Nowa Fantastyka – artykuł własny.
Trylogia Solarna – fantastyka na retro -steampunk
Za przyzwoleniem Redakcji. Za co serdecznie dziękuję.
http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/18651
Witam równie serdecznie.
Z portalem Nowej fantastyki łączy mnie bardzo wiele. To tutaj zaświtała mi pierwsza myśl – idea, aby spróbować powrotu do czynnego pisania i fandomu. To tutaj odnalazłem nowych wspaniałych przyjaciół, którzy wciąż są obecni po blisko sześciu latach wokół mnie. Tutaj też wciąż wracam jak do domu.
Niespełna trzy lata temu postanowiłem przerwać pisanie opowiadań. Zauważyłem, że w krótkiej formie nie potrafię wyrazić całego siebie, że rozpędzam się i trudno mi zamknąć akcję w przewidzianej formą liczbie znaków. Tylko powieść mogła sprostać ambicji i spiąć wygodną klamrą cały ten nowo powstały świat. I tak oto napisałem i wydałem w roku 2015 ” Światy Solarne” . I szybko tam odkryłem, iż moje rozbuchanie i chciwość w spełnianiu wizji nie ma końca, że aby w pełni ujawnić wszelkie zakamarki, skomplikowane nici powiązań i ukorzenienie idei potrzeba kolejnych dwóch woluminów o rosnących w zastraszającym tempie gabarytach. Tak, pokochałem ten świat i zapragnąłbym go w kilku słowach Wam przybliżyć. I to nie bynajmniej dla reklamy, ale ze względu dla odczuwanej mojej serdeczności dla członków tego szlachetnego gremium, która od początków na jotę się nie zmieniła, jak i fandomowej czystej miłości do fantastyki, jako takiej.Jest i okazja. Ostatni tom wydany w tym roku, w marcu 2017
Oto wątek przedstawiony w koniecznym skrócie…
Na trylogię solarną składają się „Światy solarne”, „Światy Alonbee” oraz „Hrabianka Asperia”. W sumie tysiąc pięćset stron niezwykłej przygodowej akcji rozgrywającej się na arenie galaktycznego jądra w systemie planetarnym do złudzenia przypominającym nasz własny. Planety noszą nawet te same znajome skądinąd nazwy. To akurat można wytłumaczyć migracją na gigantyczną skalę, a nawet będąc bliżej prawdy porwaniem na skalę podobną… Ale, że spotkamy te same kontynenty, jak to wyjaśnić? Trójwymiarowym planetarnym wydrukiem na wprost niewyobrażalnym poziomie kosmicznej ingerencji? Coś w tym jest. Chyba właśnie tak. Tyle, że wszystkie globy są zamieszkane przez istoty, których istnienie w wieku dziewiętnastym uważano za prawdopodobne.
Planetą, która jest kolebką ludzkości w powieści jest jednak Wenus. Stąd wyrusza na podbój jej potęga. Prężna rasa ludzka kolonizuje Marsa, ziemski Księżyc – Lunę i wszystkie pozostałe satelity odmienne od znanych nam z rzeczywistości – na przykład Amirionę – księżyc Wenus. Nie udaje się sztuka tylko z Ziemią.
Jest w tej planecie coś dziwnego, coś co spowoduje, że od pierwszej do ostatniej strony tego cyklu zostaniemy wciągnięci w niekończącą się kosmiczną awanturę, napotykając tajemne moce, parszywych staromodnych Shetti, pazernych i w końcu znienawidzonych Alonbee i Houlotee. Wreszcie do owego panteonu istnień galaktycznych dołączą legendarni Hadowie i niemniej tajemniczy Ista Granth.
Skąd w jednym miejscu aż taka różnorodność napotykanych ras? Czyżbyśmy mieli do czynienia z Enklawą, ochronką dla inteligencji w kosmosie poznanych , w której wszelkimi środkami rasy panujące pragną nie tylko utrzymać równowagę biologiczną, nie tylko że oferują rozwojowi wszelakich form cieplarniane warunki, ale również zajmują się genetyczną inżynierią i usprawnieniami?
