Trochę o Australii.
Ostatni koczownicy – W.J. Peasley
Jan Maszczyszyn
Mam przed sobą książkę W.J. Peasleya „Ostatni koczownicy”, w przekładzie Aleksandry Brożek, z doskonałą przedmową znanego podróżnika i pasjonata Australii, Marka Tomalika. W jakiś dziwny sposób dotarła do mnie tu na antypody i zupełnie niespodziewanie zostałem poproszony o napisanie do niej recenzji. Przyznaję, że robię to z wielką przyjemnością, gdyż darzę tę tematykę nieprzemijającą miłością i zainteresowaniem. Ośmiela mnie również fakt, że w dzisiejszych czasach każdy może napisać kilka ciepłych słów, mniej lub bardziej zgrabnie poukładanych w zdania, i zamieścić w odpowiedniej rubryce oficjalnego portalu wydawnictwa.
Moja recenzja wymaga nieco dłuższego wstępu, ale na pewno istotnego dla ukazania szerokiej perspektywy, w której wspomniana książka stała się dla mnie ważna.
Przede wszystkim muszę ze skruchą wyznać, że w pewnym momencie mojego życia zdecydowałem przenieść moje bytowanie na ląd australijski. Nie żebym, broń Boże, czuł się winny deptania aborygeńskiego sacrum, kolonizowania go mą osobą i ubogacania umysłem Białego ciemiężcy. Pomimo że przybyłem tu jako obcy, chciwy nowego bogactwa i przygody, ląd ów utkwił we mnie jak miły cierń od pierwszego z nim spotkania w podręczniku do geografii klasy czwartej. Jawił się w snach, jakby budząc ukryte nici przeznaczenia. Obłąkał w końcu miłością nie do przezwyciężenia. Porywał, prowadził, aż w końcu przeciągnął w samolocie czarterowym Polskich Linii Lotniczych ćwierć wieku temu.
Wiele lat później miałem okazję rozmawiać z aborygeńskim przewodnikiem turystycznym w Cairns – Północne Queensland – i stwierdziłem buńczucznie: „Jak mało nas różni. Czy przynajmniej w miłości do tej ziemi jesteśmy sobie równi?”. Muszę wyjaśnić, że używam Kolorów bez uczucia rasizmu. Mają znaczenie opisowe i jednocześnie uwypuklają nasz wrodzony, biały, podły punkt widzenia o wyższości gatunkowej i cywilizacyjnej. Czarny, jak zwykle, pozostał milczący, ze wzrokiem utkwionym w najgłębszy punkt mojej jaźni. Zawsze poraża mnie podobna odpowiedź. Czy mam czuć się winny ich upodlenia? Wielki duch tego lądu odnalazł mnie w dalekiej Polsce, przywołał, pozwolił wykreślić ścieżki mego bytu
i wymieszać je z tymi, do których należały w czasach pradawnych, więcej, mój duch pozostanie z tymi, którzy po raz pierwszy je tworzyli.
Czy rozumiem Aborygenów? Czy poprzez te lata analizy historii i przypadkowych spotkań jestem bliżej prawdy? Książka „Ostatni koczownicy” tę prawdę przybliża. To nie jedyna, która próbuje usprawiedliwienia naszego upierdliwego charakteru poprawiania świata i skażania go błędami niedokładnej percepcji.
Może wpierw spróbuję naszkicować panoramiczny obraz ogromu tego fascynującego lądu, którym Czarni duchowo nadal władają, a który dla innych pozostaje nieujarzmiony. Czy przez ostatnie pięćdziesiąt tysięcy lat z okładem ktoś próbował ich niepokoić, wypędzić lub gorzej – zagarnąć, skolonizować i ujarzmić? Czy komuś innemu oprócz białych Europejczyków się to udało?
Przecież tuż za węgłem tłoczy się nieprzebrany tłum Azjatów, których liczba określana jest w miliardach. Co ciekawsze, ich świat zawsze był przeludniony, a głodny lud mordował się o każdą piędź życiodajnej ziemi. Ale nigdy nie posunął się dalej na południe, by odważnie i z pasją sięgnąć po tajemniczy i ogromny Terra Australis. Czy nie robili tego z obawy przed duchami przodków? Przed ludami tak dzikimi, że wręcz psychodelicznie opętanymi? Czy sama ziemia – nieurodzajna, sucha i zatruta – zniechęcała ich do prób jej zasiedlenia?
Próbowano. Świadczą o tym resztki pozostawionej chińskiej porcelany w okolicach Darwin z siódmego wieku naszej ery, wraki statków i łodzi rozwleczonych wzdłuż wybrzeża na przestrzeni tysięcy lat. Podbój nigdy nie zakończył się sukcesem. Dlaczego? Dlaczego mocarni Maorysi woleli wybrać swą Nową Zelandię dalej na południu? Czyżby byli przesądni i, co gorsza, bojaźliwi?
Dopiero banda białych szaleńców, po wyrokach sądów króla Jerzego, zesłana, głodna i rozwścieczona, postanowiła ze swego więzienia uczynić dom i do dziś świętować jego narodziny 26 stycznia każdego roku. Zmuszeni okolicznościami, niespełna rozumu z powodu głodu, agresywni, biedni i nieprzewidujący, utworzyli jedno z najnowocześniejszych państw na świecie i aż czasami zapiera dech, jak tak niewielka populacja potrafiła w swej determinacji przewrócić ten świat do góry nogami w przeciągu tak krótkiego okresu czasu.
