Recenzja – Katedra 2016

W drugiej części trylogii Jana Maszczyszyna aktualne pozostają zachwyty najniżej podpisanego dotyczące „Światów Solarnych”. Niestety, dodać do nich należy stwierdzenie, że autor wciąż pozostaje niedoceniony na polskim rynku. A bez wątpienia „Trylogię Solarną” uznać należy za serię zasługującą na uwagę. Równać się z nią mogły ostatnio co najwyżej„Niebiańskie pastwiska” Pawła Majki.
W tej części autor kontynuuje dziką „jazdę” w kosmosie. Zniknął już element zaskoczenia, którym była kreacja z części pierwszej. W zasadzie nie ma tu większych niespodzianek, jeśli chodzi o śmiałość wizji autora. Ale proszę tego nie uznawać za zarzut. Jan Maszczyszyn kontynuuje po prostu rozpoczęte dzieło, które nie wymaga dodawania nowych elementów (zwłaszcza że to druga część trylogii i trzeba skupić się na intrydze). Wystarczy eksplorować, rozwijać „stare”. I w tym pisarz jest konsekwentny.„Światy Alonbee” należy uznać za powieść lepszą od „Światów Solarnych” między innymi dlatego, że czytelnik ma szansę przekonać się, że autor panuje nad kreacją. Nie przygniata nią czytelnika, ani nie nudzi, choć fabuła w dalszym ciągu jest liniowa i nie wydaje się specjalnie skomplikowana. To jednak nie doskwiera; właśnie dzięki bogactwu świata przedstawionego.
Głównymi bohaterami powieści są sir Ashley Brownhole, baron Vanhalger i Asperia, córka sir Ashleya. Nie zdradzając zbyt wiele fabuły, napisać należy, że najważniejszą postacią w tej powieści jest właśnie ona. Pozostali bohaterowie pozostają na pierwszym planie z konieczności. Asperia musi niejako „dojrzeć”, rozwinąć się, zrozumieć własną naturę. Wydawałoby się, że trąci to nieco literaturą dla młodzieży, ale Asperia mimo swojego przeznaczenia jest zepchnięta nieco w cień. Zaś czytelnika pochłaniają przede wszystkim przygody wyżej wymienionych gentlemanów, choć z biegiem fabuły to może ulec zmianie. O czym świadczy fakt, że ostatnia część trylogii nosić będzie tytuł „Hrabianka Asperia”.
Autor prowadzi bohaterów przez kolejne planety czy światy, w których Ludzie to rasa dosyć poślednia (co nie zmieniło się od części pierwszej). Akcja toczy się dosyć szybko, jest bogata i przypomina przygodę rodem z awanturniczych powieści XIX-wiecznych lub początku XX wieku, tyle że przeniesioną w kosmos – wszystko z „turbo doładowaniem” (albo ściślej: z „turbo parą”). Nie będę przesądzał, czy autor rzeczywiście nawiązuje do tego typu literatury, ale skojarzenie jest mocne. I gdyby pogrzebać w historii, pewnie udałoby się znaleźć nawiązania do twórczości choćby E.R. Burroughsa. O wspominanym przy okazji recenzowania poprzedniej części Juliuszu Vernie nie wspominając.
Docenić należy w dalszym ciągu fakt, że bohaterowie są wiarygodni jako przedstawiciele epoki. W powieści mimo tego, że rozwój techniki parowej pchnął świat na nowe tory i w kosmos, nie zmieniła się obyczajowość. Główni bohaterowie jako szacowni gentlemani, członkowie arystokracji, innymi słowy: typowi przedstawiciele high society rodem z XIX wieku, w dalszym ciągu zachowują się jakby żywcem wyszli z kart powieści wiktoriańskiej, czy wprost z szacownego londyńskiego klubu. Przesiąknięci dymem cygar, wzmocnieni sherry, stereotypowo angielscy we własnej wyniosłej, zblazowanej flegmatyczności. A także rasistowscy – tacy byli także w części pierwszej. Ale u Maszczyszyna rasizm bohaterów nie jest tak samo wulgarny, prymitywny, jak na naszych ulicach. U bohaterów to efekt wychowania, wykształcenia, wręcz cecha epoki, która mimo postępu technologicznego w warstwie społecznej pozostała niezmieniona. Nie ma nic wspólnego z upokarzaniem, tylko jest składową częścią porządku społecznego. Jest to ciekawa, choć nie dominująca cecha ich charakterów.
W dalszym ciągu można wątpić, czy opisywany cykl może być określany mianem steampunka. Jak wspominałem w recenzji „Światów Solarnych”, autor nie ograniczał się specjalnie do ram gatunku. Odnosząc się do elementów steampunku, dodać należy, iż autor zadał sobie trud budowania naukowych podstaw tego alternatywnego wszechświata (polecam np. fragment na stronie 419; cytowanie go zajęłoby zbyt wiele miejsca w recenzji). Robi to dobre wrażenie i niektóre zjawiska momentami są interesująco (i obrazowo) wyjaśnione.
„Światy Alonbee”, tak samo jak „Światy Solarne”, to powieść, którą warto polecić. Nawet tym czytelnikom, którzy nie przepadają za steampunkiem. Najniżej podpisany z pewnością miłośnikiem tego rodzaju fantastyki nie jest. Mimo to dla powieści Jana Maszczyszyna zdecydowanie opłaca się zrobić wyjątek.
 
