrzywiony drut zamiast podpórki, ale jakoś sobie poradzimy – tym razem on mrugnął okiem, jakby mruganie stało się jakimś lokalnie celebrowanym natręctwem.
– Co za eksperyment? – zapytał Edmund, przysiadając się z zainteresowaniem.
– Oto krowia szminka, jakich wiele leży na okolicznych łąkach. Proszę zaznaczyć nią sobie usta. – Edmund był temu wyraźnie przeciwny. Wykrzywił usta i spojrzał pogardliwie.
Sierżant nie namyślając się wiele przyskoczył, pochwycił jego głowę i odciągnął podbródek jak najdalej potrafił. Jednocześnie drugą ręką wymalował dwie długie linie wzdłuż psich ust Edmunda. Ten podskoczył i pas kolorowej szminki zakończył się na już ludzkich policzkach.
– Dlaczego jest pan taki nerwowy, do cholery? Jeszcze w samochodzie mnie pan podrywał?
Edmund wściekle wycierał dłonią usta. Spluwał. Przeklinał. I tylko rozmazał na pół psiej twarzy fale czerwieni. Krowia szminka wyraźnie nie trzymała się swego miejsca.
– Po, co pan mi to robi?
– Robi, co?
– Poniża mnie w ten sposób.
– Nie będzie mi tu każdy uniwersytecki dupek mądrzył się i podskakiwał na lokalnych wybojach. Masz słuchać, chłopcze – tego oczekuję. Poza tym szukam idioty, który w nocy z piętnastego na szesnasty stycznia rozdawał zwierzętom tabletki, stojąc na polach jak mesjasz z uniesioną wysoko czarą. Nie muszę dodawać, że to ty jesteś głównym podejrzanym.
– Jakie tabletki? – Edmund uniósł wzrok. – Nie mam z tym nic wspólnego. I proszę przyjąć do wiadomości, że jestem jak najbardziej chętny do współpracy.
Sierżant spojrzał przenikliwiej.
– Właśnie pana przekonuję. – Podał mu lustro. – Widzi pan siebie?
– Widzę, oczywiście.
– Proszę opisać precyzyjniej.
– Rozmazane, różowo–czerwone krechy na policzkach. Twarz psiego klowna. – westchnął ciężko.– Oglądam prawdziwe spustoszenie. Szczęka ciągle nie powróciła do pierwotnego kształtu. Wydłużona, tworzy psią mordę. W rozgardiaszu wypadł mi z tej ciasnoty ząb, pozostawiając bolesne dziąsło. Nos pozostał czarny, prawie pozbawiony ludzkiej charakterystki. Słowem – makabra.
– Otóż to. Makabra.
– Mam mówić dalej?
– Nie, wystarczy.
Sierżant wyciągnął z szuflady starą kamerę cyfrową i szybko zrobił zdjęcie. Usiadł na krawędzi biurka.
– Proszę spojrzeć ponownie – powiedział, wskazując niewielki ekran. – Co pan widzi? – zapytał, nachylając się w kierunku Edmunda.
Naukowiec przyglądał się jakby w roztargnieniu. Zdjęcie wyraźnie zrobiło na nim wrażenie.
– Moja twarz jest na zdjęciu czysta.
– Właśnie. – Ted na powrót schował lusterko do szuflady. – Jak pan to wytłumaczy? – pytał z wysokości biurka.
– Aparat fotograficzny nie przekazuje rzeczywistości?
– Otóż, dobrze pan to ujął. Przekazuje zafałszowaną prawdę. Siły, które działają na ten kawałek elektronicznego złomu pragną za wszelką cenę coś przed nami ukryć. W tym przypadku jest to spóźnienie obrazu o około dwadzieścia minut, ale ten czas ulega ciągłemu wydłużeniu. Jakbyśmy poruszali się na jakiejś magicznej karuzeli Einsteina. Tydzień temu spóźnienie rzeczywistego obrazu wynosiło tylko siedem i pół minuty.
– Chce pan powiedzieć, że po około dwudziestu minutach, robiąc ponowne zdjęcie, uzyska pan obraz mojej twarzy wypełniony gryzmołami krowiej szminki?
– Dokładnie – zgodził się policjant. – A teraz proszę umyć twarz. Łazienka jest w głębi korytarza, na lewo. I zastanowić się nad tabletkami – rzucił za odchodzącym.
Edmund wrócił i po chwili sam zrobił sobie zdjęcie. Uśmiechnął się. Nigdy nie widział klowna z zamazanym makijażem.
