Noc Dajagary – Krystyna Rataj, Jan Maszczyszyn – ilustracje Marianny Stelmach-Vuzel

Oto fragment powieści, którą zamierzaliśmy kiedyś napisać wspólnie z Krysią Rataj, będąc jeszcze zapalonymi użytkownikami portalu” Nowa Fantastyka”.

 

 

 

 

Noc Dajagary

 

czyli opowieści z cyklu tysiąca i jednej zbrodni.

    Opowieść Pierwsza

 

 

Christopher Barkley szedł spokojnie skrajem łąki. Czasem skręcał między drzewa i maszerował przez chwilę między wiotkimi pniami młodziutkich brzóz. Światło przebijało zza bladych, ledwie rozwiniętych listków jak lampa fotograficznego flesza. Krótko i gwałtownie. Jakby Słońce robiło się gorące z nerwów i zimne na zmianę. Niedaleko jakiś ptak zaczął nieśmiało chrypieć nieużywanym przez zimę głosem i równie nieśmiało przestał. Wiosna powoli i dość leniwie przeciągała się, usiłując odesłać swą poprzedniczkę do diabła, czy gdzie tam można odesłać resztki błotnistego śniegu. Chris zatrzymał się w wyjątkowo dużej plamie słonecznej i rozkoszował ciszą poranka. Na jego wyświechtanych kapciach usiadł motyl.

Motyl był Ziemski, ale kwadratowy liść pod spodem należał do flory Dajagary. Chris poczekał, aż motyl się usadowi, potem z nienawiścią przygwoździł liść do ziemi, aż puścił niebieskie soki. Cholerna planeta.

Głuche dudnienie sprawiło, że ziemia zadrżała. Z gałęzi opadła zimna rosa. Chris zawahał się, a doszedłszy do wniosku, że dudnienie nasila się w zatrważającym tempie, uznał za słuszne oddalić się w bezpieczne miejsce. I to szybko.

W ostatniej chwili dopadł grubego pnia bardzo omszałej sosny, po czym przykucnął w zagłębieniu między jej korzeniami. Ostrożnie przysiadł. Bał się, że sosna dźgnie go sterczącymi korzeniami. W zeszłym tygodniu sponiewierała mu tyłek, kiedy wskoczył do kryjówki bez zastanowienia.

Spodziewał się tego, co miało zaraz nastąpić – nie, on na to czekał, po to w końcu tu przyszedł. Co nie zmieniało faktu, że dudnienie zawsze go przerażało i chyba już do końca życia będzie przerażać, bo brzmiało, jak tłuczące się przed zawałem serce. Odbezpieczył broń. Był to stary Browning 08. cala. Sąsiad mówił, że to broń dobra na kaczki. Do polowań trzeba się przyłożyć, dodawał zawsze, więcej ołowiu w kuli, to większe bezpieczeństwo polującego. Kup coś bardziej odpowiedzialnego – nudził dalej. Chyba czołg – przerwał mu Chris, kiedy pewnego popołudnia robili razem grilla – gąsienicami można od razu zrobić mielone kotlety.

Tak, sąsiedzi. Niepowtarzalna zbieranina. Dureń ze skrzywieniem ołowiowym i starą babcią mieszkał w domu od strony południowej. Strona północna należała do starego Afrykana Jeffa, też zwolennika starej broni. Zachód bloku stał pusty, zarosły go krzaki Dajagarskiego Oromostu. Kuły jak cholera, jak większość dajagarskich chwastów.

Blok Chrisa stał przy Gagarin Street, przylepiony do krawężnika niczym spalony rodzynek do formy z ciasta. Miał poopalane ściany, zresztą sporo budynków w okolicy tak właśnie wyglądało. To przez te dajagarskie salamandry ogniste. W okresie godowym paliły się dosłownie jak pochodnie, ich ślina zawierała elementy łatwopalne, a suszoną skórą można było zapalać dajagarskie cygara. Kochane piekło, nie planeta. Chris nie mógł jednak narzekać, cieszył się, że w ogóle ma dom. Odkąd ludzie skolonizowali Dajagarę, nieustannie pojawiały się problemy mieszkaniowe. Kłopoty z materiałami, nieprzyjazne otoczenie i takie tam, oszustwa z prawem do pierwokupu ziemi. Ale bogatych było stać na wszystko. Chris należał do elity.

 

Dwa zimne celowniki spoczęły na poruszających się gałęziach. Dokładnie trzy sekundy później zza zakrętu leśnej ścieżki wpadło stado szarych, włochatych Słoni. Taką nadał im nazwę, żeby było jakoś tak bardziej ziemsko, swojsko. Naprawdę Słonie niewiele miały wspólnego z prawdziwymi słoniami. Chris wycelował. Wszystko na tej planecie nadawało się na odstrzał. Odgórna dyrektywa, której Chris bardzo chętnie się poddawał.

Gruchnął strzał i jedno ze zwierząt przekoziołkowało, nieruchomiejąc na metr od niego. Reszta stada pognała dalej, rozpryskując na boki błoto oraz miażdżąc wszystko, co stanęło mu na drodze. Były spanikowane, trudno im się zresztą dziwić, w końcu właśnie do nich strzelano. Zresztą – to w ogóle były dość tępe zwierzęta, mogły się już nauczyć, że Chris bywa tu często o tej porze. Lubił rankiem wyrwać się w papuciach do lasu, z dala od chrapania żony. Nie za bardzo mu się poszczęściło, jeżeli idzie o  konstrukcję jej przegrody nosowej. Tania matryca.

Trochę zapachu świeżego powietrza i ciepłej krwi zamiast porannej gimnastyki  przed  pracą w biurowcu kosmodromu zawsze dobrze mu robiło. Chris poczekał aż Słoń znieruchomieje i poszedł obejrzeć swą zdobycz.

Zabity zwierzak był jakiś dziwny. Tutejsze Słonie – Padropondy z zasady były dziwne, ale ten był jakby dziwniejszy. Chris nigdy dotąd nie widział czegoś takiego. Na piersi, tuż pod głową zwierzak miał coś jakby wprasowany w skórę lśniący medal, teraz ewidentnie przestrzelony. „Projekt Domowe Klonowanie, kategoria zwierzęta” – Chris przeczytał drobny napis. Poczuł, jak przerażenie zalewa go lepką falą.

–  Trzeba mu uciąć ten pierdolony łeb i gdzieś zakopać – powiedział do siebie i aż zadrżał z wściekłości na myśl o kopaniu tak monstrualnej dziury.

Kopania nie było w planie. Pot od karku po linię gumy w majtkach też nie. Ale musiał

Polowanie na tej planecie było zawsze uzasadnione, pożądane wręcz, w końcu to ludzie i ich ekosystem przejmowali kontrolę nad planetą, nie odwrotnie. Był jeden jedyny wyjątek – klony. Pakowanie się z buciorami na czyjeś poletko PDK śmierdziało na kilometr.

A tak podobny był do Dajagarskiego Padroponta. Psiakrew.

 

 

 

W niedzielny wieczór ktoś zadzwonił do drzwi. Już sam dźwięk dzwonka był nieprzyjemny. Chris pomyślał, że musi zmienić go na nowy. Doorbell Eternity – widział taki w supermarkecie na dziale „elektronika” tuż obok gumy do żucia i pieluch. Nigdy nie rozumiał logiki układania towarów w tym pieprzonym sklepie na rogu Drumont i Agira Street. Ale widocznie jakaś logika w tym była, skoro towary leżały tak a nie inaczej.

Przez otwarte drzwi do zagraconego przedpokoju wpadł zimny powiew powietrza i omiótł mu twarz. Która zresztą musiała wyrażać głupawe zdumienie, bo wielki gliniarz stojący w progu na jego widok uśmiechnął się rozbawiony. Jego zęby nie świadczyły o nim najlepiej. Miał na nich drobiny zmielonego mięsa. Sterczały drapieżnie i jakby czekały na więcej.

– Pan Barkley, jeśli się nie mylę? – zapytał i wcisnął swoje wielkie cielsko do wnętrza przedpokoju. – A nie mylę się, prawda?

– Nie, nie. Zgadza się. To, że Christopher Barkley, też się zgadza – odpowiedział Chris bez uśmiechu. Był po drinku i czuł się, do kurwy nędzy, u siebie. Gliniarz wyszczerzył zęby jeszcze szerzej, jakby chciał go przestraszyć. Groził mu wręcz swoim nierównym zgryzem.

– No, jestem tu nie bez powodu…- jego oczy błysnęły złowieszczo, a kabura z bronią okazała się otwarta, jakby myszkował tam przed chwilą, poszukując odpowiedzi na pytanie, jak sprawny jest jego przydziałowy rewolwer.

– A ja nieprzypadkowo otworzyłem drzwi – odparł Chris, marząc o tym, by równie nieprzypadkowo wystawić teraz za nie policjanta i je zatrzasnąć. Dobrze, że zakopał ten słoniowy łeb. Bo zakopał go dobrze, prawda?

Gliniarz patrzył na niego podejrzliwie.