Autor: Roman Ochocki
Fragment ze strony419

      – Mówimy o studni houlotańskiej, więc siłą rzeczy należy wspomnieć i o rozszerzającym się w tle ogólnym wszechświecie. Widzi pan, szalenie istotna jest prędkość ekspansji, która średnio i to w ogromnej sześciennej skali milionów lat świetlnych wynosi siedemdziesiąt cztery kilometry na sekundę. Ale już w pobliżu brzegów naszej Galaktyki uczeni Houlotee dopatrzyli się tylko około trzydziestu siedmiu kilometrów na sekundę. Nie trudno więc dojść do wniosku, że obecność masy, a raczej powodowana przez nią zniekształcona symetria lokalna spowalnia proces rozszerzania. A opisując szczegółowiej wygasza lub całkowicie demontuje aspekty wymiarowe zjawiska pozostawiając wyłącznie czas.

     – Jak pan to sobie wyobraża?

     – Może wytłumaczę na przykładzie. Otóż niech szala wagi aptekarskiej będzie zawieszona w czasoprzestrzeni, a skala niech mierzy zniekształcenie, jakie powoduje zawierająca misę masa. Niech aptekarz dodaje jej wzrostowej wartości. Wkrótce zauważymy, że geometria lokalna z powodu istnienia w niej nadmiaru masy nie tylko, że nie pozwoli na wymknięcie się światła z zamykającego się kokonu, ale spowolni czas do minimum, czyli niemal powstrzyma samą ekspansję, ryzykując jednorodność istnienia wszechświata. Identycznie ma się rzecz w skali makro. Rozpędzony do prędkości bliskiej światła obiekt materialny doświadcza wzrostu masy do bliskiej nieskończoności i tym samym spowolnieniu czasu do wartości bliskiej zera. W obu tych przypadkach obiekty nie znikają gdzieś w świecie równoległym. Pozostają, ulegając stopniowemu, powolnemu odparowaniu swego stanu osobliwości do przestrzeni ekspansyjnej. Potencjalnie w każdym przypadku, kiedy masa osiąga swoje maksimum lub prędkość światła swój limit czas zatrzymuje się, co jest równoznaczne z całkowitym zniesieniem efektów ekspansji.

     – Teoria jest znana u nas pod nazwą Elegancji Holdsmorea – Tolckiego – dorzucił rozgorączkowany wykładem baron. – Wysunięto ją przy okazji odkrycia bliźniaczych galaktyk.

     – Zawsze twierdzę, że jest ona absolutnie zbyteczna w nadbudowie, w której funkcjonuje prędkość tentralna, świetlna nie posiada u nas racji bytu – wtrąciłem.

     – Tentryka istnieje tylko, aby umożliwić nam wygodne przemieszczanie się w obrębie przestrzeni zamkniętej – odparł Vanhalger. – Jest elementem faworyzującej nadbudowy.