– Nie znam odpowiedzi na pańskie pierwsze pytanie. Nie miałem do czynienia z tabletkami Obcych, chociaż o nich słyszałem od pijaczków w Rankins Springs. Jeśli zaś chodzi o drugie pytanie, to może pana zawiodę jako specjalista, ale stwierdzenie, że głównym środkiem jakim posługuję się w pracy naukowa jest intuicja zniszczyło nie raz moją karierę.
– Dość niezwykłe jak na stojącego twardo na ziemi naukowca.
– Nie przeceniam też przeczucia, które nigdy dotąd mnie nie zawiodło. I przeczucie każe mi trzymać się od pigułek z daleka.
– Może, dlatego pan jeszcze żyje.
– Co, pan ma na myśli?
– To instynktowne, intuicyjne odnajdywanie prawdy stawia pana w niesprecyzowanym percepcyjnie szeregu zwierząt. Dotąd każdy skierowany w obręb dystryktu naukowiec ginął w tajemniczych okolicznościach. Wchodzą gdzieś setkami i już nie wychodzą. Co więcej ludzie o wyższym stopniu edukacji masowo emigrują do miast wschodniego wybrzeża.
– Opuszczają wieś i szukają wygód życia.
– Myślę, że to nadmiar statycznej elektryczności powoduje u nich przeładowanie systemu neuronalnego, stąd przewlekły ból głowy i wyniszczające wymioty. Pozostają wyłącznie półgłówki lub jednostki specyficznie uzdolnione parapsychicznie, odporne na to rosnące promieniowanie.
– I co robią pana uzdolnione jednostki?
Hornbaight spojrzał na Edmunda podejrzliwie. Nienawidził szyderstwa u innych.
– Na przykład chodzi taka osoba ukradkiem w wolnej chwili, chorobliwe nisko pochylona, zasłuchana i węsząca. Staje, uklęknie i szuka czegoś w pęknięciach ziemi, potem po kryjomu liczy nowe, wydmuchujące powietrze szpary i wpycha w nie grzebień i guziki, wreszcie palce i dłoń.
– Tylko proszę bez szczegółów. Jakbym widział siebie. Też tego nie rozumiem. I powiedz pan, co takiego można wyniuchać w milionach gruntowych pęknięć podczas suszy?
– Ubiegł pan moje pytanie. Oto, dlaczego tu pana przyprowadziłem – Hornbaight podał Edmundowi mały jak naparstek pojemnik. Wewnątrz lśniła kropla oleistej substancji. – Niech pan powącha, śmiało.
Edmundowi od smrodu zakręciło się w głowie. Poczerwieniał na twarzy, kiedy sierżant kontynuował:
– Ten olej udało się odzyskać z resztek pozostałych w sławnej po tej stronie Nowej Południowej Walii misce Spealsa. Pochodzi z najgłębszych odwiertów, jakie udało się dokonać przemęczonej ludzkości w opoce swojej planety. Tfu! Odnaleźliśmy i wyizolowaliśmy drobiny ziemi, z którymi olej wchodzi w burzliwe interakcje, produkując ten oto dziwoląg natury – To mówiąc, otworzył inną szufladę, z trudem wydobył ciasno wpasowane w dno narzędzie, pochwycił nim i postawił na biurku naczynie dotąd ukryte w ciemnym rogu pokoju. Blat stęknął pod ciężarem słoika z metalową pokrywą o dwucalowej grubości. Szklane ścianki były też niczego sobie. Jak soczewki okularów chorego na krótkowzroczność. Zamglone i od środka zlepione fioletową pajęczyną. Szkło pokrywała drobna, miedziana siatka pod napięciem trzynastu tysięcy voltów.
Hornbaight wyciągnął dwie latarki. Po chwili żółtym promieniem obaj chaotycznie penetrowali wnętrze. W śroku, stłoczone jak wędzone ostrygi, tkwiły– śliwki?
Od denka roznosił się wstrętny zapach benzyny bezołowiowej i słodkiego, miodowego octu.
– Niech pan nie zgaduje. To nie są owoce, pomimo tak szczęśliwie dobranego koloru i charakterystycznej siatki pomarszczenia skórki. Widzi pan, panie Edmundzie, pierwsze wyizolowane z twardej, piaskowej otoczki zarodki Ciumarów. Każdy z nich jest zdolny wyprodukować istotę, dla której nie ma miejsca w środowisku naturalnym naszej planety…
Monolog sierżanata został przerwany nagłym wtargnięciem szeregowca Mike’a Shalbourgha. Drzwi z impetem odbiły się od ściany. Mike w porę złapał na powrót klamkę. Ale nie od tego był blady i roztrzęsiony.
Sierżant przyjrzał się podwładnemu uważnie. Natychmiast spostrzegł dziwny kształt butów. Podeszwy wyglądały jakby dreptał przez ostatni kwadrans po ostrzach taśmowej piły. I tak miał szczęście, że wzmocnione stalową wyścióką wytrzymały. A tam, gdzie nie – po prostu sączyła się krew.