– Czy do pana należy Brownning kaliber.08 cala? Znaleźliśmy taką kulę w zabitym Mastodoncie…

– Przepraszam, w czym? – Chris postanowił udawać idiotę. Zwykle dobrze na tym wychodził. Może miał odpowiednią aparycję, która mu to ułatwiała… Nigdy jakoś się głębiej nad tym nie zastanawiał, grunt, że zawsze wypadał przekonująco.

– No… we włochatym słoniu. Tu niedaleko. W lesie.- policjant był nieco zamieszany brakiem wiedzy Christophera Barkleya. Zasadniczo ludzie wiedzieli, jakie zwierzęta zamieszkują planetę. Czy ten wyprasowany dupek –  zastanawiał się poważnie policjant – z biurowca przy Pasie Startowym, (jak nazywano kosmodrom)  – naprawdę nigdy nie widział Mastodonta, choćby w dziecinnym komplecie zoo z plastiku? Czy tylko ściemnia?.

– Znaleźliśmy w lesie ucięty łeb Mastodonta, był zakopany, ale psy go wywlekły. – wyjaśnił gliniarz. – Mastodont to nie to samo co Padropond, a Padropond to nie to samo co Słoń, a Słoń do kurwy nędzy to nie to samo co Włochaty Słoń ,czyli Mastodont, panie Barkley. Ale skoro pan twierdzi, że pan nie wie, o czym mówię, myślę, że, żeby formalności stało się zadość, wystarczy, jeśli pozwoli pan zastosować wobec siebie Szperacz Pamięci… – Chris bardzo poważnie się zaniepokoił. Policjant uśmiechnął się prawie przyjaźnie: – Mam gdzieś taki w kieszeni, razem z alkomatem.-  jego wielka ręka zaczęła grzebać w przepastnej kieszeni munduru.

– Dobra, przyznaję – Chris stwierdził wreszcie niechętnie –  mój Browning miał z tym coś wspólnego.

Policjant spoważniał, a w jego oczach błysnęła satysfakcja.

– Czyli przyznaje pan, że to pan zabił Mastodonta w lesie? – zapytał, upewniając się w razie, gdyby miał przedsięwziąć następne kroki.

Przerwali. Z głębi domu dobiegło wołanie. Nadbiegła pięcioletnie Diana, córka Chrisa. Ładnie było jej z warkoczykami. Właśnie przybiegła się nimi pochwalić i wielki gliniarz uniósł swoje wielkie brwi z uznaniem

– Panie Orthoofer? – policjant zawołał przeciągle w zimny półmrok. – Hej, Jeff? Jesteś tam?

Na progu pojawił się chudy jegomość w kapeluszu ,w którym Chris rozpoznał swojego sąsiada Afrykana. W dłoni chudzielec trzymał odbezpieczonego obrzyna. Widać było, że jest, delikatnie mówiąc, emocjonalnie niestabilny, tak jak ta jego beznadziejna broń.

Diana wpakowała swoją rączkę w dłoń Chrisa. Instynktownie wyczuła, o co chodzi.  Bała się tak samo jak on. Bała się tego samego.

– Widzi pan, panie Barkley… – zaczął policjant, mrugając porozumiewawczo do Jeffa.

– Hmm?

– Sprawa jest dość skomplikowana. Bo to nie był zwykły Mastodont, to był Mastodont z prywatnej kolekcji zwierząt z epoki lodowcowej Jeffa. Wydał u dealera fortunę na matrycę. W sklepie biologicznym można  kupić co najwyżej  matrycę na pierdolonego motyla, ale Mastodont już kosztuje. O czym pan zapewne wie, skoro uznał pan za słuszne zatrzeć ślady po polowaniu. Nie musi pan dłużej udawać. Prawo stanowi… – wyjaśniał gliniarz, znów z tym samym przyklejonym uśmiechem. – Klona, za klona. I po sprawie, jak się to mówi – nie czekał na odpowiedź, mówił dalej – Bardzo trudno, straszliwie trudno, zajebiście trudno wyprodukować matrycę, panie Barkley. Ludzie latami konstruują  jedną matrycę klonującą, a potem dobudowują na niej żywy organizm. A pan tak sobie,o, zabił właśnie sklonowanego Mastodonta. Udoskonalanego latami, by mógł kiedyś posłużyć  dobrym ludziom na kotlety, powiedzmy, w takiej  kuchni lodowcowej. Albo w jakimkolwiek innym celu, nie obchodzi mnie to. Łatwo się go nie odtworzy, chyba, że jest pan w posiadaniu jakiejś matrycy, którą może nam pan dać. No, ma pan tu klona panie Barkley?! – dodał na zakończenie złośliwie. Nie musiał pytać, Chris sam wszystko doskonale wiedział. Z jakiegoś powodu przez kilka godzin kopał tę pieprzoną dziurę, w której usiłował ukryć łeb z przestrzeloną matrycą.

Jego spojrzenie dość nerwowo, chaotycznie, beznadziejnie biernie spoczęło na  małej Dianie. Też miała medal pod skórą.

Od huku wystrzału  zadźwięczały  nawet szklanki w dalekim barku.

– Prawo jest prawem – mruknął policjant, wyjął specjalny nóż i zabrał się za wycinanie matrycy.

Chris nie miał pojęcia…że jest tyle krwi…w tak małym ciele.

 

Witajcie na Dajagarze – pomyślał.

 

Opowieść Druga

 

 

– Yyy… ogień trawiący trzewia potwora… eee… no, tego… pożoga, krew, morze krwi i posoki… tego… dachy w poświacie świętych płomieni… a… co ja to… schowajcie się za drewnianymi murami?… yyy, nie?… acha… och, och, nie widzę, nie widzę.

Młody człowiek patrzył na nią wielkimi oczami.

– No… mówię, duchy odeszły, och, och.

Proskylentos, stary, brzydki i nieładnie pachnący, wychynął znienacka zza kotary zasłaniającej wejście i wyszczerzył do błagalnika trzy ostatnie wspomnienia po zębach.

– Skoro wyrocznia mówi, że natchnienie ją opuściło, zapraszam do głównej sali świątyni, zaraz ktoś za drobną opłatą objaśni ci, panie, sens jej słów.

Młodzieniec zamrugał, a potem wstał. Przychodząc tu, zamierzał paść na twarz zaraz po zobaczeniu świętej wyroczni, jednak kiedy zamiast starej, zdziwaczałej jędzy jego oczom ukazała się zupełnie naga i bardzo dobrze zbudowana, młodziutka kapłanka, okazało się, że padanie na twarz przerasta jego możliwości. Zamarł więc w umiarkowanie wygodnym w półprzykucu . Wreszcie, niezwykłym wprost wysiłkiem woli zmuszając się do oderwania wzroku od kapłanki, wyszedł. Uśmiech spełzł z twarzy Proskylentosa, pozostawiając po sobie uczepiony licznych zmarszczek osad fałszu.

– Co ci odbiło?! – ryknął w kierunku wyroczni, która skromnie wdziewała na siebie suknienkę. – Facet pyta o swoje pożycie małżeńskie, a ty wyjeżdżasz z pożogą, morzem krwi i drewnianymi murami!

– Ktoś mi prochy podpierdolił! – odparła słodko wyrocznia, po czym dodała, trzepocząc rzęsami: – Zajebię drania jak go dorwę.

Proskylentos umilkł, a w myślach zanotował, żeby usunąć ze swojej izby na zapleczu świątyni resztki wieczornej imprezy obficie zakrapianej, chociaż raczej: przypudrowanej białym proszkiem. Dobrze wiedział, że ta kobieta, na co dzień święta wyrocznia, a czasami, kiedy akurat nie wzywał obowiązek, po prostu Eurysteja, dziewiętnastoletnia córka jakiegoś umiarkowanie znanego Dajagarskiego filozofa, jest zdolna do wszystkiego. Absolutnie wszystkiego. A już na pewno do krwawej zemsty.

– A, tak, tak, dobrze. – rzekł szybko, starając się ukryć zmieszanie. – Ale mogłaś się jednak bardziej postarać.

– Jakeś taki mądry, to ściągaj gacie i sam odstawiaj tu idiotę przed petentami. – odcięła się, rozczesując włosy. Wszystko wskazywało na to, że nie zamierza już dziś nikogo przyjmować, co zresztą całkiem cieszyło Proskylenosa. Jeszcze przyjdzie ktoś naprawdę ważny, a ta jędza przepowie Wielką Awarię Wszystkiego, albo i co gorszego. Odkąd na Dajagarze pojawiło się kilka sekt, przepowiednie cieszyły się coraz większa popularnością. W miejscach, gdzie logika i trzeźwe myślenie zawodziły, zostawało miejsce tylko na ciemnotę i zabobon, skutecznie odrywające ludzi od szarej dajagarskiej rzeczywistości. Ale szara, dajagarska rzeczywistość nie dawała o sobie łatwo zapomnieć zapomnieć.

 

Z drugiego końca świątyni dobiegł ogłuszający huk. Jedna ze ścian się przechyliła, zewsząd posypał się tynk i kurz. Oboje zerwali się i w panice pobiegli zobaczyć co się stało. Zobaczyli migające światła policyjnego wozu, zaparkowanego tuż przed świątynią. Chociaż „zaparkowanego” to nie było chyba dobre słowo. Część karoserii tkwiła głęboko w ścianie, reszta, ta z otwartymi na oścież drzwiami pełna była jadowitych przekleństw. W końcu wielki policjant wygrzebał się i stanął przed nimi jak mrucząca zaklęcia wieża.