Czyżby przestrzeń ta służyła , jako wielkie laboratorium, gdzie z dostępnych wielce obiecujących form zwierzęcych za pomocą wysoko wyspecjalizowanych protez próbowano wytworzyć nowe gatunki rozumne?
Czy im się – to jest przeklętym Alonbee proceder udaje?
Owszem, opierają na pseudo humanitarnej idei nawet gigantyczny przemysł protetyczny, a przy okazji uzależniają klienta na wsze czasy od dostaw tegoż sprzętu. I znowu pytamy: czy to już wszystko ? Czy jeszcze autor coś ukrywa dla żądnego przygód rozczytanego klienta?
Ależ tak, to dopiero początek akurat tego wątku. Przecież istnieje starożytność, ta pisana w milionach lat historii wstecz. Harrah Czternasta imperatorka rasy Alonbee posiada na swych włościach bibliotekę szkatułową, a w niej bagatela – tysiące antycznych pojemników służących jako miniaturowa , przenośna nisza ekologiczna dla osobnika samoewoluującego lub jego organów, od których wymaga się na życzenie większej funkcjonalności.
Trylogia powstała na wskutek mojego szczególnego zainteresowania strefą Dysona – a właściwie potencjalnej megastruktury tego typu, która według mnie z uwagi na dynamizm układu jest kompletnym idiotyzmem. Opiera się na skali Kardaszewa, który stworzył jeszcze w epoce komunizmu teorią twierdzącą, iż cywilizacje pozaziemskie da się sklasyfikować na bazie ich energetycznej aktywności. Ta najbardziej rozwinięta z ras utylizowałaby energię całego wszechświata. Dla mnie bzdura goni bzdurę i tak śledząc naukowe nowinki lat minionych i skompromitowanych dochodzimy do początków dziewiętnastego stulecia, gdzie obowiązujące teorie naukowe osiągają apogeum naiwności. Pomyślałem, co jakby nagle nie zderzyć twórców tych polemizujących ze sobą poglądów i nie stworzyć wszechświata alternatywnego? Dzięki odpowiednim manipulacjom mógłbym wpleść własne poglądy na tematy mnie interesujące?
A mianowicie poruszyć sprawę zasady antropicznej, która niezmiennie mnie fascynuje i relatywizmu Einsteina, dla którego dałbym się poćwiartować – w Vernowskiej formie powieści utylizującej zdobycze nauki i opartej na kanwie przygody?
Szybko doszedłem do wniosku, że nie da się zbudować takiego świata bez wmontowania weń mocy nadprzyrodzonej – na przykład sterowanej przez rasy uprzywilejowane – magicznej wręcz, bo świadomej mocy wtórnej zasady antropicznej – wzmacniającej pierwszą do granic nieprzyzwoitości. Byłyby to prawa natury w wersji kontrolowanej – ekstremalnie przychylnej życiu biologicznemu .
Stąd obecność bóstwa kontrolującego układy słoneczne Enklawy. Nazwane bytami ekosferycznymi są owe na poły mechaniczne istoty wydolne usankcjonować istnienie praw przyrody odbiegających od ogólnie przyjętej logicznej normy. W myśl odwróconej – zironizowanej do szczętu marksistowskiej zasady “Świadomość kształtuje byt”.
Nie będę się rozdrabniał ponad szczegółami. Wszystko jest bowiem do odkrycia przez uważnego czytelnika. Ruszę zatem do meritum.
Puentą całości jest odkrycie, że oto cały wszechświat jest Enklawą kontrolowaną przez podobnego typu Byt Ekosferyczny – nieustanny strumień realizmu fizycznego, w co notabene podświadomie lub świadomie wierzy większość mieszkańców Ziemi. Ucieczka jak widać w racjonalne ramy nauki na nic nie zdała.
Galopującą akcja jest przykrywką dla rozważań mniej lub bardziej ciekawych, ale nie dających się zamknąć klamrą pojedynczej powieści.
Jak się to wszystko kończy? Gdzie jest kres tej szalonej organicznej zabawy w demiurga?