– Shallbourgh! Co to za histeria? – Hornbaight nie pytał, raczej strofował i pod nosem już wyzywał od łotrów. Pochwycił naczynie wielkimi, plastykowymi szczypcami i odłożył do rogu pod oknem. Leżało tu już kilka szczurów, zdechłych od porażenia prądem.
Szeregowiec, nic sobie nie robiąc z humoru dowódcy, splunął na podłogę.
– Potrzebujemy dużej ilości lojalnych, nieskażonych bestiofilią psów i pana, szefie, z dobrą i celną spluwą.
– Mogłeś to już dawno zoorganizować.
– Ciężko nadążyć za tym gagatkiem. Tam, gdzie sunie słychać gwizd i klaskania dłoni.
Hornbaight na dźwięk ostatnich słów szybko opuścił biuro. Edmund w milczeniu podążył za nim. Przemierzyli korytarz, chwytając w biegu po kilka pudełek amunicji, policyjne czapki i torbę z magnesami. Chwilę potrwało zanim otworzyli osławioną w okolicy szafkę. Pobrali trzy piękne sztuki długiej broni z półki i już nie zwlekając wypadli w jaskrawe światło dnia. Na progu zderzyli się ze stojącym z miotłą Aborygenem.
Bezzębny i pokurczony, sam wyglądał jak upiór. Oddychał ciężko, a jego czarna niemal złocista skóra nadymała się i kurczyła aż do fazy zmarszczek, przywodząc na myśl drapieżną rybę.
– Nie teraz Bronzy…
– Musisz to, do kurwy nędzy, zobaczyć, Boss…Musisz – jego głos był tak natarczywy i pełny trwogi, że ustąpili.
Zaprowadził ich za dom. Ominęli balie z wodą, leżące materace pomocy społecznej i jakiś stary motor. W cieniu, pod płotem ciągnęła się wąska grządka. Bronzy podniósł z ziemi końcówkę ogrodowego węża. Ostrożnie odkręcił, patrząc to na bosa to na płot. Widać było, że czegoś się boi.
Woda chlusnęła i zaraz znikła, wsiąkając w powierzchnię i pozostawiając jeszcze większą suchość i miałkość gleby. Po chwili gdzieś w dalekiej głębi spowodowała złowrogi bulgot ziemi, który narastał, piętrzył się, wreszcie wydarł się hałasem podobnym do starego odkurzacza. Grunt kipiał, nadymał się i mieszał. Wewnątrz wirowały fragmenty roślin, stare szmaty, butelki po piwie i drewno. Wszystko wysuszone , sypkie, szeleszczące do granic wytrzymałości. Woda ginęła w swym czarnym punkcie kontaktu, przesiąkała w otchłań i sprawiała wrażenie jakby nigdy nie było na planecie mokrej cieczy, jakby strumień zamieniał się w usztywniony kożuchem patyk do mieszania farby.
– Może zawirowania ziemi powstały w wyniku twojej fałszywej gry na podziemnych Didgeridoo Hutchinsonów? – zażartował w kierunku czarnego Ted Hornbaight zwany też Rudzielcem.
– Moje nuty służą prawdzie. Zawsze. A prawda koi demony, boss. To może być tylko wiertło z Narrandera. Biali znowu wiercą..
Spoglądali na Aborygena obojętnie. Miał ramiona wykropkowane niczym bibuła pierwszoklasisty. Broda i włosy przechwytywały lśnienie słońca.
– Naocznie przekonaliśmy się o istnieniuiu extremum statycznej elektryczności – wymruczał Edmund, wzruszając ramionami. – Pozwoli pan, że zostanę z Bronzym i to przeanalizuję?
– Boi się pan spotkania z cieniem? – zapytał szeregowiec Shallbourgh.
– Schodzę mu z drogi od miesiąca. Poluje na mnie, a ja nie mam zamiaru tak głupio ulec.
– I wie pan o kim mówimy? – dopytywał się zdumiony Ted.
– Stompy Ballyrogan? Psychodeliczny aborcjonista? Klaskający debil z parku?
– Ciszej, na Boga… – szeregowiec przeraził się nie na żarty.
– Ach, tak… Już pan wie.– mruknął sierżant. – Zawsze jestem ostatni.
– Wymordował swego czasu kilkanaścioro dzieci na cmentarzu w East Keilor. Zrobił to w perwersyjnie okrutny sposób. Boję się wchodzić w szczegóły.
Hornbaight patrzył coraz bardziej zdumiony.