Pozwolę sobie na zabawną dygresję. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia doszło tu do chyba pierwszej polskiej wyprawy emigracyjno-kolonizacyjnej. Wiadomo wszem i wobec, że Australia akceptuje emigrację tak zwanych Boat People. Ktoś w Polsce wpadł na pomysł, aby wykorzystać tę sposobność do wpół legalnej emigracji na kontynent. Do dzisiaj sprawa pozostaje konsekwentnie wyciszana. Grupa około dwudziestu osób samolotem przeleciała do Indonezji, zakupiła tam tanią łódź rybacką i popłynęła na południe. Mając do przebycia dwieście, może trzysta kilometrów, po kilku godzinach dotarła do wybrzeża ziemi Arnchem, jednego z najdalej wysuniętych półwyspów północnego wybrzeża Australii. Nie wiadomo, czy ktokolwiek z członków wyprawy zdawał sobie sprawę, gdzie ląduje, ani jak wygląda wybrzeże porośnięte na przestrzeni kilku kilometrów w głąb oceanu krzewami mangrowca lub czym jest przypływ na tej szerokości geograficznej – rwącą rzeką potrafiącą zamienić nagle w bagno długi pas wybrzeża. Brodząc w breji, musieli szybko schronić się na rosnące pośród mangrowców większe drzewo. Uciekali przed krokodylami i, co ciekawe, wleźli właśnie na drzewo, pod którym te miały gniazdo. Dopiero interwencja straży wybrzeża uratowała życie niefortunnym awanturnikom, a rząd tego kraju hojnie opłacił im bilet powrotny.
Krokodyle słonowodne to ciekawe bestie. Osiągają długość nawet ośmiu metrów i potrafią docierać na odległość tysięcy kilometrów, stając się plagą wysp Polinezji. Byłem kiedyś na plaży w pobliżu rzeki Daintree (Cape Tribulation, północne Queensland) dotkniętej jednocześnie zarazą rekinów, krokodyli i niebieskich box jelly fish. Te ostatnie to morskie potwory rodem z powieści Harrego Harrisona o planecie śmierci, meduzy posiadające cieniutkie wici o rozpiętości do dwóch metrów. Gwałtowny przypływ rozbija te paskudne galarety na krzewach mangrowca, skałach, rozszarpuje w wirach, potem przybój roztrząsa fragmenty organizmu w wodzie. Nawet wtedy mają w sobie tyle paraliżującej układ nerwowy trucizny, aby zabić w kilka minut dorosłego człowieka. Nie tak dawno tego typu śmiertelna zupa niesiona z falą przypływu pozbawiła życia kilkoro bawiących się w wodzie aborygeńskich dzieci. A kto jak kto – one powinni znać zasadzki tego lądu. Długo by o tym pisać…
Dlaczego o tym wspominam w recenzji książki? Jest to wiedza niezbędna do wytworzenia sobie skali obcości tej ziemi. Dodać do tego piekielny skwar, pożary buszu o prędkości wiatru ponad stu kilometrów na godzinę – niosące z sobą drewniany, rozpalony do białości miał, mogący w ciągu sekund zrobić z przeszkody płonące sito – nagłe, siedemnastometrowe powodzie, huragany i cyklony pustoszące wybrzeża, a powstaje w umyśle wizja kontynentu przeklętego przez bogów, całkowicie niedostępnego i szalonego. Odizolowanego przez dziesiątki milionów lat od głównej masy kontynentów, ze zdziwaczałą fauną i florą, dla której tylko ogień ma moc otwierania skorupy nasion.
Na totalnym pustkowiu przetrwali tylko najzdolniejsi, najbardziej uparci i zawzięci. Nikt na całym globie nie mógł się z nimi równać. Przez tysiąclecia nie mieli konkurentów. Żyli
w doskonałej harmonii z tym lądem. Ziemia, pory roku i dnia, kalendarz roślinny, sakralne miejsca narodzin z Epoki Snu, ścieżki praojców i zawarte nich informacje czyniły z niego dobrze umeblowany dom. Nikt w nim nie umierał. Trwali w wiecznej fazie przekazywania sobie mocy, zmarli i żywi dbali o tych, którzy mieli nadejść. Czyż dawanie nie jest otrzymywaniem? – pyta Biblia.
Prawda uznawana przez ludy prymitywne. Respektowana przez wszystkich innych. Oprócz białego Europejczyka.
Pamiętam z historii Australii pewnego Chorwata, który z dobytkiem na taczce przemierzył w dziewiętnastym wieku pustynię, i to niejedną, w poszukiwaniu złota i szlachetnych kamieni. Nie wspominają o nim książki opowiadające mrożące krew żyłach przygody odkrywców. Nie był bowiem pracownikiem naukowym. Nie posiadał uniwersyteckich dyplomów. Prowadziła go żądza bogactwa. Beznamiętna, nie znająca litości siła pieniądza, którego pierwsi ludzie tej ziemi, Aborygeni, w ogóle nie znali i nie rozumieli. Nie pojmowali abstrakcji bogactwa wielu zer oferowanych za ich dom, za korzenie w tej ziemi, bez której umierali. Na nieszczęście ogromna większość spotkań i konfrontacji z Białymi dotyczyła tej grupy białego, splugawionego społeczeństwa, jak się okazuje, najbardziej reprezentatywnego dla ogółu.
Dla Czarnych źródłem mocy była ich ziemia i harmonia współistnienia z naturą. Dla Białych destrukcja każdej przeciwności. I coś jeszcze – głupota, pycha i wrogość od kołyski do wszystkiego co żywe. Deptanie każdego robaka i strzelanie z procy do wszystkich ruchomych celów? Któż z nas, Białych dzieci, tego nie robił? Czarne dzieci nie depczą jedzenia. I co ciekawe, ich ojcowie rozumieją nas lepiej, niż my sami, tymczasem my nie mamy czasu nawet się nad tym zastanowić w pogoni za fortuną.
Pamiętam jeszcze rozmowę z innym Aborygenem. Zapytałem, czy szanuje Białych. Wtedy otrzymałem odpowiedź, która przetasowała na zawsze priorytety myślenia o mojej rasie.