A na dotarcie do szczegółów zapraszam do książki, cyt!!! – do książek już teraz trzech w wydaniu papierowym – w najlepszym wydawnictwie fantastycznej literatury pod prawdziwym ziemskim Słońcem – Solaris!
https://solarisnet.pl/…/plugin/WceSolarisnet-Search/act/main
Jak zostały te prace odebrane? Posłużę się dwoma recenzjami i poniżej wytłumaczę dlaczego akurat tymi.
Fahrenheit sprzed kilku dni:
WYOBRAŹNIA PONAD WSZYSTKO
Łączenie gatunków to zabieg ryzykowny, ale dość często stosowany. Jeśli chodzi o szeroko pojętą fantastykę, to najłatwiej „ożenić” ją z romansem, kryminałem, historią przygodową albo westernem. Rzecz zasadza się na wymyśleniu ciekawej fabuły, no i żeby jeszcze fantastyka (obojętnie, fantasy czy SF) nie była w niej tylko nic nieznaczącym tłem. Takim przykładem fantastyki źle połączonej z historią awanturniczą i odrobiną westernu jest trylogia Mike’a Resnicka o Wyroczni. Schemat „jedna planeta, jedno miasto, jedna knajpa” pasuje do opowieści o osobie obdarzonej umiejętnością tasowania światów alternatywnych jak… no cóż, wcale nie pasuje. Niby tak doświadczony autor jak Resnick powinien zdawać sobie z tego sprawę, jednak wygląda na to, że sprawy nie przemyślał ani gruntownie, ani wcale.
Nie do pomyślenia wydaje się połączenie steampunku ze space operą. Koncepcje te wykluczają się wzajemnie… chyba że do głosu dojdzie wyobraźnia. Odpowiednio duża i bogata wyobraźnia, jaką w swojej trylogii solarnej zaprezentował Jan Maszczyszyn. Na cykl ten składają się tomy „Światy solarne”, „Światy Alonbee” oraz „Hrabianka Asperia”. Autor dokonał rzeczy praktycznie niemożliwej: wysłał w kosmos statki na parę. A właściwie niezupełnie na parę. Aby nie spoilerować i nie zagłębiać się w zbędne szczegóły, porozmawiajmy o wyobraźni.
Aby literacka koncepcja stanowiła harmonijną całość, każdy element dzieła powinien pasować do wszystkich innych. Aby „ożenić” steampunk i space operę, Jan Maszczyszyn stworzył nowy wszechświat. Cały, od podstaw, z nowymi prawami fizyki, podstawami biologii, technologią i strukturą społeczną. Ta ostatnia, jak na steampunk przystało, jest pochodną epoki wiktoriańskiej z całym jej sztafażem: szlachtą i jej powinnościami, frakami, cylindrami, damami w opresji i niemądrymi Murzynami. Tyle że powinności szlacheckie rozpościerają się na nieco innym obszarze niż w naszej historii, dama w opresji dysponuje całkiem niezwykłymi możliwościami obrony. Jeśli zaś chodzi o Murzynów, to przyczyna ich uwstecznienia w rozwoju może nas zaskoczyć, a niektórych możliwości umysłowych rasa biała powinna im zazdrościć. W takiej oto scenerii bohaterowie doświadczają kosmicznej inwazji na Ziemię, walczą z Obcymi, podróżują w kosmosie, poddają się (genetycznym? nanotechnologicznym?) udoskonaleniom swoich ciał. Oraz kochają, nienawidzą, płaczą i rozmnażają się. Na to ostatnie wynaleźli zresztą bardzo ciekawy i absolutnie niekłopotliwy sposób, w kontekście którego słowo „wiatropylność” nabiera całkiem nowego znaczenia.