– Niech pan nie żartuje? Tego też pan nie wiedział? – Usta Edmunda wykrzywił zwyczajny ludzki uśmiech. Policjant jakoś mimowolnie obserwował jego rozporek, ale tam już nic nie merdało.
Pora wracać do historii o Caleambally i ludzi w niej zamieszanych. Czy, widząc tak poważne niebezpieczeństwo dla Ziemi poczuliśmy lokalny patriotyzm i zawiadomiliśmy australijską armię? No, przyznam się uczciwie, że nie… Dopiero po kolejnych dwóch podróżach, przejeci sytuacją zdaliśmy relację Victoriańskiej policji. Dokładnie sprawdzili informację i natychmiast wysłali do akcji kilka czołgów. Nie zajechały zbyt daleko, zaledwie pod Finley. Czołgiści spanikowali, uciekli krzycząc i wygrażając w moim kierunku. Opowiadali o kolyszącej się jak wodne łóżko ziemi i dzikiej jeździe – jakoby pod stromą górę… Pozostawili te piękne,wciąż pracujące maszyny na poboczach drogi. Jedną z nich udało nam się okiełznąć i zajechać pod sam front pubu w Rankins Springs. Jakież było zdziwnie siedzących w nim, znanych wam pijaczków? Płakali ze wzruszenia…
Alicja i Natalia przed wspomnianym czogiem – nazwanym przez nas — Dirty Willis.
Rozdział – czyżby ostatni?
– Morderstwo, morderstwo, morderstwo1 Mówiłem ci, nic więcej o zabijaniu! Ludzie nie będą czytać o krwawych jatkach. Sadyzm, bezwzględne okrucieństwo, obłęd i brak empatii, aż mdli mnie od tego– wybuchnąłem całym stekiem ordynarnych wyzwisk. Ten typ za każdym razem zmierzał do swych krwawych opowieści. Wypełnić swój instynktowny popęd do zadawania nawet wyimaginowanego cierpienia moim kosztem. W końcu ja się pod tym podpisuję.
Próbował przemycić pod brudnym obrusem kilka słów wspomnienia, jakby mu od tego krwawiła dusza. Rzeźbił tam, notował , pierdolił gryzmołami – jakieś trójkąty, kwadraty i całe serie kółek – symboli tyko dla niego zrozumiałych.
– Zajrzyj pod szmatę. Co znajdziesz? Po, co to wyskrobałeś? Przecież nikt tego nie wyda, łotrze! Umówiliśmy się, że blat stołu biorę ja, a mebel ma ograniczone rozmiary i większość na nim, to opisy twoich mordów, których opisu nie chcę słuchać! Trzymaj się głównego nurtu historii, fantastycznego.
– Bo, co? Zabronisz mi? Co wymyślisz? Jaką karę? Nie masz za grosz wyobraźni. Włóczysz się z tą, twoją córką po kraju i tylko żebrzesz o strzęp dobrej fabuly.
Przełknąłem głośno ślinę. Natalia kopnęła mnie pod stołem w kostkę .Chyba przesadziłem. Gotowy jest się obrazić.
– Ja decyduję, co jest ważne – kontynuował swoje przeciągle odwarknięcia, czy tylko głęboko beknął, a ja nadałem odgłosom wartości słowa. Przez chwilę trwała naprawdę napięta cisza. Spojrzałem kilkakrotnie na Natalię. Oboje chcieliśmy być daleko stąd.
Nie wiedzieliśmy, co poczwara kalkuluje w pustej głowie. Czy czasem nie porozcina nas szybko na długie pasy by zatknąć poza horgoński drut?
Postanowiłem przejąć inicjatywę. Sięgnąłem po butelkę Whisky1976. Może alkohol – zamroczy go i uśpi?
– No dobrze… Słyszałem tę nieprawdopodobną historię o przedszkolakach – zacząłem, napełniając szklankę Stompyiego. Widziałem, że w trakcie monologu jego metaliczna, pordzewiała twarz znacznie się rozpogodziła. Lubił, jak każdy, opowieści o sobie – Pewien chory psychopata – mówiłem, – w ramach wycieczki edukacyjnej uprowadził na cmentarz kilkoro dzieci z przedszkola. Oczywiście nikt z dorosłych nie zorientował się na czas, nikt nie wiedział, gdzie udała się grupa. Sam mężczyzna wzbudzał zaufanie. Często przedtem pojawiał się na placówce, gdzie był znanym i lubianym przez dzieci początkującym stolarzem. Bawił się, głaskał małe rączki, całował roześmiane, ufne buzie i budował dla lalek, misiaków i psiaków małe, sześcienne trumienki, aby zwłoki zabawek spoczywały blisko siebie. Otwierał im rybne zaoliwione puszki. Pokazwyał w nich sardynki stłoczone i nieszczęśliwe, bo pozbawione główek. Porównywał konserwy do malutkich cmentarzy, którymi ze smakiem obżerają się ludzie.