– No, mógłbym powiedzieć przepraszam – uśmiechnął się szeroko. – Poproszę pana lewą rękę – gliniarz był bardzo uprzejmy w służbowej konwersacji. Proskylenos podał mu swoją dłoń.

– Ja pytałem o rękę, nie dłoń. Co, może mam ci ją wycałować? – jakaś  pojedyncza iskra gniewu strzeliła mu z oczu. – Otóż to. Lepiej. Teraz nasypiemy na to pudru, o tak, rozetrzemy i zbadamy identyfikatorem genetycznym – przez chwilę skupił się na robocie. – Damian Scrotley? Znałem kogoś o tym nazwisku. A panienki godność Stacey Plymuth. Nie… nie znałem nikogo o takim nazwisku – uśmiechał się machając identyfikatorem, żeby strząsnąć ruchem pył, który jeszcze pozostał. – Co my tu mamy za burdel?

– Ja jestem kapłanem, a ona wyrocznią. Jesteś panie w świątyni Zeusa – szybko wyjaśnił mężczyzna.

– A ten chłopak, który uciekł – pytał glina – Czy to był pedał?

– Nie znam jego preferencji panie.

– Panie Scrotley proszę przestać z tym… panie… bo wytnę panu z mózgu matrycę klona, której pan przecież nie ma. Zawsze mogę powiedzieć, że się pomyliłem. A nie mylę się? Jest pan Naturalnym Osadnikiem? – lekki uśmiech tylko igrał z linią jego ust.

– No pewnie – Proksylenos vel Damian Scrotley już się bał, a gliniarz dopiero się rozkręcał.

– Ktoś wierzy w to gówno?- zapytał z sarkazmem, wskazując na nieco wyszczerbiony teraz gmach świątyni.

– Paru się znalazło. Interes się kręci.

– Dlaczego nie postawiliście na nurt chrześcijański?

– Dawno wypłowiały… – pozwolił sobie na uśmiech, który gliniarz szybko zgasił. Patrzył na niego przez chwilę spod zmarszczonych brwi. Dzielące ich powietrze zamieniło się w solidne szkło. Szkło, które  trzeszczy. Parsknął demonicznym rechotem.

– Racja Tylko żartowałem. Ale zawsze znajdzie się dureń, którego można naciągnąć na cuda albo jakąś świętość, nie mówiąc już o cnocie. No, ale właśnie, przypomniałem sobie po co tu przyszedłem, a właściwie przyjechałem i dość niefortunnie zaparkowałem…

– Nic nie szkodzi… – wtrącił Scrotley, a fałsz wręcz ściekał z jego słów.

– Ja mówię – policjant spojrzał na niego krytycznie. Wydawał się jeszcze większy niż był. – Departament Ochrony Mienia zapłaci wam za zniszczenia. Ale teraz do rzeczy. Tutaj ukrywa się zbieg.

– Nie ukrywamy zbiega.

– Nie powiedziałem, że kogoś ukrywacie – wyjaśnił wolno. Od tego wyjaśniania robiło im się już gorąco. A może to ten przeklęty klimat Dajagary? – Gdybym odkrył, że jesteście winni, trzymałbym teraz w dłoni służbowy rewolwer i nie wiem, czy miałbym taki  jajcaty humor. Podkreślam, tu, w tej pierdolonej smażalni ludzkiej głupoty ukrywa się młoda prostytutka, którą ścigam aż z Pasa Startowego, gdzie pinda daje.

– Nie widzieliśmy nikogo.

– No do roboty. Szukajcie, a jak nie, to zarządzę nalot bombowy na ten sektor w podejrzeniu o wyklucie Dajagarskiego Pasożyta. Słyszeliście o tym?

Skinęli głową. Kto nie słyszał. Mnóstwo nóg, wielkie czułki, szczęki jak u smoka. Albo raczej – dużo małych stworzonek, każde jak wesz, wysysające krew ze wszystkiego, co żyje. Albo… W sumie nikt nie widział Dajagarskiego Pasożyta, a właściwie, nikt z tych, co go widzieli, nie przeżył, żeby podzielić się wrażeniami. O Dajagarskim Pasożycie słyszeli natomiast wszyscy i wiedzieli o nim tyle, że był niewyobrażalnie niebezpieczny.

W małej kuchni, gdzie zazwyczaj kapłani pili kawę rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Pobiegli tam wszyscy troje. Gliniarz był pierwszy. W ostatniej chwili szarpnięciem ściągnął z okiennego parapetu dziewczynę, która uparcie trzymała się krwawiącymi dłońmi okiennic, i zawlókł z powrotem do pomieszczenia. Panował tu nieład, idealnie komponujący się z rozmazanym makijażem młodej prostytutki.

– Zostawcie nas samych – mruknął policjant, wypychając za drzwi kapłana i wyrocznię.

 

Stał przez chwilę cicho.

– No i po co uciekałaś? Mówiłem,że cię dopadnę mała suko – uniósł jej małą twarz na wysokość swojego wzroku. – Ile ty masz lat?

– Szesnaście – szybko odpowiedziała próbując ukryć swój brzuch.

– Nie ma cię w kartotece genetycznej Dajagary. Jesteś tu nowa, zgaduję – przykucnął , żeby przyjrzeć się bliżej tej miłej twarzy. Ciągle był dumny z supła na sznurówkach, jaki zrobił mu Cameron na dzień dobry. Zuch chłopak. Sznurówki nie puściły nawet jak kopał w drzwi. A miał dobrego kopa.

– Przyleciałam na statku z maszynami rolniczymi.

– I żaden dupek z załogi nie poinformował cię, co tu jest grane?

– Co ma pan na myśli?

– Nie pyskuj, tylko odpowiadaj. Nikt nic ci nie mówił o faunie Dajagary, tylko wszyscy cię za przelot obracali?

– Mówili… przelot za przelot.

Gliniarz uśmiechnął się smutno.

– To masz pecha, dziecko – stwierdził bezbarwnym głosem. Wyciągnął rewolwer i przełączył na tłumik.  Jakież niebiesko światełko zajarzyło się i zaczęło tykać. – Zrobiłbym to samo własnemu synowi. Nawet to, że wiąże dobrze sznurówki nie stanęłoby na przeszkodzie. Wiem, co tam chowasz na brzuchu mała.

– Mam na imię Ronaya…

– Mylisz się. Masz na imię Zapóźno. – powiedział to dość dobitnie, bo dziewczyna się rozpłakała. – To, co ukrywasz na brzuchu, nie jest kociakiem. Zwykle to świństwo czepia się małych dzieci. Takie śliczne, futrzaste gówno wolno zlepia się ze skórą, łączy się z układem krwionośnym organizmu i niby nic, filtruje krew, pobierając wszystkie, ale to wszystkie składniki odżywcze. Wydala do twojego organizmu toksyny, obezwładnia układ immunologiczny, zatruwa wirusami i kolonowharfami, a na samym końcu składa młode wprost na twoim brzuszku, żeby miały co zeżreć po urodzeniu. Piekny kotek?

– Nie wiedziałam… – trzęsła się, słowa ledwo wydobywały się z jej ust.

– Widziałem setki ludzi z tym świństwem. Szpitale uginają się od chorych na kolonowharfię. Jest nieuleczalna. Smutno mi. To nie jest świat dla ciebie moje dziecko.

 

Otworzył drzwi kopnięciem, tak że wyleciały z zawiasów. – Hej tam – zawołał. – Ruszajcie się. Otwórzcie mi bagażnik. Widzicie,że niosę chorą.

Kapłan i wyrocznia szybko podbiegli do samochodu. Klapa zgrzytała, nie lubiła otwierania. Kochała za to smar.

– Na co ona jest chora? – Damian pytał, patrząc na krople krwi rozmazane na podłodze.

– Na śmierć – gliniarz zarechotał z uciechy. Kawał wydał mu się prześmieszny. Fakt, że tylko jemu, nie wydawał mu się znaczący.

Silnik ryknął, policjant wycofał samochód na słoneczną ulicę. Wóz trzasnął zderzakiem o krawężnik, wreszcie zaryczał, pisnął oponami i pognał pustą ulicą przed siebie.

Na skraju miasta była stacja paliw. Zaparkował przy okienku, gdzie wydawano hamburgery na wynos. Okienko było zamknięte. Roofer jeszcze spał. Można było posmarować mu jego Harleya dżemem i zwiać, nawet by się nie zorientował.

Znikąd pojawił się chudy Szczaw. Patrzył na wujka – policjanta z niepokojem.

– Aaa… Szczaw. Mam dla ciebie laskę w bagażniku. – powiedział gliniarz z uśmiechem.

– Znowu  z przylepionym do brzucha kociakiem?

– Nuuu – wuj poklepał go po ramieniu, aż ten stęknął. Szczaw nie umiał wiązać butów. W ogóle mało umiał. – Jedziecie jutro z Grubą, to znaczy miałem na myśli z Niteczką.- Zamieszał się, Szczaw nie cierpiał, żeby jego przy tuszy dziewczynę nazywać grubą. Poza tym miał obrzyna pod siedzeniem i lubił tak dla jaj przyrżnąć komuś śrutem w tyłek. Nawet policyjny, nawet wujowski. Dla Szczawia nie miało znaczenia, czyj był tyłek, w który celował. Jak ktoś na co dzień jest kierowcą trzypiętrowej, długiej na sto metrów ciężarówki, na wiele rzyczy patrzy inaczej. Jakby to rzec – z góry.  – Macie kurs przez bagna?