Kiedy dotarłam do połowy pierwszego tomu, w głowie wykrystalizowała mi się pewna myśl. Uświadomiłam sobie mianowicie, że jak do tej pory prawdziwymi bohaterami powieści nie są Ashley Brownhole, Cydonia Hornby, Otto Shankbell i ich kompania. Prawdziwym bohaterem jest świat stworzony przez Maszczyszyna – z teleportacją, Blaskiem, Bytami Ekosferycznymi, specyficznym napędem kosmicznym i tysiącami drobnych, pomysłowych szczegółów, które powstały w wyobraźni autora.
Rzadko mi się zdarza, że odwracam kolejne kartki nie w pogoni za akcją, tylko za tym, czym jeszcze pisarz mnie zaskoczy. Do końca, do ostatniej strony „Hrabianki Asperii”, wstrzymywałam oddech. Od pewnego momentu fabuła i perypetie bohaterów zeszły mi na drugi plan, natomiast tęskie wyglądałam kolejnych udziwnień i niestandardowych rozwiązań, jakie zaproponuje mi Maszczyszyn. Najpierw zastanawiałam się, czy to dobrze, czy źle, gdy świat przedstawiony zaczyna dominować nad fabułą, potem jednak porzuciłam te rozterki. Trylogia wciągnęła mnie z butami i nie będę analizować, co było tego przyczyną.
Opowieść pozostanie w mojej pamięci na długo. Może nie dla jej akcji ani powikłanych losów Ashleya i jego córki, ale z powodu oryginalności koncepcji. Utrzymana jest w pewnym spójnym schemacie, ni to w poetyce snu, ni to narkotycznej wizji. Jest dowodem na to, że możliwe są wszelkie połączenia międzygatunkowe; czy będą one jednolite i atrakcyjne dla czytelnika, zależy tylko od autora. A jeśli o to chodzi – Jan Maszczyszyn zrobił naprawdę świetną robotę.
Honorata Rybkiewicz
Tytuł: „Światy solarne”, „Światy Alonbee”, „Hrabianka Asperia”
Autor: Jan Maszczyszyn
Wydawca: Solaris 2015, 2016, 2017
Stron: 398, 499, 664
Cena: 35,99 zł, 35,99 zł, 37,90 zł
Zastanawiałem się często skąd bierze się w moim pisaniu motyw bizarryczny: nierealny, niespodziewany, bo wynikły wręcz wbrew świadomej woli twist, ciągłe upodobanie do dziwności i wykręcania rzeczywistości na wszelkie możliwe sposoby? Doszedłem do wniosku, iż oto sięga ów “błąd percepcji” korzeniami do lat najwcześniejszych, kiedy trwała fantastyczna posucha i wraz z przyjacielem sięgnęliśmy do ambitnej literatury grozy wydawanej w serii wydawnictwa literackiego. Zachwytów nie było końca. Te delikatności i swoboda prowadzenia czytelniczej emocji przez wspomnianych autorów była wręcz genialna. Mowa tu o literaturze iberoamerykańskiej – Argentyńczycy; tacy jak Borges, Cortazar, Casares i jeszcze Marquez byli świetnymi nauczycielami budzenia wyobraźni w naszym młodym wieku i stali się animatorami przestawiania jej na niesamowite tory. Czym jest ta literatura iberoamerykańska? Otóż kojarzy się często z realizmem magicznym, ale jest ona bardzo zróżnicowana i dynamiczna. W latach 60. i 70. panował w Polsce swoisty boom na literaturę latynoamerykańską, m.in. dzięki tłumaczce Zofii Chądzyńskiej. I ja w tym boomie uczestniczyłem jeszcze jako dzieciak. Nic nie odmaluje, nie podda głębszej ekspresji gatunkowej zwyrodniałości Obcych, jak dziwaczna bizarryczna tożsamość rodem z weird Fiction. Muszą być oni dla nas oderwani od naszej rzeczywistości niczym najokropniejsi psychopaci, bo w niej nie funkcjonują. Stąd obecna jest ta nuta i przesyca ku mej radości całą trylogię.
I jeszcze jedna recenzja, tym razem z Katedry.