Powiedział:
– Wiesz, wolę Białych. Są słabi duchowo, bo niewytrzymali. Opętani chciwością, powierzchowni i zawsze pełni goryczy. Ale są autentyczniejsi niż inni. Dam ci przykład. Znałem emigrantów z Indii. Biali im imponują. Starają się ich naśladować i nigdy wzbudzili mego szacunku, tak przerażająco pusta była ich gra.
– Są inteligentni – stwierdziłem.
– Są w inteligencji bardzo powierzchowni, jałowi i leniwi. Wy jesteście często bezradni i zaraz potem mocarni aż do szaleństwa. Roznosicie po tej ziemi alkohol, narkotyki, choroby, kondomy, budzicie w prostych duszach żądzę bogactwa i sukcesu. Mordujecie syna własnego Boga na krzyżu, a potem nakazujecie ludom całej Ziemi modlitwę o przebaczenie. Mówicie o miłości, a pielęgnujecie tradycję zdrady i oszustwa, którą nazywacie handlem. Wydajecie miliardy na bomby, które nigdy potem nie spadają, bo kochacie terror i przemoc wobec słabszych, kupczenie i błaganie o życie. Sprawiacie, że wasza trucizna wlewa się w serca naszych dzieci. Imponujecie im tym szaleństwem. Bawią się w wasze wojny. Nienawidzą waszych wrogów. Rozdajecie pieniądze, wiedząc, że za chwilę nas to od was uzależni, ubezwłasnowolni i rozleniwi, a wyłożone pieniądze powrócą, sprawdzą się lepiej niż najskuteczniejsza broń. Nie ma istoty bardziej perfidnej niż Biały. Boję się ich pazerności, boję się ich zainteresowania, ich wzroku, wściekłej dociekliwości umysłu.
Okładka książki obudziła we mnie wspomnienie tej rozmowy z tym zabiedzonym i z pozoru ubogim duchem człowiekiem i poprowadziła do dalszych refleksji.
Zwykle przywiązanie do ziemi nam Polakom kojarzy się z chłopem, jego tępym zaślepieniem i uporem w uprawie z dziada pradziada dziedziczonej działki. Przysłowiowemu zacofaniu przeciwstawiamy modernizację, próbujemy przekonać do specjalizacji, a przede wszystkim do edukacji. Z jakimś automatyzmem wiąże się myślenie o podobnej miłości do ziemi przeciętnego Aborygena. A tak nie jest.
Znów powrócę do kolorowego zestawienia świata Białego i Czarnego. Ten pierwszy nie jest taki do końca wybielony. I, mój Boże, dobrze, że oni, Aborygeni, mają słabe pojęcie o Gułagach, Auschwitz, mrocznych kartach Rewolucji Francuskiej, Inkwizycji czy eksplozjach jądrowych ponad głowami niewinnych milionów ludzi, czy jakimkolwiek okupionym krwią prądem historycznym dowolnego narodu Europy. Wcale nie wyglądamy na takich cywilizowanych.
Przede wszystkim wynika to z naszej chrześcijańskiej koncepcji filozoficznej. Świat został dany Człowiekowi w posiadanie przez wszechmocnego Boga. Dar ten posiada limitowaną ważność. Działamy i istniejemy do tak zwanego Końca Świata. Nie potrzeba nam odnowy energetycznej, recyrkulacji i poszanowania natury. Przecież za moment wszystko runie.
YouTube Video
Załóżmy, że podejdziemy do sprawy poszanowania i miłości ziemi naukowo. Aborygeni uważają, że życie duchowe i organiczne ma swoje źródło w glebie. Z punktu widzenia ostatnich badań, Słońce jest rakotwórcze. Promieniowaniem ultrafioletowym potrafi wysterylizować planetę w przeciągu tysiąclecia do głębokości metra. Woda jest życiodajna tylko dlatego, że niesie ze sobą życiodajne substancje. Najważniejsza jest gleba. To ona zawiera wszystkie elementy, atomy, z których przez miliardy lat budowane jest życie i które rozpuszcza woda i energetyzuje światło słoneczne. Jest to warstwa średnio metrowej grubości. Bardzo czuła i fundamentalna część perfekcyjnie zbalansowanej ekosfery planety. To stamtąd pochodzimy. To właśnie gleba posiada wszystkie elementy potrzebne do budowy drzewa. To drzewo produkuje tlen, który napędza nasze statki, samoloty, maszyny i samochody. Przecież paliwa potrzebują tlenu, a my odwrócenia priorytetów i percepcji układu, w którym żyjemy. Przecież tlen się kończy, a nie olej. To nie w toalecie znajduje się muszla klozetowa, jest nią cały ocean, w którym łowimy ryby coraz bardziej, za przeproszeniem, zasrane.
Czarni czują wspólnotę z tą wieczną pieśnią ziemi, z jej przeobrażeniami i z fochami pogody. O tym jest ta książka. Nie mamy do czynienia z koczownikiem-bezmyślną, niebezpieczną bestią poza klatką, tylko z zakochanym do szaleństwa synem tego lądu w patriotycznym uniesieniu powrotu do tradycji. Nie akceptuje zmiany, buntuje się, bo poszukuje harmonii i współistnienia pełną piersią.
My przejawiamy wieczną tendencję do zawracania biegu rzek, melioracji według naszego widzimisię, uzdatniania i wnoszenia poprawek do zawsze tkwiącej w błędzie natury.
Odwiedzając ostatnio ogromne, dobrze zorganizowane śmietnisko na obrzeżach Melbourne, wyobraziłem sobie, że całemu procesowi przygląda się Aborygeński starzec i ocenia obrazek z uśmiechem politowania.
Widzi recyrkulację. Gigantyczne maszyny gromadzą zielone odpady w miejscu, gdzie w przyszłości nastąpi budowa gazowej elektrowni. Już teraz wprowadzane zostają zalążki systemowych rurociągów doprowadzających gaz z gnijących roślin. A co z resztą? – materace, łóżka, kanapy, nabite gwoździami deski? Wystarczy zmienić kwalifikację czynu.