– Pogrzeby zabawek odbywały się w tajemnicy. Należało wymyślec dobry powód śmierci. Wypadnięte oko, rozerwana pupa, czy ogólne zmiażdżenie zupełnie wystarczyło. Zabawa w śmierć była dla dzieci zajmująca. Ale najbardziej podniecał je pogrzeb. Zwykle odbywał się w piwnicznym rusztowaniu pod budynkiem przedszkola. Posuwali się na czworakach, chichoczący i na przemian szlochający, zabrudzeni po szyje od gliny – Przerwałem na moment obserwując reakcję, na tych wąskich mocno zaciśniętych – o jakże nam ludziom obcych ustach. – Nie wiedziałem, że masz z tym coś wspólnego, Stompy.– Rozbudziłem go tym słowem z rozmarzenia.
– Mów dalej. Też potrafisz omamić słowem.
– Nie. Teraz wypij, wypij do dna.
Milczał jak grób. Obraził się? Dobrze… Miałem już dość tego ciągłego napięcia, obawy przed nagłą śmiercią, zemsty za okazane zainteresowanie, czy prymitywną ciekawość.
– I daj nam odejść – zachęciła Natalia i zaraz pożałowała swych słów. Odsunął dłonie i blysnął w nią spojrzeniem. Tak, tak – błysnął kilkakrotnie jak fleszem z aparatu fotograficznego. Widziałem bezgraniczne przerażenie w oczach córki. Jej skóra na twarzy gorała niby od słonecznych poparzeń. Chlusnęła mu w czoło niewypitym drinkiem. Czarna blacha, plastyk, guma – cokolwiek to było – syknęło jak rozgrzane żelazko. Córka podniosła się gwałtownie gotowa do ucieczki, ale zatrzymałem ją silnym uchwytem za łokieć. Wzrokiem – nakazałem spokój i opanowanie.
– Musisz przepić – przekonywałem, patrząc maszkarze prosto w oczy. Przysunąłem bliżej szklankę. Ciągle w napiętym milczeniu obciekał słodkim Johnny Walkerem. Krople spływały mu po dziwnej, wydłużonej brodzie, skapywały na wypukły tors, szemrały w pęknięciach podobnych do mikroskopijnych szczelin po suszy i wnikały głębiej. Stompy patrzył to raz na nią, to na mnie. Jakby nie wiedział kogo zaatakować pierwszego.
– Nie odejdziecie. Po prostu nie odejdziecie.– zaśmiał się złowieszczo. – Mam wiele historii do opowiedzenia.
– Na czym to wydrapiesz, Stompy? Przecież nienawidzisz papieru, długopisów i kredek. Boisz się komputerowych ekranów. Straszą cię smart–phony.
Spojrzał we mnie, a raczej wgryzł się tym dzikim wzrokiem manekina Obcych w samą jaźń.
– W tej knajpie pozostało pełno pustych stołów do bazgrania…A właściciel? – Zaśmiał się ponownie jakąś mieszaniną mechanicznego szczebiotu. – Powiesił się najzwyczajniej w świecie na wieszaku na koszulę. Miał cholerny kłopot, żeby wcisnąć pomiędzy drut durną, wyłysiałą pałę.
Krawędź jego dłoni błysnęła jak ostrze noża. Schwycił sztywnymi palcami pozostałe na talerzu długie plastry świńskiego łoju. Wsadził do ust. Wpadły jak do kartonowego pudła po starym telewizorze.
– Nie rozumiem jak sklepowy manekin może karmić się takim obrzydlistwem – zapytała zniesmaczona córka.
– Manekiny Horgonów, Natalio, nie chodzą na baterie. Chodzą na łój. To powszechnie znane – wyjaśniłem.
– Dlaczego nie podają tutaj stringów z łoju ludzkiego ! – wykrzyknął nagle zamroczony od alkoholu Stompy w kierunku opuszczonej kuchni. Warknął i potwornie beknął. Poczułem, że stopami twardymi jak stal przyciska pod stołem czubki moich butów. Jak drań to zrobił? W jaki sposób uwięził mi nogi. Przyznam, że spanikowałem.
Nigdy nie widziałem córki tak pobudzonej. Wściekle kremowała twarz. Udawała, że się nic nie dzieje. Jednak wysunęła rewolwer z kieszeni. Ułożyła na kolanach i czekała. Wyraźnie się bała. Cóż mógł zrobić mały rewolwer z nawet najbardziej wyrafinowanymi detonatorami?