Wydawca tej powieści na jej tylnej okładce określił „Światy Solarne” pierwszą polską powieścią steampunkową. Bezcelowym jest kłócić się o to, czy wydawca miał rację. Sądzę, że nie. Jednak można to zdanie odczytać nie tak dosłownie. Ponieważ „Światy Solarne” wydają mi się pierwszą polską powieścią steampunkową na taką skalę. Nie wiem, czy mógłbym wskazać inną polską powieść w tym gatunku, o podobnie totalnej kreacji gatunkowej (poza językiem) ze „Światami Solarnymi”.
Według definicji, którą można znaleźć w Wikipedii, steampunk to „nurt stylistyczny w kulturze”, w którym w „przeciwieństwie do cyberpunku, technika otaczająca bohaterów nie jest oparta na elektronice, lecz na mechanice (np. odpowiednikiem komputera jest maszyna różnicowa). Charakterystyczne dla steampunku zainteresowanie rozwojem techniki często prowadzi do kreowania wynalazków nieznanych w naszej historii (…). Akcja utworów steampunkowych przeważnie rozgrywa się w epoce wiktoriańskiej – erze rewolucji technicznej, wieku pary (stąd nazwa gatunku: steam, ang. – para). Steampunk nawiązuje do twórczości ojców fantastyki: Juliusza Verne’a, Herberta George’a Wellsa czy Marka Twaina”. Definicja ta, jak rzadko kiedy, w przypadku „Światów Solarnych” jest trafna, ale jej proste odniesienie do powieści jest jednocześnie bardzo ułomne. Nie da się bowiem tej książki tak po prostu sklasyfikować jako steampunku per se. Autor nie daje szansy czytelnikowi na to, aby mógł spokojnie zasiąść w fotelu, ciesząc się lekturą powieści gatunkowej, której konwencja posiada jakieś ograniczenia i jest przewidywalna. Jan Maszczyszyn udowodnił, że jest w stanie skonstruować fabułę i osadzić ją w steampunkowej scenografii, oferując znacznie więcej niż gatunkową „parę”.
W fabule nie ma wiktoriańskiej epoki, ani nawet neowiktoriańskiej. To znaczy jest, ale jej nie ma. I biedny recenzent może tak dalej i długo zaprzeczać samemu sobie. Rewolucja techniczna? Jest tak daleko posunięta, że fabuła rozgrywa się przez znaczny czas w kosmosie. Chcecie bitwę kosmiczną „maszyn parowych”? Żaden problem. Znajdziecie w tej powieści steampunkową space operę. Dostatecznie dziwnie? Nie sądzę. Bo to dopiero początek. Powieść przygodowa? Dlaczego nie? Kto autorowi zabroni? Tylko jego wyobraźnia. Powieść o Kontakcie? O człowieczeństwie (nawiasem pisząc, ludzkość to niezbyt ciekawy gatunek, a sama Ziemia to cywilizacyjne peryferia)? Steampunkowa science fiction? Steampunk fantasy? New Weird Steampunk? Coś na pewno pominąłem. Rację ma bowiem autor przedmowy, który stwierdził, że tej powieści i autora nie da się prosto sklasyfikować. Choć steampunk jest tu jakąś bazą, konwencyjnym punktem wyjścia, szkieletem całej narracji.
Z takim… pomieszaniem wiąże się jedno, największe niebezpieczeństwo. Ryzyko przesytu i wielkiego literackiego zakalca. Jednak w trakcie lektury ani razu nie poczułem znużenia fabułą, ani – tym bardziej – feerią pomysłów. Tych autorowi nie brakuje, ale nie wiąże się to z przelewaniem wszystkiego, co przyszło do głowy, na karty powieści. Fabułę cechuje bowiem zdyscyplinowanie i widać, że autor wszystko dobrze przemyślał i poukładał. Nie ma tu żadnej niekontrolowanej jazdy bez trzymanki, fabuła jest liniowa. Narracja unika udziwnień – obchodzi się bez stylistycznych popisów czy zabawy z formą. To niemal tradycyjna dziewiętnastowieczna powieść. Przywołanie wcześniej definicji steampunku miało swoje uzasadnienie także z tego powodu, że „Światy Solarne” czyta się jak „ulepszoną” powieść Juliusza Verne’a. W „Światach Solarnych” Jan Maszczyszyn nie wymyślił steampunku na nowo. On go nasycił treścią w sposób w twórczości innych polskich autorów dotąd niespotykany najniżej podpisanemu. W zasadzie streszczanie fabuły nie ma sensu, choć nie jest ona ani nadmiernie skomplikowana, ani udziwniona w postmodernistyczny czy inny mambo-dżambo literacki sposób. Jak wspomniałem – pod tym względem to forma tradycyjnej powieści. Ale nie posunę się do jej streszczania i będę tak ostrożny, jak wydawca i autor przedmowy. Nie ma sensu psuć przyjemności.