To nie jest sprzątanie.
I nie jest, Broń Boże, recyrkulacja. To rabowanie planety, dzikie grabienie, zemsta jakiegoś idioty na żywym ciele matki Ziemi. Zamiana lasów w oparcia foteli, drzwi, ściany szaf, pokręcone od trującej impregnacji deski starych płotów… a niechciane ramy materacy? Znudziły się jak ramy obrazów?
Spychanie w czeluść: cegieł, blachy, betonu – na wieczne zapomnienie wstydu pomyłki ich wytworzenia? Udeptywanie tego, co dla jednych jest świętością, a dla innych śmietnikiem? A przecież w tej ważnej warstwie naszej planety ma początek nasze życie. To tam są kości naszych przodków, zwierząt dawno już przebrzmiałych, próchno roślin budujących atmosferę i żywność dla miliardów po nas nadchodzących. Głupota Białych, bolesne znamię ich cywilizacji? Niech zaprowadzi ich do szybkiego grobu. Wtedy znów w harmonii człowiek boso przemierzy lądy, żywy od depozytu umarłych w ziemi tylko na chwilę.
Dokąd zaprowadziło mnie przeczytanie tej przejmującej książki? Do refleksji może niezupełnie związanej z tematem. Obudziła moją gorycz, tęsknotę za autentyzmem przeżycia prawdy, do chęci odrzucenia pustosłowia i zwyczajnego Kłamstwa pędzącego w moją stronę z wszędobylskich ekranów pełnych właściwej wersji – zawsze gotowy strażnik poprawności. Czuję się bezpieczny na smyczy? Ja i miliony innych?
Zachęcam do przeczytania.
Jan Maszczyszyn
Tytuł: Ostatni koczownicy
Tłumaczenie: Aleksandra Brożek
Wydawnictwo: Bez Granic
Data wydania: 2013
ISBN: 9788363825003
Liczba stron: 180
YouTube Video
YouTube Video
Wyprawa
W 2009 wybraliśmy się z dziewczynami, z chopakiem córki Seanem i przyjacielem z Polski, Pawłem Leśniewskim na daleki wypad w interior. Trasa liczyła 10 200 km. Plan przewidywał przejechanie kontynentu wszerz, następnie w okolicach Tennant Creek zwrot na wschód i dojazd do wybrzeża w okolicach Townsville. Pierwsz postój był poza Adelaide. Miasteczko nad oceanem. Wielki wysięgnik wybiegający w morze. Coś tam kopali, produkowali, ale ważne było, że wieczorami cała ludność siedziała na molo, łowiąc skorupiaki i spożywając je na miejscu smażone na małym grillu. W zatoce pełno było delfinów. Widać one też rozkoszowały się podobnym smakiem
Paweł prosi nas o podrzucenie do najbliższej dziury.
Następny przystanek o 1000km dalej mieścił się w Cobber Pedy. Miasteczko górnicze w samym sercu pustyni. Planując podróż zawsze upewniałem się, czy motel posiada basen. Dlaczego o tym wspominam? Bo…Ten oczywiście miał, stojący pod zadaszeniem. Ale wyglądał wątło, jak balia z gorącą wodą. Wokół panowała temperatura 47C i ciężko było nawet wciągnąć powietrze do płuc. Hotel został wydrążony w skale. Wszystko znajdowało się pod ziemią. Nasze pokoje wyglądały jak jaskinia. Mimo to chłodne, miłe i przestronne. W tym miejscu kopie się opale. Każdy może wykupić poletko , zamówić drill, który wywierci szyb i zależy od szczęścia. Zwykle się opłaca, stąd tyle ludzi. Dzikich aczkolwiek bardzo miłych ludzi. Na centralnym wysypisku leżał porzucony pojazd z Mad Maxa zdaje się 3.
Nastepny stop i następne 950 km doprowadziło nas do Yulara tuż obok największego kamienia świata Ayers Rock. Bilet wstępu do parku kupowało się raz . Wpisana rejestracja samochodu
przekreślała możliwość szwindli. Kupa turystów. Trochę inny świat po Cobber, ale zachwyciły nas obiekty, które są mało znane, tak zawane Olgas. Niesamowite wzniesienia podobne do tego sławnego Uluru, tyle że zwietrzałe. Acha na szczycie tego ostatniego w zagłębieniach po deszczu pływają mikroskopijne kolorowe rybki. Wyobrażam sobie ten gorączkowy pęd do zapewnienia sobie potomstwa.
Wąwóz Wiatrów
The Olgas poraziły nas surowym pięknem i majestatem. Dolina Wiatrów z jej miliardem much. A dalej zaskoczyła nas temperatura. O jedenastej rano doszła do 57C. Pomimo butelek z wodą i dobrych chęci nie daliśmy rady. Nastąpił odwrót do basenu na campingu.
Krater uderzeniowy Hornsby
Byłbym zapomniał. Zanim rozbiliśmy namiot obsługa upewniła się, czy znamy niebezpieczeństwa terenu. Pokazali nam słoiki z tym ,co można znaleźć w trawie. Stąd prośba, żeby unikać chodzenia boso. A więc były to ogromne pająki, mające gniazda pod ziemią, żmije, jaszczurki i skorpiony. Było tego więcej, ale te ostatnie spowodowały szczelne zamykanie namiotu i spanie z długą żerdzią i latarką pod ręką.
Alice Springs
Dotarliśmy tam po przejechaniu 970km. Pamiętam zdjęcie obok śmietnika z moją córką. Ma na imię Alice – napis brzmiał Alice Waste. Okoliczni mówią w Alice to, w Alice tamto. jedziemy do Alice. Moja córa stwierdziła, że podobałoby się tu mieszkać.
Wieczorem wybraliśmy się do kina na film – Benjamin Button.