Niechybnie zginęlibyśmy, tu przy tym stole.
Drżałem o córkę i o nas…wiedział o tym. Zapalił w oczach szyderstwo z mego strachu.
Miał chrapliwy, dziko zniekształcony głos, gdy zaczął nieśpiesznie.
– Dzieci w przedszkolu pytały mnie. Co dzieje się z człowiekiem po śmierci? Nie mogły doczekać się wyjaśnień. Nie mogły doczekać się śmierci. Nikt nie chciał udzielić im prostej, zapewne okrutnej z uwagi na okoliczność wieku odpowiedzi. Przecież znam wszystkie pieśni gliny. O geologii i stratyfikacji wiem więcej niż niejeden jajogłowy imbecyl w krawacie. Zal mi się zrobiło maluchów. Takie bezbronne, beztroskie i kruche. Na pobliskim cmentarzu wykopano kilka świeżych grobów. Zaprowadziłem tam całą gromadkę. Dzieciarnia wskakiwała do środka jak piłka do koszykówki. Wspinała się, darła świeżą ziemię, wydzierała na wyścigi zwisające ze ścian korzenie. Najgrubsze bękarty krzyczały i śmiały się najohydniej. Kazałem położyć się im pierwszym. Reszta zrobiła to machinalnie. Ogarnęła je trwoga. Już się nie śmiały. Leżały ściśnione jak sardynki, splecione , wpatrzone w każdy mój ruch i zaślinione od nadmiaru niewyartykułowanego krzyku. Gestem nakazałem ciszę. Zrozumiały, że to nie przelewki. Dziewczynki popiskiwały cichutko.
– Jesteś nienormalny…– powiedziałem, próbując odwieść go od tej historii z uwagi na przeżywającą wszystko córkę. – Nie mogę o tym pisać. To niemoralne. – Nawet się nie speszył. Poczułem okropny ból palców u stopy. Miażdżył je? Córka nie reagowała. Opanowałem krzyk. Tylko pot zalał mi plecy.
– Krótko wyjaśniłem smarkom, co należy kontemplować. Szemranie ziaren ziemi w dalekiej otchłani , wodę leniwie przesiąkająca warstwa po warstwie, łoskot usuwających się skał gdzieś w najdalszej dali. Kiedy wspomniałem o zachwycającym zapachu gliny – nie uwierzyły. Nie uwierzyły! Rozumiesz, głupi pismaku? Nakazałem próbę. Nic… Pogroziłem palcem, aż wreszcie sam opornym wsadziłem grudkę w usta, aby zacisnęły ustami. Wpadły w panikę. Dławiły się i dusiły. Zaczęły się mnie bać. To mnie wzburzyło. Czy to tak wiele, zrozumieć swoje miejsce w łańcuchu przemijania? Męczyłem się w temacie przybliżenia im milczenia ziemi. Chciałem, aby ulegli głębszej refleksji, uspokoili ten naiwny pęd do dorosłości. Przecież dorosłość jest oczekiwaniem na śmierć, rozmnażanie – próbą oszustwa reguły przemijania.
– Chyba zbyt wiele się spodziewałeś po małych dzieciach – wysyczałem, tłumiąc jęk. Miażdżył mi stopę. – Będę słuchał. Już, już mów. Co im zrobiłeś? – Uścisk wyraźnie zelżał.
Teraz on spojrzał na mnie prawdziwie bolesnym wzrokiem.
– Co zrobiłem? Miałem tylko piętnaście lat. Co mogłem zrobić? Urodziłem się bez sumienia. Zawsze to mówię. Obcy, całkowice obcy w świecie ludzi. Wtedy po raz pierwszy położyłem się obok i spróbowałem je wszystkie przygarnąć i uspokoić. Potrząsnąć płaczącymi, ukoić przestraszonych.
– Zbyt mocno przygarniałeś? Może biłeś? Koiłeś niewłaściwie?
– Zazwyczaj słabo pamiętam każdy czas furii. Szybko tracę poczucie rzeczywistości. – Zamyślił się na sekundę. Trawił jakąś myśl. – Nie wiem, czy wspomniałem, ale dół miał wielką kałużę po środku. Kazałem dzieciakom położyć się na brzuszkach, aby poczuli…
– Zapach ziemi? – zapytała Natalia, prawie łkając.
– Dokładnie. Nie sprawiło mi wielkiej trudności wepchnąć ich głowy w nasączoną, miękką glinę. Zapadły się prawie po czubek głowy.
– I co? Gadaj. Wyduś to z siebie! – zakrzyknąłem.
– Docisnąłem je znalezioną deską.