Powieść nie należy do obszernych. Lektura trzystu dziewięćdziesięciu ośmiu stron mija nadzwyczaj szybko. Nawet pomimo tego nasycenia pomysłami i znakomitą scenografią (między)gatunkową i jej (ich) rekwizytami nie czuć znużenia, ani czytelniczego przytłoczenia. Jednego można być pewnym. Gdyby Jan Maszczyszyn był pisarzem anglosaskim (albo wydawał na rynku anglosaskim), to „Światy Solarne” na pewno nie byłyby samodzielną powieścią, tylko częścią pierwszą jakiegoś cyklu. Żal byłoby po prostu „zmarnować” taką ciekawą, bogatą i kompletną kreację na jedną powieść. Warto przekonać się o tym samemu i dać książce szansę. I nie zapominać o niej przy okazji kolejnych plebiscytów na najlepszą polską powieść 2015 r.
Autor: Roman Ochocki
Swiaty Alonbee
W drugiej części trylogii Jana Maszczyszyna aktualne pozostają zachwyty najniżej podpisanego dotyczące „Światów Solarnych”. Niestety, dodać do nich należy stwierdzenie, że autor wciąż pozostaje niedoceniony na polskim rynku. A bez wątpienia „Trylogię Solarną” uznać należy za serię zasługującą na uwagę. Równać się z nią mogły ostatnio co najwyżej „Niebiańskie pastwiska” Pawła Majki.
W tej części autor kontynuuje dziką „jazdę” w kosmosie. Zniknął już element zaskoczenia, którym była kreacja z części pierwszej. W zasadzie nie ma tu większych niespodzianek, jeśli chodzi o śmiałość wizji autora. Ale proszę tego nie uznawać za zarzut. Jan Maszczyszyn kontynuuje po prostu rozpoczęte dzieło, które nie wymaga dodawania nowych elementów (zwłaszcza że to druga część trylogii i trzeba skupić się na intrydze). Wystarczy eksplorować, rozwijać „stare”. I w tym pisarz jest konsekwentny. „Światy Alonbee” należy uznać za powieść lepszą od „Światów Solarnych” między innymi dlatego, że czytelnik ma szansę przekonać się, że autor panuje nad kreacją. Nie przygniata nią czytelnika, ani nie nudzi, choć fabuła w dalszym ciągu jest liniowa i nie wydaje się specjalnie skomplikowana. To jednak nie doskwiera; właśnie dzięki bogactwu świata przedstawionego.
Głównymi bohaterami powieści są sir Ashley Brownhole, baron Vanhalger i Asperia, córka sir Ashleya. Nie zdradzając zbyt wiele fabuły, napisać należy, że najważniejszą postacią w tej powieści jest właśnie ona. Pozostali bohaterowie pozostają na pierwszym planie z konieczności. Asperia musi niejako „dojrzeć”, rozwinąć się, zrozumieć własną naturę. Wydawałoby się, że trąci to nieco literaturą dla młodzieży, ale Asperia mimo swojego przeznaczenia jest zepchnięta nieco w cień. Zaś czytelnika pochłaniają przede wszystkim przygody wyżej wymienionych gentlemanów, choć z biegiem fabuły to może ulec zmianie. O czym świadczy fakt, że ostatnia część trylogii nosić będzie tytuł „Hrabianka Asperia”.