Miałem ubraną podkoszulkę, więc nie wpuścili mnie do środka. Dlaczego? Bo według prawa Trytorium Północnego mężczyzna musi mieć przykryte ramiona w miejscach tak publicznych jak pub czy kino. Do motelu było daleko, sklep był zamknięty… Pobiegłem do samochodu , bo przypomniałem sobie o starej koszulce, którą używałem do wycierania szyb. Ubrałem ją i mimo, że już pokurczona, przez to za mała , brudna i buchająca smrodem spełniła wymogi regulacji prawnej. Musiałem siedzieć z dala od mojego gangu podczas trwania projekcji.
Tennant Creek
1000km dalej leżał w samym piekle Tennant, pełen złośliwych abos i bezpańskich psów. Jeszcze wokół basenu biegała ta wredna żaba z trującą śliną, przywleczona do Australii razem z trzciną cukrową. Sugar cane frog.Każdy bocian, który zeżre to świństwo zdycha w męczarniach. Stąd ta przypięta żałoba u czarnych bocianów.
Po drodze były Devils Marbles. Natura ułożyła głazy jeden na drugim. Wspaniała kombinacja. Teren ział pustką. Jak moje córki mawiają. Zaczęło się robić Creepy.
Na stacji benzynowej dowiedzieliśmy się o cyklonie. Kurwa mać! Trzeba było wracać aż do Port Augusta, żeby stamtąd dostać się do Qeensland. Tyle drogi na daremno. Tysiące kilometrów pod wodą. Obszar Niemiec i Francji zalany! Na stacji benzynowej spotkaliśmy tych samych młodych Polaków, z którymi wcześniej pływaliśmy w basenie w Yulara.
– Gdzie jedziecie?- zapytałem.
– Jesteśmy na urlopie z Polski i jechaliśmy z Adelaide do Townsville. Trzysta kilosów stąd jest znak na środku drogi, informujący, że dalej droga jest nieprzejezdna, powódź wyrwała dwadzieścia kilometrów asfaltu. Nikt nie powiedział nam o tym wcześniej. Wszyscy to pierdolą
– I co teraz zrobicie?
– Jedziemy do Adelaide. Oddajemy samochód i bierzemy samolot. Chcemy ponurkować w morzu Koralowym, jedźcie z nami.
– Gdzie spaliście?
– W Barows Creek ze wściekłymi skorpionami i szalejącym, zardzewiałym wiatrakiem ponad głową.
Wracaliśmy tamtędy. Okazało się, że facio z obsługi był z Broadmeadows. To obok naszego Westmeadows, gdzie jest nasz pierwszy dom. Dzielnica najbardziej znana na kontynencie z powodu wojen gangów, strzelanin i mordobicia. Zbudowali nawet więzienie pod ziemią połączone z sądem, żeby karaluch czasem nie zwiał.
W Barrow Creek przypięlśmy na ścianę z banknotami naszą pięciodollarówkę z imionami i datą. I wyobraźcie sobie, że po około dwóch latach kolega Paweł przysyła mi książkę z Polski o Australii. Pytam ,
– Po co mi przysłałeś tą książkę?
– Zobacz zdjęcie w środku.
Marek Tomalik- Australia-gdzie kwiaty rodzą się z ognia str.259
No i rzeczywiście autor zrobił fotkę właśnie międzyinnymi naszego piątaka.
Kulgera
No, żyłowaliśmy ostro. To było w tym upale i na rozfalowanej, piekielnej drodze wszystko, co można było osiągnąć. Spaliśmy w jakimś motelu, pół baraku z kierowcami ciężarówek wściekle rozprawiającymi do rana, goniąc jaszczurkę po pokoju, która nie dawała spać dziewczynom.
Z Port Augusta do Cobbar stanowił najgorszy odcinek całej podróży. Wiele razy miałem pełne gacie i rękę na siekierze. Piekło ludzi i słońca. Dzikie kozy , dingo i strusie, biegające niemal po omacku w promieniach szalonego, gorącego światła. Jeszcze tak zwane Dust Devils, to jest poruszające się z wielką prędkością miniaturowe tornada.
Glass Mauntains
Wir powietrza uderzający o samochód powodował, że niemal wypadał z drogi. Spocił mi dłonie i niemal urwał serce.
Potem nastąpiła sama słodycz – Goondawindi z jej bogatą roślinnością i tysiącami kolorowych papug. Nareszcie dotarliśmy do Qeensland. Wkrótce oparliśmy się stopami o Pacific, mając za sobą cudowne Glass Mauntains i obok Noosa!
Noosa
Namiot stał nad stawem pełnym żółwi. Dzikie ptaki przychodziły pod wejście pukając dziobem w prośbie o chleb. Zadnych skorpionów, czy pająków. Kwiaty wprost więziły wzrok. Zapach onieśmielał do najlżejszego poruszenia.
W roku 2011 odwiedził mnie inny mój wspaniały przyjaciel z lat młodości Czesław. Pokonaliośmy razem około 5600 km. Trasa wiodła przez Victorię, Nową Południową Walię i zawadziła o południowe rejony Queensland. Przyjaciel jest miłośnikiem gór wszelakich, nic więc dziwnego, że skupiliśmy się na tego rodzaju obiektach, nie rezygnując z oceanów – dwóch – Pacyfiku i Oceanu Południowego..
A oto.Relacja Pawła
Razem z Natalią uświetnili relację wspaniałymi zdjęciami.
W zimny deszczowo-śniegowy dzień wymieniłem ostatnie internetowe słowa z przyjacielem w Melbourne. Znaliśmy się dotychczas tylko z listów i maili, Skype umożliwił rozmowę w cztery oczy. Ostatnie -do zobaczenia w realnym świecie…i byłem już “w dołkach startowych”. Wieczorem spakowałem ostatnie rzeczy i ruszyłem na lotnisko.
(start z Poznańskiej Ławicy) godzina 18:50 mój pierwszy tak daleki lot.