– Owszem – wuj mrugnął do niego.

– To wyrzucisz to gdzie trzeba?

– Wyrzucę – uśmiechnął się. – Chcesz posłuchać?

Wyciągnął małe pudełko śniadaniowe, takie na jedną kromkę. Przyłożył do wielkiego wujowskiego ucha.

– Ziemskie komary – wyjaśnił szeptem – Prawda, że pięknie brzęczą?

 

 

                 Opowieść Trzecia

 

Potężny nasyp kolejowy aż roił się od owadów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie ten drobny szczegół, że to były łaknące krwi owady dajagarskie. Co śmieszniejsze, krew ludzka była dla nich najbardziej toksycznym świństwem w galaktyce. Nie nauczyły się jeszcze unikać człowieka, więc gryzły go i zdychały, a z kolei człowiek miał już dość kremów na bąble po ugryzieniu, o ile akurat miał szczęście i zostawały mu tylko bąble, a nie odpadała mu na przykład cała ręka. Przed każdym załadunkiem trzeba było okadzić okolicę specjalną mieszanką gazową, której owady unikały jak ognia. Odkąd ludzie wytrzebili praktycznie wszystkie gatunki dajagarskich ptaków, robactwo stało się istną plagą.

Nasyp tonął w śmierdzącej mgle, w której krzątali się operatorzy dźwigów. Przewodził Szczaw. On miał tu najwięcej do powiedzenia, zwłaszcza, jeżeli chodzi o ogromną przyczepę załadunkową. Chciał, żeby ładunek umieszczony był dokładnie na osi, bez obsuwy na prawo czy lewo. Wewnątrz kontenerów myszkował Chris, inspektor. Szukał i sprawdzał. Prochy nie były dozwolone na Dalekich Rubieżach.

– Da Jara, Chris – Szczaw pozdrowił go, tak dla wprowadzenia dobrego nastroju od samego rana.

– Da Jara,  Szczawiu – inspektor dalej miał kwaśną minę.

– Coś tam wyniuchałeś? Coś zrobiłem nie tak? – chłopak wydawał się przejęty. Wszystkie nie do końca legalne rzeczy zawsze chował w skrytkach pod osiami przyczepy, do których inspektor uprzejmie starał się nie zaglądać.

Chris patrzył na niego przez chwilę w zamyśleniu.

– Nie ty, tylko twój wuj.

– Co… mój wuj?

– Rąbnął mi matrycę. Miałem na niej zabudowaną córeczkę.

– Ty masz nawet żonę na matrycy, a tyle pięknych kobiet dookoła – Szczaw adresował ostatnią uwagę do Niteczki, która nie wiadomo kiedy stanęła za jego plecami. Ma oczy w dupie czy co? – pomyślał Chris zeskakując na ziemię. Zresztą – na tej cholernej planecie wszystko jest możliwe. Miał już dość inspekcji. Szukanie igły w stogu siana. Trzysta metrów kontenerów, nawet pies by się zrzygał. Podpisał tablet i oddał Niteczce. Tak naprawdę to gruba tu rządziła. Szczaw mógł co najwyżej grzecznie zapytać ją o zdanie.

Dwumetrowe koła pełne zoridalnej cieczy aż stęknęły pod ciężarem kontenerów lądujących na ramie przyczepy. Szczaw dopompował do nich gazu, który idealnie połączył się z cieczą, tworząc coś pośredniego między tymi dwoma stanami skupienia. Starzy driverzy zawsze mawiali, że w gumie nasza siła, a siły zawsze potrzeba na bezdrożach Dajagary. Na drogach zresztą też.

Odpalenie silnika trzypiętrowej ciężarówki nie było proste. Ale kiedy Szczaw wreszcie ruszył, nic nie potrafiło go zatrzymać, chyba że pusty bak. Niteczka zaskakująco zgrabnie jak na osobę o takiej tuszy wspięła się za nim po drabinie i zajrzała do przestronnej kabiny.

– Co tam masz na tylnym siedzeniu, w tym czarnym worku? – zapytała, próbując sięgnąć błyskawicznego zamka. Pacnął jej rękę, niby to żartem, choć w rzeczywistości nie znosił jej wścibstwa. Czasem miał ochotę przyrżnąć jej raz a porządnie, problem polegał jednak na tym, że wtedy prawdopodobnie by mu oddała, a tego nie chciał. Zbyt cenił sobie samego siebie. Wścibstwo było zresztą jedyną jej wadą, do przeżycia.

– Niech cię to nie interesuje, Serduszko – uśmiechnął się szeroko. Uśmiech zabawnie wykręcił jego chudą twarz. – Stare ubrania. Zabawki dla biednych dzieci. Takie sprawy.

– Może jakąś wypindrzoną gumową lalkę. Trakerzy wożą takie dla towarzystwa.

– Ja mam radio i ciebie na linii. Gumowa lala mi niepotrzebna – wypchnął ją leciutko z szoferki. Automatyczne drzwi zagłuszyły dalszy ciąg jej komentarza, który i tak nie nadawałby się zapewne, by go cytować. Widział potem jak szła, kopiąc ze złości jakieś porzucone puszki po gazie. Szybko dotarła do swojego wozu.

Na drodze znalazła się pierwsza. Kurz unosił się za nią ciężkimi kłębami. Szczaw nawet się tym nie przejął, mimo że robiła to celowo, wynajdując najbardziej syfiaste miejsca na żwirowym pasie ciągnącym się aż po horyzont.

Prawdziwa droga zaczęła się dopiero w pobliżu bagien. Składały się na nią potężne monolity wyciętej skały metamorficznej, przetransportowane tu z sąsiedniej planety i zrzucone na bagna. Wyglądały jak obtłuczone tafle chodnika tylko przypadkowo wycentrowane i ułożone w jakimś sensownym porządku. Pozycja i poziom zależały jedynie od miniaturowych stabilizatorów grawitacyjnych przyczepionych pod spodem każdej płyty jeszcze przed jej lądowaniem w bagnie.

To była jednak solidna robota. Dobrze się po tym jeździło. Tylko w niektórych miejscach gruba na dwadzieścia metrów tafla zapadła się nieco bardziej w błoto i oleista maź wylewała się na drogę. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, co w tej mazi mieszkało. Trakerzy najbardziej bali się Kroków.

Kroki to dziwne zwierzęta. Zwykle płaskie, jakby ktoś wypuścił z wnętrza całe powietrze, w czasie ataku nadęte potęgą mięśni, nadbudowujących się nagle zupełnie znikąd. Posiadały jeszcze cały arsenał kolców na grzbiecie, którymi strzelały w chwilach największej wściekłości. Celowały w oczy, jakby dokładnie wiedziały, gdzie jest najczulszy punkt istoty, która kolonizowała planetę. Dlatego Trakerzy nosili zwykle okulary przeciwsłoneczne. Jak ktoś pytał – dla szpanu, jak na starych filmach. A tak naprawdę tylko i wyłącznie ze strachu.

Trakador Szczawia od potężnych kół aż po sterczącą z dachu antenkę pokryty był chromowaną powłoką. Lśnił w słońcu jak srebrna strzała i jak strzała mknął za czarną maszyną Niteczki. Kabina, w której siedział operator pojazdu, była przestronna i jasna. I, co najważniejsze, była też bezpieczna. Na wysokość trzech pięter mało który bagienny stwór mógł podskoczyć. Chociaż zdarzały się takie.

Szczaw obojętnie spoglądał na drogę, tylko od czasu do czasu, poprawiając koordynaty jazdy.

– Nereczka do Serduszka, Nereczka do Serduszka! – zawołał do komunikatora.

– Słucham – jakoś już wywietrzała z niej złość.

– Powiem ci, co mam w tym worku…

– Przecież powiedziałam, że słucham.

– Powiem ci jeśli…

– Masz jak w banku – zachichotała radośnie – Zostawisz sobie w nim, żeby ci urósł procent.

– Przestałaś być miła już na pierwszej setce kilometrów. – zauważył z wyrzutem.

– Jaka pierwsza setka takie i następne dziesięć tysięcy…

– Tak się mówi. – Szczaw poszukał w kieszeni swojej starej gumy do żucia. Nie było łatwo odlepić ją od materiału, ale w ustach odzyskała pierwotny, miętowy smak. – Mam trupa w worku.

– Znowu wuj kogoś kropnął?

– No tak. Wiesz, trzeba podcierać rodzinną dupę z gówna.

– Pamiętam, jak w zeszłym roku gruchnąłeś mu salwą z obrzyna pełną solnego śrutu. To też było zakrapiane głęboko rodzinnym uczuciem?

– Nuuu.

– Co to za trup ? – zapytała po chwili milczenia.

– Nawet nie zaglądałem – przesunął się bliżej tylnej ławy. Sięgnął błyskawicznego zamka i wolno pociągnął. Worek otwierał się powoli.