Autor prowadzi bohaterów przez kolejne planety czy światy, w których Ludzie to rasa dosyć poślednia (co nie zmieniło się od części pierwszej). Akcja toczy się dosyć szybko, jest bogata i przypomina przygodę rodem z awanturniczych powieści XIX-wiecznych lub początku XX wieku, tyle że przeniesioną w kosmos – wszystko z „turbo doładowaniem” (albo ściślej: z „turbo parą”). Nie będę przesądzał, czy autor rzeczywiście nawiązuje do tego typu literatury, ale skojarzenie jest mocne. I gdyby pogrzebać w historii, pewnie udałoby się znaleźć nawiązania do twórczości choćby E.R. Burroughsa. O wspominanym przy okazji recenzowania poprzedniej części Juliuszu Vernie nie wspominając.
Docenić należy w dalszym ciągu fakt, że bohaterowie są wiarygodni jako przedstawiciele epoki. W powieści mimo tego, że rozwój techniki parowej pchnął świat na nowe tory i w kosmos, nie zmieniła się obyczajowość. Główni bohaterowie jako szacowni gentlemani, członkowie arystokracji, innymi słowy: typowi przedstawiciele high society rodem z XIX wieku, w dalszym ciągu zachowują się jakby żywcem wyszli z kart powieści wiktoriańskiej, czy wprost z szacownego londyńskiego klubu. Przesiąknięci dymem cygar, wzmocnieni sherry, stereotypowo angielscy we własnej wyniosłej, zblazowanej flegmatyczności. A także rasistowscy – tacy byli także w części pierwszej. Ale u Maszczyszyna rasizm bohaterów nie jest tak samo wulgarny, prymitywny, jak na naszych ulicach. U bohaterów to efekt wychowania, wykształcenia, wręcz cecha epoki, która mimo postępu technologicznego w warstwie społecznej pozostała niezmieniona. Nie ma nic wspólnego z upokarzaniem, tylko jest składową częścią porządku społecznego. Jest to ciekawa, choć nie dominująca cecha ich charakterów.
W dalszym ciągu można wątpić, czy opisywany cykl może być określany mianem steampunka. Jak wspominałem w recenzji „Światów Solarnych”, autor nie ograniczał się specjalnie do ram gatunku. Odnosząc się do elementów steampunku, dodać należy, iż autor zadał sobie trud budowania naukowych podstaw tego alternatywnego wszechświata (polecam np. fragment na stronie 419; cytowanie go zajęłoby zbyt wiele miejsca w recenzji). Robi to dobre wrażenie i niektóre zjawiska momentami są interesująco (i obrazowo) wyjaśnione.
„Światy Alonbee”, tak samo jak „Światy Solarne”, to powieść, którą warto polecić. Nawet tym czytelnikom, którzy nie przepadają za steampunkiem. Najniżej podpisany z pewnością miłośnikiem tego rodzaju fantastyki nie jest. Mimo to dla powieści Jana Maszczyszyna zdecydowanie opłaca się zrobić wyjątek.
Maszczyszyn, Jan – “Hrabianka Asperia”
„Trylogia Solarna” Jana Maszczyszyna to unikatowe dzieło w polskiej fantastyce. Kto wie, czy i na zagranicznych rynkach nie byłaby to seria oryginalna i wyróżniająca się. Steampunkowa przynależność tych powieści to dla mnie tylko etykieta, która pozostaje najtrafniejsza, ale nie oddaje pełni gatunkowej „mocy” tej trylogii. Dla najniżej podpisanego to gatunkowa mieszanka, którą spaja konwencja steampunkowa. Czy raczej przesyca. Gdyby ktoś określił te powieści steampunkową science fiction czy steampunkową space operą (space operowym steampunkiem), to i tak będzie to za mało. Bo trzeba zmieścić w tym naukowo-przygodową konwencję rodem z powieści Juliusza Verne’a, dodać wiktoriańską obyczajowość (wśród przedstawicieli „dziwnych” obcych kosmicznych ras, dla których człowiek to dzikus), pełną sztywnych klasowych podziałów, specyficznego rasizmu kulturowego (czy gatunkowego) i dobrego samopoczucia XIX-wiecznych angielskich gentlemanów.