W Monachium byłem już o godzinie 20:35 stad wystartowałem liniami Emirates do Dubaju o 21:40. Na miejscu znalazłem się o 6:30 (u nas była 3:30) po 3 godzinej przerwie start do punktu docelowego 10:10.
3 stycznia byłem już w Melbourne (6:35) w Polsce była wówczas godzina (22:35) i 2 stycznia ! (tak lot do Australii to również podróż w czasie wracając cofałem się w czasie) Po wylądowaniu zgodnie z zaleceniem znajomego po lekkim domowym posiłku, zaliczyłem intensywny spacer po mieście. Owszem można po męczącym locie pójść spać ale w ten sposób nie przestawimy się tak łatwo na Australijski czas (8 godz.różnicy) tak więc najlepszym sposobem “wymęczyć” się do oporu i pójść spać wraz z Australijczykami.
4 styczeń godzina (5:00)
Nad ranem wyruszyliśmy z moimi przyjaciółmi (w 5 osób) (Hondą CRV)w głąb lądu. Najpierw obraliśmy kurs na północy zachód. Zupełnie przez przypadek trafiliśmy na skansen pierwszych osadników, TAILEM TOWN (90 km od Adelaidy) pełny zabytkowych aut,maszyn rolniczych, urządzeń i 100 letnich domostw. Mogliśmy zatem przenieść się wstecz niczym w Powrocie do przyszłości, spacerując po opuszczonym miasteczku, gdzie na
stołach nadal rozłożone były sztućce, garnki, talerze, w sklepach stare
czasopisma, maszyny,zabawki, narzędzia a w małym kinie wolne miejsca
czekające na widzów. Niesamowite wrażenie zupełnie tak jakby mieszkańcy
zaraz mieli wrócić . Pierwszym noclegiem była jednak Kadina, mała miejscowość portowo-przeładunkowa, gdzie wbrew zakazom wzdłuż mola sadowili się amatorzy nocnych połowów ( krabów).
5 styczeń (start z Kadiny 5:00)
Kolejnym przystankiem była Adelajda – znana także jako miasto kościołów
różnych wyznań, mówi się, że na jeden pub przypada jeden kościół!. W latach 85-95 odbywały się tu słynne Grand Prix Formuły 1 Austalii, w 96 roku przeniesiono je do Melbourne.
uniwersytety.Odbywają się różnego typu festiwale propagujące film, muzyke, najsłynniejszym jest WOMAD sygnowany przez Petera Gabriela. Miasto określane jest jako ważny punkt lini kolejowej INDIAN PACIFIC biegnącej od Perth do Sydney, a także linii kolejowej GHAN ciągnącej się poprzez Alice Springs aż do Darwin. Jest tu również międzynarodowy port lotniczy.
Są to na naszej drodze niewątpliwe ostatnie znaki nowoczesnej architektury
sąsiadującej ze starą zabudową. Co ciekawe w mieście jest ulica “Poznań”. Jeszcze tego samego dnia docieramy do Portu Augusta w którym robimy zakupy przed pustynną wyprawą. Wjeżdzając na Stuart Highway uruchamiamy płytę rodowitego australijskiego zespołu rockowego AC/DC “Highway To Hell” co z uśmiechem zostaje przyjęte przez mieszkańców miasteczka (koszulki zespołu można znaleźć w każdej miejscowości nawet na środku pustyni, to prawdziwy zespół duma – symbol Australii, który odniósł niewyobrażalny sukces na całym świecie). Zatrzymujemy sie dopiero w Coober Pedy – małej miejscowości w południowej australii położonej 845 km od Adelajdy liczącej sobie 1,5 tysiąca mieszkańców. Średnia temperatura wynosi 30 stopni C, bywa, że dochodzi do 40. Mieszkańcy by ukryć się przed upałem kopią domostwa w skałach, podziemne mieszkania są dużo chłodniejsze i dają szanse odetchnąć od piekielnej gorączki. Nasz hotel również był wydrążony w skale po wyrobisku. Wokół rozciągały się pola dziurawe jak ser szwajcarski.
To tu wydobywa się bowiem najcenniejsze i najdroższe na świecie opale.
Produkt niezwykły, wrażliwy i delikatny powstający w wyniku działania wody w
skorupie ziemskiej, procesów hydrotermalnych, metasomatycznych i
wietrzeniowych. Występuje w skałach osadowych i magmowych. Pojawia się w formie pseudomorfoz po innych minerałach szczątkach roślin, zwierząt,
skamieniałych drzewach.
pustynnych przystanków, można było spotkać kramy z najróżniejszymi kamieniami zawierającymi w sobie pamiątki sprzed milionów lat. Mój znajomy, zapalony w takich poszukiwaniach, niepoprawny kolekcjoner nie mógł przejść obojętnie obok takich znalezisk. Naszą wędrówkę po podziemnych i naziemnych atrakcjach zakończyliśmy noclegiem przy akompaniamencie gadatliwych papug, które upodobały sobie pobliskie drzewo.Australia wyprawa samochodowa
6 styczeń (start 5:00)
Przy wschodzie słońca, w pyle czerwonej pustyni dotarliśmy do kolejnej
atrakcji, serca czerwonego lądu ULURU przez białych nazywanego AYERS ROCK – formacji skalnej znajdującej się w parku narodowym Uluru-Kata Tjuta. Podróżnik William Gosse w 1873 r.wspiął się na Uluru boso!, określił ją w ten sposób “ta skała za każdym razem, kiedy na nią spojrzę, wydaje się jeszcze wspanialsza, ogromna skała wyrastająca nagle wprost z równiny “. Skała zawiera w sobie różne minerały, i to pewnie wpływa na zmianę kolorów w zależności od pory dnia co jest dodatkową atrakcją dla turystów. Magiczne miejsce, oddane rdzennym mieszkańcom dopiero w 1985 roku! Oczywiście dla śmiałków jest stworzona stroma droga na szczyt jednak temperatury na jakie trafiliśmy uniemożliwiły wyprawę. Tu widzieliśmy dzikie psy Dingo biegnące wzdłuż drogi, po zatrzymaniu samochodu spoglądając w tył podziwialiśmy jak swobodnie ta piątka wolnych zwierząt w rzędzie wraca na środek drogi. Nasz namiot rozbiliśmy na pobliskim polu namiotowym. To niesamowite jak piękne jest nocne niebo nad Uluru, usłane drogą mleczną prawdziwą aleją gwiazd, tego nie zobaczymy w Europie. Tak jak dzień upalny to noc zimna, mnie wybudziła o drugiej nad ranem.