– Jesteś potworem i skończonym łotrem, Stompy! Wszystkie opowiedziane historie są wyssane z palca, zmyślone bzdury, o których przestało mi się chcieć pisać! – Nagle udało mi się wyrwać stopę. Poskoczyłem przewracając krzesło. Pociągnąłem za sobą Natalię. Sprawiłem mu niewypowiedziany ból. Wiedziałem o tym. Mieliśmy siebie dość. Byle dalej od tego miejsca i tej kreatury. Trudno… Nie napiszę już nic.
Pozostawiliśmy go zrozpaczonego, z twarzą zanurzoną w szponiastych dłoniach, z opadającymi do blatu stołu zniszczonymi włosami.
– Czy lubię łgarstwa? Lubię… Biały psie i ty, mała, blada żmijo – podskoczył na równe nogi. Dzisiaj nie mieścił pomiędzy sufitem, a podłogą. Tak skrajnie rozciągnięty przedstawiał sobą straszny widok. – Co tak patrzycie? – Nędzne, wypłowiałe oczy zrodziły nowe błyski. – Zróbcie choćby jeden więcej krok, a pożałujecie.
Zatrzymaliśmy się w progu.
– Wiedziałem, że w końcu nas zastraszysz…
– Nie. Możesz odjechać, psie bez talentu! Bez stołowego blatu, bez jednego mego słowa zapamiętanego w durnej głowie. Podać ci twój słoik? A może Natalii? W tej okolicy ciągle jeszcze boli głowa.
Patrzyliśmy z niedowierzaniem na jego wydłużające się ręce. Prawdziwie obcy, wielowymiarowy manekin sklepowy z Horgonu.
– Chodźcie, pokażę wam coś jeszcze, a potem zdecydujecie, czy słuchać dalej– powiedział, wypychając nas za próg. Jakby wiedział, że zniewoli nas szansą doświadczenia, czegoś niezwykle kosmicznego.
Bardzo korciła mnie ta pokręcona historia. Czy mu wierzyłem, czy ufałem? Wyglądał autentycznie. Nie raz w przypływie humoru udało mi się zabębnić palcem w jego wydrążone, puste jak średniowieczna zbroja – ciało. Mówił, że znalazł je na wysypisku antycznego sklepu w Narrandera. Naprawdę? Czy są gdzieś, do cholery, antykwaryczne wysypiska?
– Jeśli myślisz, że wyjdę w to późne popołudnie gdziekolwiek dalej niż za róg ulicy, to głęboko się mylisz – powiedziałem drżącym głosem. Oboje z Natalią – dalej chcieliśmy wiać!
– Pójdziesz…Daleko dalej.
Wkurzała mnie ta jego pewność siebie. Wyrwał mi kluczyki. Otworzył maskę Hondy. Beztrosko manipulował przy silniku. Wyrywał części, przestawiał kable, nawet zapchał dwa stringi świńskiego łoju w pojemnik na płyn hamulcowy jakby chciał tym świńskim trickiem wzmocnić wartość wyporu cieczy. Nie wierzyłem, że po tym wszystkim samochód w ogóle ruszy. – A ja ci mówię, że ruszy… – Warczał, odgadując myśli. – Nie masz wyjścia… i zabierzesz ze sobą swoją malutką, ciekawską smarkulę. – Zachybotał się na chudych nogach. – Czym zaskoczę? – zapytał unosząc znacząco mataliczne brwi. – Mogę cię zaprowadzić poza kurtynę przesuniętego czasu. Wiesz, co Obcy tam ukrywają?
Stał jak rzeźba oczekująca odpowiedzi. Jest takich mnóstwo w galeriach. Zadumany i wielki, oszczerczy i pobłażliwy. Czy miałem odmówić artyście? Poddać się złorzecząc?
Aż ciary nam przeszły po grzbiecie, kiedy zaczął gorączkowo grzebać po kieszeniach spodni, a miał tylko spodnie, ściągnięte zardzewiałym, horgońskim drutem na wysokości pasa. Bałem się całej masy zakamarków w materiale, ukrywających wpijające się wektory, haczyki na ryby, czy zwykłe igły, które niedostrzegalnie wpinał, aby zdrenowały krew.
Z wielkim ociąganiem usiadłem za kierownicą samochodu. Natalia zajęła miejsce w najdalszym rogu, chociaż prosiłem, żeby wogóle zrezygnowała z tej przejażdżki. Stompy z trudem zmieścił się na przednim siedzeniu. Widzieliśmy jak siadając słabnie, a zarys jego ciała ulega okresowemu zamazaniu, mimo, że cały czas pozostawał w naszej percepcji namacalny i jak najbardziej rzeczywisty.
Silnik zastartował.