„Hrabianka Asperia” pod tymi wszystkimi względami nie odstaje od poprzednich części. Aczkolwiek spodziewałem się, że tytułowa bohaterka wysunie się na plan pierwszy. Jednak tak się nie stało. Choć trudno to uważać za wadę. Na pierwszym planie pozostają ci sami bohaterowie, do których czytelnik musiał przywyknąć w poprzednich powieściach (nie zdradzę, czemu „musiał”). A może nawet ich polubić. Fabuła jest tak obszerna i skomplikowana (choć pozornie wydaje się prosta, z powodu specyficznej jednotorowości), że próby streszczania jej mogłyby tylko zepsuć przyjemność. Dość napisać, że to, co zawarł wydawca w opisie na okładce powieści, to też – i na szczęście – tylko jej zarys. Najniżej podpisany zastanawiał się, skąd się bierze u autora taka wyobraźnia. Z pewnością jest ona wzmocniona doskonałą znajomością gatunkowych konwencji oraz anarchicznym podejściem autora, który zdaje się nie zważać na żadne gatunkowe granice. To bardzo ryzykowne, ponieważ łatwo przy takim „rozpasaniu” o porażkę. Uważam jednak, że Jan Maszczyszyn konsekwentnie, do końca zrealizował plan.
Zastanawiając się nad tym, dlaczego trylogia autora nie została przyjęta z entuzjazmem wśród polskich czytelników fantastyki, najniżej podpisany zignorował pewną oczywistość. Te powieści, z całym ich anturażem gatunkowym, fabularnym, stylistycznym – nie są „produktami” stricte rozrywkowymi. To nie jest literatura skrojona pod masowe gusty, do łatwego, szybkiego „łyknięcia”. Owszem, sporo się w niej dzieje, akcja pędzi wraz z bohaterami. Ale jednocześnie autor nie gubi w ogóle elementu wykreowanej nauki, który sprawia, że mimo całej „dziwności” (może lepszą etykietą byłby Steampunkowy Brand New Weird?), powieści te są po prostu bardzo hermetyczne.
Czytałem „Hrabiankę Asperię”, jak i poprzednie części, dwa tygodnie. Oczywiście, żadna to miara czegokolwiek dla kogokolwiek innego. Niemniej jednak wynikało to z tego, że nie da się tu szybko przewracać kartek. Bo wtedy umknie wszystko co istotne, nie z punktu widzenia fabuły, ale wykreowanego świata i jego momentami oszałamiającej kompletności. Czytając, trzeba się rozsmakować w tym świecie, w którym losy bohaterów to (o ile nie przesadzam) tylko jeden z równorzędnych elementów.
Reasumując, zarówno „Hrabianka Asperia”, jak i poprzednie części trylogii, stanowią wyzwanie dla koneserów fantastyki. Nie sposób zagwarantować, że te powieści się komukolwiek spodobają. Ja byłem zaskoczony, że przypadły mi do gustu, choć koneserem nie jestem.
Autor: Roman Ochocki
Jeśli jakikolwiek cierpliwy duch dotarł do tego miejsca tekstu, to bardzo mu dziękuję za uwagę i dodam, że w ostatnim tomie miałem do wyboru albo podążyć nurtem Asperii i stworzyć powieść młodzieżowego gatunku magicznego – zupełnie mi notabene obcego – albo zakończyć tak dla mnie ważki motyw naukowy Pararelionu – to jest zbioru poglądów na wszechświat autorstwa Obcych – i zająć się finałowym rozwiązaniem losów głównych postaci.
Uznałem, że o perypetiach samej Asperii można napisać jeszcze jedną powieść, jeśli kogokolwiek bliżej zainteresują trzy pierwsze. Z ukłonami… pozostawiam się dobrej pamięci.
Jan – Jahusz
Zapraszam tu:
https://www.facebook.com/Trylogia-Solarna-866389823403705/
Lub tutaj