– Widzę stopy, teraz piękne łydki, kolana… cudne. Teraz idę wyżej. Nie, to naprawdę jest dziewczyna. No i ma przeźroczyste majtki.

– Skończ, chudy debilu.

– Naprawdę.

– To musi być jakaś dziwka.

– Może wuj ją po prostu potrącił samochodem.

– Ten zwyrodnialec prędzej czym innym ją potrącił i dziewczyna, zamiast cieszyć się życiem, gnije teraz w worku. Dobrze, wierzę ci. Zamknij to świństwo i skoncentruj się na prowadzeniu. Widzę, że droga przed nami zapadła się jeszcze bardziej.

Szczaw nie miał zamiaru zamykać worka. Piękne nogi z najmodniejszym tatuażem ułożonym z drobnych podskórnych żyłek. Kolana , ufff… tego nawet nie mógł znaleźć u Niteczki na łokciach.

Trudno mu było skoncentrować się na jeździe. Worek zachęcająco szeleścił na wybojach. Tak, droga. Trzeba patrzeć na drogę.

Nogi go urzekły. Ciekawiła go reszta. Nigdy nie zaglądał do worów wuja. Gówno go obchodziło, z kim miał wczoraj zadrę i kogo musiał później utylizować. Jeśli trzeba było, czasem kropnął kogoś dla Szczawia, Roofera, czy Niteczki. Tu, Za Rzeką, nikt nie podskoczy McCaffey’om. Nawet Horveyowie trzymali się swoich motocykli za jeziorem.

Szczaw chwycił kierownicę jedną ręką, a drugą przesunął zamek wyżej. Coś zazgrzytało. Suwak zaciął się prawie przy pępku, kurde, a tak dobrze szło. Szczaw puścił całkiem kierownicę i zaczął szarpać się z zamkiem. Coś było nie w porządku powyżej pępka. Wzgórek. Miękki  w dotyku. Szczaw pociągnął suwak nieco wyżej. Wtem ciężarówka podskoczyła na jakimś wyjątkowo dużym wyboju i Szczaw musiał odwrócić się z powrotem do przyrządów. Wtedy właśnie coś białego z sykiem zsunęło się na podłogę. Kiedy znów spojrzał za siebie, wzgórek powyżej pępka dziewczyny znikł. Szczaw uznał, że to musiała być kieszeń powietrzna. W dajagarskim klimacie martwe ciała nie pozostawały długo w stabilnym stanie. Cała ta flora bakteryjna w tutejszym powietrzu tylko przyśpieszała reakcje rozkładu. Pomimo usilnych starań służb dezynfekcyjnych, ciągle jeszcze istniała i powodowała masę problemów.

Szczaw wreszcie pociągnął zamek wyżej. Wyłoniły się piersi i kompletnie potargana bluzka. Zaczynało być ciekawie.

– Miau – dźwięk nadszedł gdzieś spod konsoli. Na pociągłej twarzy Szczawia zakrzepło zdumienie. Oczy błysnęły ze zdziwienia. Nawet zwykłe krosty na czole zrobiły się bardziej czerwone niż zazwyczaj.

Na wszelki wypadek zostawił ten cholerny zamek w spokoju. Wsłuchał się w stłumione warczenie silników i klekot kół na niszczonych pnączach. Rośliny Dajagary nie chciały łatwo oddać swojego terytorium i penetrowały  każdy kawałek odebranego im gruntu. Nawet na świeżo położonych płytach pnącza ścieliły się jedne na drugich.

– Wiiiaaauuuu  – ten dźwięk nie był podobny do prostego kociego „miau”, miał coś z upiornego pisku, zgrzytu metalu o metal, był wibrujący i … najnormalniej w świecie denerwujący. Dłoń Szczawia powoli powędrowała do kabury pod siedzeniem.

– No, słyszę, słyszę… – odezwała się Niteczka. – Miauuuu, dla ciebie również.

Szczaw milczał. Kiedy schylał się po obrzyna, coś ciepłego wpełzło mu  za plecy i przylgnęło do nerek, nic sobie nie robiąc z satynowej koszuli Trakera. Szczaw słyszał wiele opowieści o tego typu przypadkach, stąd wiedział, że lepiej się nie ruszać. Lewą ręką wyłączył maszyny. Trakador powoli znieruchomiał. Gdzieś pod kołami żałośnie zachlupotała woda zmieszana z roślinnym mułem.

– Nitty – zawołał głuchym głosem do komunikatora. – Nitty! Mam problem. Zatrzymałem wóz. Musisz wpaść do mnie.

– Zgłupiałeś. – była ewidentnie zła. – Potem będzie czas na pierdoły.

– Mam coś na siedzeniu. Wygląda, że wuj nie całkiem to zabił. Jakieś paskudztwo właśnie przylepia się do moich pleców.

– Co to, do diabła, jest?

– Kociak.

– Pussydotront?

– Mhm.

– Nie ruszaj się, zaraz będę.

Szczaw nawet nie drgnął. Kątem oka widział krzywy pysk zwierzęcia, coraz dokładniej oblepiającego mu plecy i wyglądającego mu spod pachy. Nie był brzydki, trochę jak skrzyżowanie lisa z kotem. Oczy miał podłużne, lśniły jak dwie czarne szybki. Poza tym był rudy.

Niteczka zaczęła wycofywać swojego Trakadora. Lampy stopu zalały jej kabinę pożogą czerwieni. Lubiła te lampy. Tył jej Trakadora jarzył się nimi z góry do dołu. Całość wyglądała jak choinka wysoka na trzy piętra. Światła stopu  – mawiała – trzymają na dystans nieodpowiedzialnych sukinsynów. Ci, którzy nie chcą trzymać się na dystans, zaliczają bliski kontakt z ciężarówkowymi kołami i bardzo żałują potem swojej decyzji.

Do kabiny Trakadora Szczawia weszła zadyszana, z szerokim nożem w ręku. Ostrze na co dzień służyło do wycinania z opony ździarów, to jest dajagarskich ślimaków, jak nic podobnych do stojących na sztorc, nadętych gwoździ.

Zostawiła drzwi otwarte i zbliżyła się do  Szczawia, przyglądając się uważnie jego plecom. Pussydront syknął ostrzegawczo. Z jego punktu widzenia Niteczka niewątpliwie prezentowała się bardziej apetycznie. Po za tym czuł, że chce go zabić. Poznał już te istoty. Jeśli już tak krążą i kluczą, znaczy, że szukają dobrej pozycji do ataku. Poza tym ten kawał metalu w łapie…

Nóż błyszczał, kobieta wstrzymała oddech, sprężyła mięśnie. Błysk wściekłości w jej oku spłoszył ofiarę. Kociak w ułamku sekundy odkleił się od skóry Szczawia, gwałtownym ruchem przeskoczył na ścianę, odbił się, musnął kobietę ogonem i spadł za tylne siedzenie. Schował się pomiędzy stertą starych butów. Rozpaczliwy łomot świadczył o tym, że kociak walczy ze sznurówkami i kolekcją sztywnych skarpetek.

Szczaw z wrzaskiem zerwał się z siedzenia. Bolało jak sto diabłów. Futrzak zostawił na jego skórze wbite w ciało, ostre jak szpilki kudły, za pomocą których wysysał powoli ofiarę. Na szczęście wystawały, na nieszczęście jednak było ich około setki. I leciała z nich własna, osobista, szczawiowa krew. Szczaw nie czuł się z tym specjalnie komfortowo.

Oboje z Niteczką stanęli, mając za plecami ścianę. Chłopak gorączkowo ładował i rozładowywał broń wyciągniętą ze skrytki. Mechanizm nie chciał zaskoczyć. Był to mało kalibrowy Nizum, tak zwana broń torebkowa. Ale obciach. Chciał co prawda użyć czegoś z fasonem, ale z drugiej strony ciężki gnat  poniszczyłby drogie wyposażenie Trakadora.

Wolno przesuwali się w stronę tylnej ławy. Niteczka zauważyła na wpół otwarty worek, nogi, majtki i piersi, i kopnęła chłopaka solidnie w kostkę, żeby wiedział, co ona na ten temat myśli. Syknął krótko, a potem pochylił się do przodu  i wprawnym ruchem złożył siedzenie, tak, żeby utworzyło łóżko i w powstałej w ten sposób komorze pod spodem uwięziło kociaka na dobre. Oparcie fotela jak na złość nie złożyło się jednak do końca. Szczaw postanowił mu pomóc i naskoczył na nie z całej siły. Ogłuszył ich zgrzytliwy wrzask. Kociak wystrzelił  z pod spodu, odbił się od sufitu, wyrżnął o deskę rozdzielczą, zakręcił się, znów sprężyście się odbił i musnął ich jeszcze, skacząc na zewnątrz przez otwarte drzwi. Przez chwilę pisk był nie do wytrzymania, stworzenie leciało długo, zanim twarda płyta drogi nie zamknęła urokliwej mordy na dobre.