Stompy pokierował nas na północ. Dawno minęliśmy jego jezioro i stawy, opuściły nas wzgórza i bagniste doły. Krajobraz zrobił się nieprzyzwoicie płaski, gorący i biały od piekącego słońca. Samochód z trudem jechał. Wydawało się, że wspinamy się pod najwyższą górę. Silnik zaryczał, my na wpół ogłuszeni wpatrywaliśmy się w najdrobniejszy szczegół krajobrazu i nagle wszystko ucichło. Motor zgasł, a my potoczyliśmy się w dół, chociaż droga była zupełnie płaska aż po najdalszy kres horyzontu. Wtedy nadeszły kołysania jakich nie przeżyłem w życiu.
– Grunt pod kołami jest świeży. Ma zaledwie milimetr grubości. Staraj się utrzymać pojazd dokładnie na linii asfaltu, a nic się nie stanie.
Nagle wyłonił się przed nami obraz.
Mój Boże…
– Powiedz twojej małej suce, żeby nie używała kamery. Uduszę ją kawałkiem patyka zanim nas odkryją. Wiesz, że potrafię.
Córka jak na komendę schowała telefon. Była blada i drżąca.
Sam nie mogłem uwierzyć w to, co widzę.
Ponad lądem, na wysokości do dwudziestu metrów, we wszystkich kierunkach unosił się ciemny blok jednolitej skały. Przykrywała nas. Niemal czuło się szuranie o głowę. Była w wielu miejscach nadpalona, poszarpana i spękana. Pachniała świeżą ziemią, jakby dopiero co wychnęła, jakby jej krążący przez miliardy cień dopiero teraz zdołał się zmaterializować. Z najbliższej Alderhtan krawędzi aż do powierzchni okolicznych pól wił się pylisty welon opadu. Drugi koniec zapewne kończył się gdzieś ponad Sydney może nad samym Pacyfikiem.
– Czy obiekt jest statkiem kosmicznym?
– Nie, to jest trzeci asteroid. Po, co komuś statki jeśli istnieją asteroidy?
Nagle zrozumiałem. Wyobraziłem sobie miliony cieni zamieszkujących ten straszny obiekt, pędzących w codziennym ślizgu, nurkujących w tysiącach wewnętrznych żelowisk, zamieniającacyh formy i rodzaj życia.
– Na co oni czekają – zapytałem wzruszony. Ten materiał był warty najwyższej ceny. Nikt, nigdy nie widział lewitującego asteroidu Horgonów.
– Na pilotów. Wkrótce ziemia wyda na świat pilotów.
Jednolita ściana ponad naszymi głowami była w nieustannym ruchu. To pędziła w kierunku północno –wschodnim, to znów w przeciwnym, południowo zachodnim. Huśtała się niczym zegarowe wahadło z przemożnym wewnętrznym grzmotem i szczękiem łańcuchów, kładąc cień to raz na Sydney, to raz nad Broken Hill. Czasem powstawał jeden wspólny mroczny całun o rozpiętości do trzech tysięcy kilometrów. Wtedy noc powstawała upiorna.
Obiekt ponad nami był wypełniony czarnymi plamami żetlerów w nieustannym ślizgu. Zył i pulsował milionem odcieni szarości i bieli aż do złowrogich brązów. Ktoś wadliwie utrzymywał stery pod kontrolą. Blok skalny chodził na boki i chwiał się, i rzeził niczym żywe, skalne monstrum. Niekiedy opadał, wtedy wydawało się, że sprasuje wszystko i zadławi nawet ziarna piasku. Innym razem wznosił się, budząc gorący powiew, pędząc zawirowania miałkiego kurzu, odprężając zgniecione rośliny i drzewa jakby były z rozciągliwej gumy. Dziwne, że nie łamał konarów, nie powodował promienującą spiekotą pożarów, tylko majestatycznie sunął nietykalny i zwiastujący. Wtedy dały się słyszeć chóralne długie pieśni i zawodzenia jakby milionów wioślarzy, ludów podbitych i zjedzonych, ciał przetworzonych i nowych…
– Przecież to jest – spotkanie z RAMA… Mój Boże, to piękne, że ludzkość została zaszczycona. Choćby wymagało ofiary, warto… Nie, definitywnie to trzeba opisać – szeptałem najciszej jak potrafiłem, a i tak usłyszał. Odwracał ponad minutę w moją stronę to swoje spojrzenie tysięcy fleszy. Nagle zdałem sobie sprawę z wydłużającego się czasu. Coś trzaskało w powietrzu. Dosłownie od pulsacji drętwiały oczy.
– Mam jeden jedyny warunek… – wychrypiał, siedząc rozparty w fotelu obok kierowcy niczym rozerwane bezładnie wielkie kartonowe pudło.
Nie pytałem jaki. Wiedziałem.