Po zapięciu namiotu, i po gorącym kubku, fasoli z puszki ruszyliśmy na podbój jeszcze raz ULURU i Olgas -Kata Tjuta pobliskiej siostrzanej formacji skalnej 30-tu monolitów stworzonych z prekambryjskich, bardzo zwietrzałych skał, najwyższy z nich wznosi się na wysokość 1096 m n.p.m.,tj około 450 m nad poziom pustyni. Aborygeńskie znaczenie tego słowa to “Wiele głów” i trudno nie oprzeć się wrażeniu, że to właśnie tajemnicze boskie postacie wydobywają się ze środka ziemi. Tu przeszliśmy przez “dolinę wichrów” i tu dopadła naszego przyjaciela gorączka, groźne porażenie słoneczne, które doprowadziło do reanimacji w pobliskim punkcie medycznym. Po kroplówce na drugi dzień w Alice Springs nasz kompan zdecydował się wrócić do Melbourne samolotem. Wśród tych skał mieliśmy wrażenie ,że jesteśmy na innej planecie.
8 styczeń (start 5:00)
Po wizycie w Alice Springs mieście położonym na Terytorium Północnym (liczba mieszkańców ok27 000) ruszyliśmy na podbój kraterów po meteorytach Henbury. Pusto wszędzie, głucho wszędzie…wiatr przepędzał nawet uparte muchy, które przy upale usiłują dostać się do nosa, uszu, oczu. Jedynym ratunkiem jest tu kapelusz z frendzelkami, specjalna maść lub siatka. Żadnych śladów cywilizacji, szutrowa droga i mała bramka przy której podróżnicy mogą wpisać się do księgi pamiątkowej zamkniętej w metalowej walizce. Nieomieszkałem wpisać POZNAŃ – POLAND.
Następnym przystankiem było przekroczenie zwrotnika Koziorożca, i pamiątkowe zdjęcie. Przy drodze coraz więcej budowli termitów i wreszcie Devil Marbles miejsce “diabelskich kulek do gry” granitowych otoczaków, rozrzuconych po obydwu stronach szosy na odcinku kilku kilometrów. Część z głazów stoi na płaskich postumentach, cudem utrzymując się w równowadze, zupełnie jakby grawitacja nie istniała. Przez Aborygenów czerwone głazy nazywane są “jajami Tęczowego Węża”. Na drodze mały ruch, gest uniesionej ręki przez mijanych podróżników oznacza tylko jedno “dobrze że tu jesteś, że udało ci się szczęśliwie dojechać = powodzenia”. Awaria w tych pustynnych rejonach to prawdziwy kłopot. Potężne ciężarówki ROAD TRAIN z trzema, czterema przyczepami budzą respekt do tego wydaje się że wcale nie skręcają….
Australia wyprawa samochodowa
9 styczeń
Tennant Creek – miejscowość w odległości 990 km na południe od Darwin i 510 km na północ od Alice Springs. W recepcji motelu zaskoczyła nas smutna informacja:drogi do Cloncurry tym samym Townsville bramy do rafy koralowej- zamknięte, cyklon doprowadził do zalania płn wschodniej części Australii, obszaru do którego chcieliśmy dotrzeć. W przygnębieniu snuliśmy jeszcze plany przelotu samolotem, pozostawienia samochodu, lub przejazdu pociągiem, jednak spustoszenie jakiego dokonał żywioł i informacje w wiadomościach czy na stacji benzynowej jednoznacznie przesądziły o powrocie do Portu Augusta i ruszeniu z tamtąd na wschodnie wybrzeże, tak daleko jak będzie to możliwe, a z tamtąd w dół do Melbourne.
Tennant znana jest z historycznej stacji telegraficznej z XIX wieku. W małych sklepach spotkaliśmy Didgeridoo unikatowy instrument dęty znany od 1500 lat!
Oryginalny robiony jest z lokalnych odmian drzewa eukaliptusa. Niestety
punkty turystyczne oferują w wielu przypadkach podróby zrobione najczęściej ze skóry, plastiku, szkła i innych materiałów. Aborygeni autorzy tych instrumentów powoli sunący ulicami, zlewali się z cieniem, ich karnacja
niesamowicie czarna niepozwalała na dostrzeżenie szczegółów rysów twarzy to niezwykłe. Generalnie niechętni byli do robienia zdjęć, pozowania czasem tylko uśmiechali się rzucając swoje …helou white fellas… Coś wisi w
powietrzu gdy mija się grupę mieszkańców, nic dziwnego, że niechęć do białych żyje, pamiętajmy o tzw. “utraconym dzieciństwie” słynnym przymusowym odbieraniu dzieci na wychowanie (przypominał o tym film “Polowanie na króliki”i “Australia” z Nicole Kidman).Podczas mojego pobytu głośnym echem odbijały się sygnały o przepraszaniu przez premiera rdzennych mieszkańców za krzywdy wyrządzone przez białego człowieka. Niemniej to tu nabyłem płyty z rodzimą muzyką, jakże celnie oddającą ducha tej ziemi.