W powietrzu unosiły się tysiące rudych, cienkich włosów. Poruszały się jak robaki. Drgające zygzaki, przecinki, szpileczki. Jak pierze z rozciętej poduszki spadały na nich, na ich twarze, wsuwały się do oczu i ust, przebijały skórę zupełnie bez oporu. Wsysały krew jak pijawki, wbijały się pod skórę jak drzazgi, szybkie i kłujące jak iskry elektryczne. Było ich pełno nawet w oddechu. Krew uciekała z ich ciał tak szybko, jakby ktoś nielegalnie  spuszczał z nich paliwo. To nic że krzyczeli, to nic, że wrzask targał im krtań  i dławił krwią płuca. Tam też wczołgiwały się jedna po drugiej niteczki tego krwiożerczego i krwotocznego ataku. I tak nikt ich nie słyszał. Nikt, prócz Dajagary, która miała to gdzieś.

Drzwi kabiny na trzecim piętrze Trakadora zostały otwarte. Tylko głowa Szczawia jakoś tak martwo zwisała na zewnątrz z siedzącym na niej ziemskim motylem.

 

 

 

Opowieść Czwarta

 

 

 

Droga ciągła się aż po kraj horyzontu. Tuż ponad rozgrzanym betonem unosiły się strzępy niebieskiej mgły. Co dociekliwszy mógł łatwo się zorientować, że jak na mgłę to ruch jest dobrze skoordynowany i nierzadko przeciwny do kierunku wiatru. Owady nazywały się Tryjady. Z budowy przypominały ziemskiego komara. Natomiast z zachowania i jego skutków jedną z najgroźniesjzych bestii pustyni Hroladu, to jest krainy ciągnącej się daleko na południe i łączącej się z płytkim morzem porośniętym Klimorem, do złudzenia przypominającym krzewy mangrowców tak charakterystycznych dla tropikalnych rejonów Ziemi. Tryjady wstrzykiwały drobne porcje trucizny. Małe dawki nie były szkodliwe, nawet buzowały co niektórych  powodując tak zwane Dajagarskie sny, ale jeśli dopadła kogoś chmara tego robactwa ginął w przeciągu minuty. Insekty zasiedlały trupa. Najciekawsze było to, że potrafiły w szczegolnych, dodtąd niewyjaśnionych wypadkach doprowadzić do ruchu martwe ciało. Nie było tego za wiele. Trochę czołgania w kierunku cienia. Trochą grzebania rękami w suchym piasku, żeby ochronić gniazdo od spiekoty dajagarskiego południa. Słowem zdalnie sterowane gniazdo z miliardem obcych mieszkańców.

Od południa nadciągała burza, a wraz z nią niewielka ciężarówka. Swiatła zapalonych reflektorów falowały razem z powietrzem, które pchała przed sobą. Zwolniła widząc patrol na drodze i wielkie cielsko policjanta machającego nachalnie ręką.Brudna szyba zsunęła się z piskiem. W oknie pojawiło się zmęczone oblicze Toma Groylea.

– Dalej nie pojedziecie – oświadczył glina. Splunął na bok i znów obrzucił ich troje uważnym spojrzeniem.

– Nie ma innej drogi do miasta – spróbował negocjować Tom.

– No nie ma – zapewnił go nie bez satyskakcji policjant. – Jesteście z ruchu Wolności Planety?

– Taaak. Mamy w końcu demokrację…

– A ja ci kurwa mówię, że mamy demokrację na Ziemi, gdzie możesz zaraz wypierdalać. Nawet ci kupię bilet w jedną stronę. – Patrzył na niewgo swym obłędnym spojrzeniem znudzonego czekaniem na pustej drodze L56. – Ja zawsze się pytam takich jak ty. Co ja mam robić? Wracać? Gdzie? Na Ziemi nie ma nawet wody, nie ma miejsc na miasta, ludzi i zwierzęta. Co bym miał tam robić? Zdychać i patrzeć jak inni czekają na moje ciało, aby je zeżreć? Zawsze mówię to samo, a oni pozostają głusi i bezczelnie uśmiechnięci jak ty teraz…Wychodzić! No dalej! Szybko! Ręce na maskę! W szerokim rozkroku…O tak…Ładnie.

Wyciągnął dokumenty z tylnej kieszeni spodni Toma.

– Nie mamy wyboru. Albo my albo oni. To jedyna planeta z atmosferą tlenową w promnieniu dziesięciu parseków. Nie chce mi się już szukać drugiego domu…- rzucił niedbale policjant.

– Chodzi o tolerancję obcej formy życia.Mają jakieś prawa w końcu.

– Otóż to. Dobrze powiedziane. Prawo do śmierci.

– Jesteś pan ordynarny…

– Powiem krótko. Na planecie obowiązuje prawo. Po co? Bo w przypadku zachowań i struktury psychologicznej tłumu mamy do czynienia z tworem zupełnie bezwolnym, łatwo gubiącym się, podlegającym mechanizmom sterowania. I my musimy tym mechanizmom przeciwdziałać bezlitosnym i skutecznym prawem. Nie ma, więc nieograniczonej wolności pojedynczego człowieka. Taki osobnik jest uzależniony od projekcji wizji tłumu. Ja jestem tu po to aby stworzyć taką barierę ochrony

– A to tylko ja i moja rodzina…

– Wystarczająco dużo zmiennych elementów.Tym bardziej, że widzę w was wrogów.

– O jakiej wrogości pan mówi?

– Wobec idei zasiedlenia. Co tam jest na pace?

– Materiały propagandowe.

– Wyładować!

– Musimy jechać.

– Nigdzie nie pojedziecie. Tam szykuje się bitwa z Flamadami. Co tam masz w tych pudłach?

– Trutki.

– Trutki, ty obrońca planetarnej fauny? To są wabiki na pussydronty! To jest nielegalne!

Wolno odbezpieczył broń.

– Za szmugiel zwierząt ze strefy płaci się głową.

– Ty nazywasz to strefą? Przecież otwarcie mówicie o rezerwacie! A to zwykła katownia o zawężającym się obszarze samowystarczalności!

Sam zaatakował pierwszy. Chybił nożem o cal.Nastąpił niezwykły tumult. Jego gruba żona i ośmioletnia córka wyskoczyły z samochodu. Obie trzymały w rękach krótkie dajagarskie strzelby, nazywane drots. Policjant był sam. Wokół ciągnął się bezkresny kraj strefy. Znał tu każdą piędź ziemi. Wbrew pozorom spodziewał się takiego rozwoju wypadków. Był to jego codzienny front walki. Z łatwością wymierzył i wystrzelił do kobiety jednocześnie uderzając kopnięciem w smarkulę. Wrzasnęła przeciągle na widok padającej matki. Tom zdążył kilkakrotnie uderzyć nożem. Trafiał w kamizelkę na ździary. Wreszcie upadł z rękami złamanymi w łokciach. To był koronny chwyt Bobba. Zawsze skuteczny.

– No i co mała wszo! – zawołał trzymając dziweczynkę za włosy. To co wypluła w jego kierunku nie przypominało ludzkiej śliny. Było różowe i piekielnie żarłoczne. Policjant krzyknął z bólu i niewiadomo kiedy strzelił wprost w małą twarz. Dziewczynkę odrzuciło w stronę ciężarówki. Osunęła się wzdłuż zderzaka i zawisła nienaturalnie tuż ponad powieszchnią szosy.Z otwartych ust wypełzły piaskowe motyle.

– Widzisz do czego prowadzi wasza miłość przyrody – ryknął do ojca policjant. – Synteza, zjednoczenie! Gówno!

Ojciec leżał szlochając. Lepił się ustami do drogi. Czekał na ostateczny cios.

– Masz ciężarówkę pełną zwierząt? No czuję ten smród… Nie zaprzeczaj!

Poszedł w stronę samochodu i wrócił po chwili z kilkoma pojemnikami gazu.

– Mam coś dla nich. To z perfumerii armi. Ziemskiej armi!

– Proszę! Nie rób tego! To rzadkie okazy…- czołgał się na kolanach w kierunku przechodzącego wolno gliny.

Policjant sprawnie usunął zawleczki. Pojemniki zdalnie uniosły się w górę i same poleciały w kierunku systemu wentylacji samochodu. Też czuły ten parszywy odór rozdrażnionego skunksa, jakim zalatują wszystkie obce formy życia. Wnętrze ciężarówki eksplodowało…Nie bynajmniej od ładunku wybuchowego… Od gwałtownego, zgodnego ataku śmiertelnych konwulsji. Coś ogłuszająco zawyło i ciała kilkudziesięciu osobników znieruchomiały aż do zimnej sztywności.

Tom rzucił się na nogi policjanta. Miotał się z bezwładnymi rękami. W końcu warknął i gryzł do utraty tchu. Został tak z fragmentami służbowych spodni między zębami…przestrzelony dokładnie przez środek głowy

– Na Dajagarze jest dziesięć tysięcy policjantów takich jak ja. Macie szczęście być zabitym tylko raz…Prawo jest prawem.

Jego monolog przerwał dźwięk telefonu.

– Yep..Co znowu?

– Mam nieprzyjemną wiadomość sierżancie…

– Mów…- rozkazał. -Harold nie cierpię takiej detonującej ciszy…- dodał po chwili denerwującej ciszy.

– Uspokój się. Szczaw nie żyje. Rozszarpała go kociarnia z worka. Wiesz coś o tym?

Przełknął ślinę.

Sam nie lubił patrzeć na błędy innych przez palce.