     – Dotąd mówiliśmy o przestrzeni specyficznej; o przestrzeni tła zdarzeń. Nie jest w niej powszechniejsza materia lecz promieniowanie. Pytanie brzmi; jakie siły ją kształtują i jak dalece wpływa ona na naszą egzystencję w Enklawie? – zastanawiał się książę.

    – Ośmielę się przypuścić, że posiada jak w pańskiej studni wszelkie adresy zafałszowane lub z błędami przepisane – ze śmiechem podpowiedział baron.

    – Dokładnie tak samo myśli wolna młodzież na naszych uniwersytetach. Natomiast niestety dobrze wykształcony Houlotański arystokrata posiada doświadczenie zaledwie monotematyczne. Ogranicza go zestaw protetyczny i zakres możliwości zmian w zapisie tła, czyli stały, manipulowany z większym lub mniejszym sukcesem zestaw ekosferyczny.

      – Wyłania się interesujący panteon bytów programujących – zauważył Vanhalger. – W teorii każdy z nich posiada określony zestaw obowiązków. Ludzie nigdy się nie przekonali do tych świetlistych wielopodziałów.

     – Dlatego wasza cywilizacja – uznał za stosowne dopowiedzieć książę, – utknęła na zamrożonym poziomie pierwotnie przeznaczonej dla siebie niszy. My sięgnęliśmy dalej, poza obowiązującą kieszeń przypadku. Uzyskaliśmy przywilej terraformacji i protetycznej koewolucji. Teraz zazdrośnie strzeżemy naszych sekretów. I podobnie jak ma to miejsce w przemyśle stoczniowym, tak i my chronimy nasze patenty w protetyce mózgu. Nie jest możliwe dla biologicznego dyletanta zrozumienie i operowanie mechanizmami kodowania przestrzeni grawitacyjnej.

      – Nawet przybranemu w pańską maskę?

      – Nawet wtedy.

      – Czy w przestrzeni zafałszowanej informacyjnie istnieje jakiś próg odległości orbitalnej? – zapytałem skrzętnie notując w pamięci zasłyszane informacje. Nie przestałem bowiem myśleć o pozostawionej na Plutonie Lagris. Miałem ogromną nadzieję ujrzeć przyjaciół jeszcze w przyszłości i w przypadku nieobecności Hrotema popisać się otrzymaną wiedzą.

 – Materialny zapewne – zauważył baron.

 – W systemie Plutonidy globy wirują wokół siebie niebezpiecznie blisko – przypomniałem.

 – No cóż, takie systemy są najbardziej wyzywające architektonicznie, ale rozwiązania były nagminnie stosowane w przypadkach tak zwanych procesów panspermicznych. Podczas gwałtownych cyklonów dochodzi na partnerskich planetach nierzadko do wymieszania się płaszcza atmosferycznego, a burze ogarniają tam oba nieboskłony. Z punktu widzenia łatwości rozpowszechnienia się na nich życia są niezbędnym wstępem do produkcji biosfery, a w niej bytów inteligentnych. Przypuszczam, że jest to system albo stosunkowo młody albo niesprawny technicznie. Po upływie wstępnych stu milionów lat planety powinny się były automatycznie odseparować, ale mechanizm mógł ulec zakleszczeniu, a adresy przestrzenne zdewaluować promieniotwórczo.

 – Nieprawdopodobne.

 – W jaki sposób wpływa pan na ustawienie wartości adresowej.

 – Dzieje się to na zasadzie wywarcia wpływu ultra–telekinetycznego. Do zapisu danych jest mi niezbędna, jak również wspierającemu zespołowi maska emiterska.

 – I jest pan w jej posiadaniu?

 – Nie tylko starożytnej maski, ale i uprawnień nadawcy – wyjawił z dumą wyciągając z portfela stare foto – grafy własnej facjaty w pokrywającej szczelnie najpewniej magicznie żeliwnej zasłonie. Rzuciliśmy na postrzępiony papier okiem. – Zwykle pracuje zespół fachowców, a sprzęt jest przechowywany w skarbcach królewskich. Jednak jako osoba zaufana wożę ze sobą egzemplarz służbowy w specjalnie zabezpieczonych futerałach. Z miłą chęcią sprzęt państwu przy okazji zaprezentuję, nie obiecując plastyki orbitalnej.