 

Opowieść Piąta

 

 

 

Piramidy były czymś niezmiernie starym. To, że były zbudowane przez jakąś wysoko rozwiniętą rasę ciągle pozostawało wątpliwe, a cała polemika o pochodzeniu w sferach przypuszczeń. Byli i tacy znawcy tematu, którzy wręcz twierdzili, że jest to twór naturalny, służący, pradawnym, gigantycznym insektom  za dom, czy gniazdo. Były wszystkie zorientowane na linii północ -południe, zapewniając mieszkańcom komfort stałej temperatury. Wzbijały się w niebo na wysokość dwustu i więcej metrów. Na ściany składały się fragmenty super twardego ghiocytu tylko spotykanego w odległych górach Pendramu. I jeszcze nie byłoby w tym nic dziwnego, ale stały sobie tak samotnie w sercu pustyni w liczbie kilku tysięcy, ciągnąc się aż po słone jeziora Karcji.

Sprawiały przytłaczające wrażenie na poruszającej się w ich cieniu ziemskiej armii. Nawet gigantyczne wozy opancerzone, wlokące się na tyle kolumny wyglądały jak zgniecione pudełka zapałek. Żołnierze pozostawali już od kilku godzin głusi na rozkazy. Niechętnie sięgali po broń i coraz częściej spoglądali w kierunku zachodnim, gdzie leżały miasta ludzi. Cztery księżyce Dajagary rzucały się na ich twarze obłędnym, czerwonym cieniem.

– Ja uważam, że to gniazda termitów. Nawet z kształtu nie przypominają piramid – rzucił w ciszy major Rod. – Nikt doczekały się nigdy szczegółowych badań, a jedyną dziurę, jaką udało zrobić się w ścianie zrobił wczoraj sierżant Harvey małym pociskiem nuklearnym.

– Dlatego, bo mało interesujący jest ten świat. Niebezpieczny. Zauważ jak kosztowny jest lot na tę planetę. Za tę cenę lepiej jest wyekspediować wielkie okręty kolonizujący i wysłać go na ślepo w głąb galaktycznego jądra. Gdyby dziesięć milionów kolonistów rocznie lądowało tutaj, szybko uporalibyśmy się z problemami – mówił admirał Tucholsky. Wolno prowadził swego konia pomiędzy rozrzuconymi tu i ówdzie krzewami utracytu. Kuc był specjalną odmiana dajagarskiego zwierzęcia pociągowego. Armia posiadała swoje matryce genetyczne. Organizmy zbudowane na bazie matrycy nic sobie nie robiły z planetarnych pułapek. Były u siebie, zbudowane wyłącznie z biologicznych elementów środowiska naturalnego. Dlatego tak wielu rodziców pragnąło mieć dzieci wyłącznie zbudowane na matrycy. Zbyt wiele z nich ginęło od strzelających w powietrze jak petarda ślimaków ździarów.

– Planeta ma złą sławę. Nie wysilono się na ekspedycję eksploracyjną. Więcej o tej ziemi wiedzą kierowcy trakadorów niż administracja czy wojsko. Nikt tu nie przyleci z własnej, nieprzymuszonej woli.

– A niech tylko rozejdzie się wiadomość o wojnie?

– A kto widział Flamadów? Spotkania są gorzej udokumentowane niż kontakty z Yeti.

– A zdjęcia satelitarne przesuwającej się w kierunku ludzkich osiedli armii? A ślady na piasku?

– To mogą być jakieś ogromnych rozmiarów Tryjady.

– Majorze, nie traciłbym czasu na marne. Te istoty tutaj po prostu gdzieś są…- nie przebrzmiały jeszcze jego słowa, kiedy zspoza mijanej piramidy wyłoniła się zabiedzona armia małych istot.

Drobne, niepozorne z wielkim nosem jak u tapira. Trzymały swoje wyświechtane sztandary.

Admirał uśmiechnął się pod wąsem.

– Zbyt kosztowna byłaby jakakolwiek bitwa. Nie będę wycierał potem żółtej krwi przez tydzień i modlił się o uniknięcie niemal pewnej infekcji.

– Co zamierzasz?-

– Wystrzel lokatory. Niech obrysują pole wrogiej armii i zamów szybkie bombardowanie.

– W nocy będzie trochę ciężko…

– Wobec czego poczekamy do rana.

Wróg też się nie spieszył. Kilkakrotnie wysyłał w ich kierunku parlamentariuszy. Przepędzali ich ogniem karabinu maszynowego. Serie szły ponad głowami, nie raniąc nikogo. Flamadzi ośmieleni podchodzili bliżej.

– Zagadkowe kreatury.

– Wyglądają jak dzieci admirale. Lubię ich ręce. Niepozorne, małe i pełne gracji.

– Po prostu widzisz ich pierwszy raz. Daję ci, że za tydzień będą budzić twoją nienawiść i obrzydzenie.

– A długie nici wyrastając z ciała? Wiją się jak Tuańskie robaki na patelni…

– Chyba zbyt długo czaili się w norach. Robi ci się żal? Może przystąp do Ruchu…

– Pozwól mi porozmawiać-  rzekł z wahaniem major.- Do świtu zostało jeszcze kilka godzin…

Admirał przyjrzał się uważnie twarzy Roda. Ten palący się w oczach upór wyraźnie go przekonał.

Skinął głową na zgodę.

 

Rodney poszedł sam. Nikt nie chciał ruszyć palcem w bucie, żeby przeciwdziałać tej haniebnej eksterminacji. Pochował po kieszeniach kilka miniaturowych pistoletów Nizum. W razie, czego mógł zdetonować samego siebie. Istniała taka opcja.

Przysiadł w miejscu przy ścianie, gdzie poprzednio przebywała delegacja. Oparł się o zimną powierzchnię i czekał. S Budowla za nim strzelała prosto w niebo, niemal krusząc niebo i mały księżyc Gaun, który na nieszczęście mógł być na jej drodze.

Minęła dobra godzina zanim Flamadzi się zorientowali, że ktoś na nich czeka. Przyszło kilku. Już z daleka wyglądali dziwnie. Szli jakimś niespotykanym, zawiłym wężem. Milczeli. Usiedli półkolem smarkając i kichając, co mogło być wzięte za serię uprzejmych pozdrowień. Rod zmierzył ich bacznym spojrzeniem. Na pewno nie wyglądali groźnie. Wzrostem nie sięgali mu nawet pasa. A te smutne końskie oczy niemal go urzekły.

Spróbował języka migowego, ale bez efektu. Tylko kiwali swymi tapirowymi trąbkami w nieskoordynowany dziki sposób przypominający niemy chichot. Nagle spostrzegł fragmenty obrazów palących się w jego jaźni. Zapalały się i gasły jak szybko biegnąca taśma filmowa.

Ten kontakt był jak sen. Istoty przybliżyły się i oddalały na przemian.

Dotykały jego skóry.

Poczuł nagle przedziwne, lepkie głaskanie jakby szorstkim ręcznikiem. Zadrżał od nierealności całej serii wrażeń.

Bo skóra się odklejała. Nie była już tym, czym była wcześniej, swego rodzaju workiem krępującym ciało, sakwą zawierającą żywotne narządy. Jak gdyby te małe stworzenia doskonale opanowały tajemną sztukę kontroli materii i kształtowania jej w swój swoisty sposób. Miał wrażenie, że wydzierały z niego fragmenty skóry, miętoliły w długich dłoniach i składały na powrót w dziwną mozaikę na skórze.

Totalnie zamroczony nic z tego nie rozumiał.

Potem pojął i aż zdębiał. W końcu skóra była też rozległym narządem odczuwania, kto wie czy nie największym. Tylko, że narządem wizualnej mowy?

Pobiegł z wiadomością do admirała. Żołnierze odsuwali się od niego z odrazą.

– Wyglądasz jak jeden śmierdzący tatuaż- warknął na niego przełożony.

– Mniejsza o to admirale… Pytając całkowicie z prywatnej stopy, czy wiedział pan o tym, co się tutaj dzieje?

– Nie… I gówno mnie to obchodzi. Mam dom, trakadora i dwie matryce dzieci i chcę to wszystko utrzymać do śmierci. Nie pachnie mi długi proces sądowy za pomoc tubylcom.

– Potrzebuję tylko jedną osobę do pomocy i jakąś solidną broń. Może dwie sto sześćdziesiątki szóstki?

– To drogi sport…

– Ma pan na myśli pomoc?

– Broń. Mam tylko dwadzieścia takich karabinów na całą planetę.

-A zależy panu na wojnie admirale?

– Nie wyciągałem armii z koszar, żeby teraz podpisać pakt przyjaźni z jakąś popierdoloną rasą.

– Ale uniknięcie długiej wojny byłoby nam na rękę?

Admirał milczał chwilę. Widać nie gnębił go problem większy niż smród bijący od Roda.

– No dobra…To kto z nim pójdzie? – zapytał, wodząc po oficerach drwiącym wzrokiem. Większość cofnęła się pod cień rzucany przez ściany Piramid.

– Ja…

– Inspektorze Barkley, pan?

-Myślę, że to sensowne w tych okolicznościach.

 

Potrzebowali cztero kołowego wózka, żeby transportować broń. Flamadzi przyjęli ich w swój entuzjastyczny sposób. Chris natychmiast został rozebrany i doprowadzony do fazy komunikatywnej.

Obaj szli roześmiani i nadzy tuż za wielką grupą rozgadanych tubylców. Szybko dotarli do zniszczonej poprzedniego dnia piramidy. Jeden z Flamadów o imieniu Iveon wytłumaczył im, że to jest błąd kodyfikacji architektonicznej.

– Jak można było coś tak wspaniałego nazwać piramidą?

– Wobec tego, co dla ciebie oznacza ten termin ?- błysnął do niego płynne zapytanie Chris. Już śmiał się w myśli z miny, jaką zrobi żona na widok tatuaży.

– Wypędzi cię na zbity pysk! – zarechotał Rod.

– To myśli są też otwarte?

Obaj z Iveonem skinęli głowami.

– To jest obnażanie, a nie rozmowa – wybuchł Chris z pretensjami.

– Dlatego niepotrzebne jest nam zaufanie, a szczera, otwarta rozmowa. Zobacz ilu problemów uniknęłaby nasza rasa, gdybyśmy posiadali tego typu zmysł komunikacji- stwierdził Rod.

– To nic straconego. Jesteście pierwsi, a za wami pójdą następni – wyjawił Iveon.

Więcej niż godzinę zajął im powrotny marsz. Wreszcie zatrzymali się obok nieco przekrzywionej budowli.

Ponad ziemią ciągnęła się gigantyczna szrama po wybuchu jądrowym.

– To tutaj wczoraj jeden z żołnierzy odpalił pocisk.

– Potężny wybuch – przyznał Rod.

– Wejdźmy do środka – Iveon skierował się prosto w kierunku słabo oświetlonych korytarzy. Dziwne, że się słyszeli i dalej rozmawiali. Przecież miał to być przekaz wizualny.

– To coś podobnego do telepatii,. Tyle, że przekaźnikiem myśli jest specjalnie przystosowana do tego skóra – odkrywczo stwierdził Rod.

– Pytałem o pochodzenie tych budowli. Już mniejsza o nazwę. – Chris był nieubłagany w swej ciekawości.

– My nigdy niczego nie budowaliśmy. Odziedziczyliśmy tę planetę po Ojcach przodkach, którzy przybyli tu z Wielkiego Obłoku Magellana blisko trzysta milionów lat temu. Ten łańcuch gigantycznych budowli jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Służyły przedtem, jako kominy startowe statków gwiezdnych. Praojcowie nigdy nie wrócili z tej ostatniej wojny.

– To stąd te stopione fragmenty piasku i skały na pustyni. Podobne powstają tylko w przypadku wybuchu bomby wodorowej – powiedział Chris

– To jeszcze inna historia..- Iveon zamilkł.

Ktoś zbliżał się cichym krokiem. Pozostali tylko we trójkę. Reszta Flamadów dyskretnie się ulotniła. Nadchodząca postać przeraziła ich. Wyglądała inaczej, jakby wcale nie należała do tej rasy. Przypadkiem odkryli prawdę. To był niezmiernie stary Hronid. Jego przewlały metabolizm pozwalał mu na blisko tysiącletnie życie. Flamadzi  zakładali wspólne rodziny z Hronidami. Wzajemnie się wspierali, chociaż nigdy ze sobą nie współżyli. Dzieliła ich odmienna biologia. To też był zagadkowy element przeszłości pozostawiony im przez praojców. Wyglądał trochę inaczej. Przede wszystkim był dwukrotnie wyższy i jakoś wstrętnie owadzi. Górował ponad towarzystwem nie tylko wzrostem , ale również jakąś magiczną właściwością umysłu. Małe Hronidy posiadały przeźroczyste skrzydła. Z wyglądu nawet przypominały Flamadów.

Do wielkiej komory skalnej dotarli już we czwórkę. Iveon zatrzymał się u progu. Wolno wyciągnął rękę i wskazał palcem.Rąka Hronida podążyła w tym samym kierunku. Też była pełna tych wijących się nitek.

– To jest Galdar – oznajmił raczej niż powiedział stary.

– Ta rzeźba?

– Widziałeś kiedyś ruchomą rzeźbę?- zapytał szeptem Chris. Słowa w ustach brzmiały dziwnie obco. Jakby zęby tłumiły wszelki sens.

To nie był potężny blok skalny. To coś przypominało setki ton rdzy. Głęboko pod nią był zamknięty ktoś wściekle żywy, ktoś, kto chciał tylko strzepnąć tę skorupę z siebie, żeby zaszarżować w ataku.

– Co to jest?

– To robot, którego obudziło wasze promieniowanie  eksplozji nuklearnej. Tysiące lat temu żywili się wyzwoloną radiacją, czekając na ojców z nieba. Galdar myśli, że nadchodzą. Wymorduje nas i was..

– On jeden?

– Są ich miliony. Śpią w głębokich skałach. Ten jeden obudzi pozostałych.

– Wytłuką nas…Hm… To rozumiem, ale was?

 

CDN.

 

Fragment wspólnie pisanej powieści pod tym samym tytułem..

 

 

 

Posłowie

 

Lubię teksty pozostawiające po sobie ślad w myślach. Do tej kategorii z pewnością zaliczyć należy opowiadania Jana Maszczyszyna zawarte w zbiorze „Czas przebudzenia”, choć pierwsza refleksja po odłożeniu książki na półkę, przewrotnie okazała się bardzo luźno związana z czytanym tekstem. Dotyczyła bowiem mojego, osobistego związku z szeroko rozumianą literaturą fantastyczną.

Okazało się , że przypomina on trochę udane małżeństwo z wieloletnim stażem. Jako wierny czytelnik-małżonek przeżyłem już chyba wszystkie stadia tego związku. Młodzieńcze zauroczenie świeżością, tajemniczością i pięknem światów SF. Okres burzy i niepokoju, rozstań i powrotów wynikających z braku uświadomienia własnych potrzeb. Wreszcie czas uspokojenia. Kiedy jako czytelnik dojrzały, doskonale wiedzący czego chce.  Mogę z pełną świadomością powiedzieć, że fantastyka jest właściwym wyborem mego życia. Że to właśnie z nią chcę się zestarzeć i być jej wiernym aż do końca mych dni. Takie postawienie sprawy ma jednak swoje implikacje. Ponieważ mi zależy, muszę walczyć z rutyną stale poszukując nowych źródeł inspiracji. Każde, nawet najlepsze małżeństwo, aby przetrwać musi być podsycane. Dla mnie, oznacza to silną potrzebę obcowania, co jakiś czas, z czymś na tyle mocnym w swym przekazie, co pozwoli odnowić uczucie przedłużając trwałość związku.

Opowiadania Jana Maszczyszyna okazały się właśnie takim utrwalaczem. Iskrą na nowo podsycającą płomień mojej miłości. Powiewem świeżości a zarazem wspomnieniem czasów młodzieńczych kiedy za książką z nagłówkiem „fantastyka” zawsze, w każdym przypadku kryła się tajemnica nowych nieznanych światów i idei. W tym przypadku czynnikiem decydującym o atrakcyjności jest „maszczyszynowa wizja przyszłości”. Wizja na pewno autorska. Nieporównywalna z niczym innym co czytałem do tej pory. Wizja dosyć ponura w swym przekazie, choć podana w najlepszym z możliwych opakowaniu. Autor do perfekcji bowiem opanował sztukę posługiwania się słowem, wprowadzając czytelnika w świat bliższej i dalszej przyszłości tak malowniczej i niesamowitej w swym plastycznym obrazie i relacjach, że aż zapierającej dech w piersiach. Jednak czy jest to wizja przyszłości w której chciałbym się znaleźć? Przeżyć swoją przygodę? Zdecydowanie nie. Bo czy ktoś chciałby żyć w świecie, w którym wytwory naszej własnej technologii, w postaci choćby zwykłych, niewinnych zabawek dla dzieci, występują przeciw swym twórcom stając się dla nich śmiertelnym zagrożeniem? Czy ktoś chciałby żyć w świecie, w którym największe zdobycze nauki, miast polepszać byt zwykłym ludziom, dostępne są tylko przestępcom, nazistom lub innym fanatykom wykorzystującym je bez skrupułów, dla swych własnych, niezrozumiałych potrzeb i celów? Czy ktoś chciałby żyć w świecie, w którym człowiek, o możliwościach niemal równych Bogu, w swej pysze i arogancji niszczy bezmyślnie całe układy gwiezdne. Eksterminuje bez opamiętania wspaniałe, wielkie cywilizacje, realizując jedynie swe małe partykularne interesy i zachcianki?  Wreszcie, czy ktoś chciałby żyć w świecie, w którym ludzie ostatecznie przegrywają swe człowieczeństwo w starciu z niezrozumiałą obcością innych ras, zdominowani i przytłoczeni własną, biologiczną niemocą?

Nie wiem jak inni, ale ja nie chciałbym takiej przyszłości. Niech pozostanie zaklęta na kartach książek Jana Maszczyszyna. Zdecydowanie jednak, chcę! Powiem więcej, domagam się nowych utworów tego świetnego autora. Bo każdy, kto kocha fantastykę tak jak ja i nie zamierza z tej miłości zrezygnować. Powinien i musi je przeczytać.

Opole 06.12.2011

Andrzej Trybuła