W drodze powrotnej zaczepiamy o krainę słonych jezior , tu znów cisza jak
makiem zasiał. Jeziora jak tafla lodu po horyzont, są zazwyczaj doskonałym terenem dla prób z nowymi silnikami, iscie kosmicznym poligonem
doświadczalnym. Nieominął nas widok “czerwonego diabła” tornada z piasku czerwonej pustyni, który uniósł się nagle z prawej strony drogi by urwać
równie niespodziewanie na drodze i ruszyć ponownie z impetem po lewej
stronie…przerażający i nieziemsko szumiący już wiem skąd Warner Bros. wziął pomysł Diabła Tasmańskiego i jego szaleńczych piruetów.
Australia wyprawa samochodowa
10 styczeń (start 5:00)
“jak wrócisz to będziesz nas przeklinał, nie dojść że przewieźli mnie taki
szmat drogi to jeszcze dwa razy po tych samych miejscowościach!” Ale nic
podobnego, nie przeklinałem i nie przeklinam losu za tak wspaniałą trasę i
moc atrakcji. Wspaniale, że jeszcze raz mogłem zatrzymać się w tych samych miejsach. Tu prawdziwie doceniłem Port Augusta, który w tamtym kierunku ledwo musneliśmy.Zaliczyliśmy przechadzkę po “molo” portowym, z “zawieszonymi w odpoczynku” jachtami gdzie przy brzegu rosną rośliny korzeniami do “góry nogami” – w sumie nic dziwnego::) Takie tereny również uwielbiają krokodyle. Znak drogowy GIVE AWAY odpowiadał jakby charakterowi, nastrojowi miejsca…15000 mieszkańców. Początki miasta to 1830 rok. Wieczorny spacer optymistycznie koił zburzony nastrój.
11 styczeń (start 5:00)
Odbijamy w stronę wschodniego wybrzeża. Po drodze znów częstujemy się
lokalnym przysmakiem tzw. Pają -ciastkiem farmerskim – jest to placek, babka z farszem z warzyw i kurczaka przyprawiona curry.
Ta wersja śniadania pojawiała się w przydrożnych pubach, stacjach benzynowych na Stuart Highway zaraz obok sadzonego jajka na boczku. Z kulinarnych przysmaków Australijskich zapamiętałem jeszcze zupę dyniową na słono o konsystencji grochówki. W drodze do cywilizacji trafiliśmy na zapomnianą miejscowość WILKANIA z rolatującymi się domami, zabitymi deskami marketami, i podejrzaną kuchnią….
Nocleg zafundowaliśmy sobie w Goondiwindi. Uroczej zielonej miejscowości
której nazwa oznacza miejsce odpoczynku dla ptaków. Ich było tu bez liku.
12 styczeń (start 5:00)
Mijane kolory zaczynają oddychać. Coraz więcej budynków, samochodów, i
samotnych dzikich palm porozrzucanych na polach niczym zapałki. dotarliśmy do Queensland
Kolejny nocleg to Landsborough Pines Caravan Park, gdzie znów rozbijamy
namiot tym razem obok przyczep kempingowych, które zostały zaadaptowane przez ludzi na normalne domy mieszkalne . Lasy sosnowe przypominają nasze europejskie, tylko tu wydają się znacznie potężniejsze. Śmielej wspinają się do światła. W Glasshouse Mountains witały nas Kukabury -ptaki, największe znane zimorodki o charakterystycznym głośnym głosie przypominającym histeryczny ludzki chichot. Jesteśmy 70 km na północny wschód od Brisbane.
urozmaicona wulkanicznymi czopami wygasłych wulkanów, zdumiewa. I tu taka ciekawostka na nazwę tych gór wpadł James Cook, który podczas swojej wyprawy w 1770 roku skojarzył je z “szklanymi piecami” z Yorkshire, skąd pochodził. Mount Beerwah jest najwyższym szczytem w tym parku narodowym i ma wysokość 555 metrów nad poziomem morza. Trasy spacerowe są ograniczone o czym nie wszyscy wiedzą , wspinaczka na Mount Coonowrin jest zakazana ze względu na niebezpieczeństwo spadających skał. Po wizycie u podnóża gór ruszyliśmy w kierunku Australijskiego Sopotu, kurortu Noosa. Wśród kłębiącego się tłumu,
rwetesu sklepów, i hoteli dotarliśmy do oceanu. Wśród fal pierwsi surferzy
zmagający się z żywiołem.
Australia wyprawa samochodowa
14 styczeń (pobudka 7 rano)
Kolejnym punktem okazało się Australia Zoo,znane dzięki kontrowersyjnemu, tragicznie zmarłemu łowcy krokodyli. Steve Irvin zginął podczas kręcenia podwodnych scen na rafie koralowej w 2006 roku, został ugodzony w serce ogonem płaszczki. Miejsce słynie z bogatej kolekcji gadów, pokazów na żywo z krokodylami, niezwykle zsynchronizowanymi baletami kolorowych ptaków, papug (latającymi tuż nad głowami oczarowanej widowni). Tu mieliśmy bezpośredni dostęp do wszystkich rodzajów kangurów, które wolno biegają po ogrodzie, mając oczywiście swoje przestrzenie z tabliczką (nie przeszkadzać) i nikt nie myśli niepokoić ich w tych miejscach. Nie zabrakło tu oczywiście Wombatów, Koali, Dingo, Diabła Tasmańskiego, czy terrariów z wężami, które mogliśmy spotkać na żywo nocując na środku pustyni. Obecnie park jest własnością Terri
Irvin wdowy po prowadzącym.
15 /16 / 17 styczeń (start 7 rano)
Brisbane miasto z nowoczesną architekturą, założone zostało w 1824 roku jako kolonia karna nad zatoką Moreton. Mieszkało tu niegdyś 100 tys.Aborygenów podzielonych na 200 szczepów, przez znaczną część XIX wieku toczyły się tu walki o ziemię.
wysokość 10 pięter.
Dla wytrwałych kino pod gołym niebem.
18 styczeń (start 5 rano)
Wśród zgiełku cywilizacji zatrzymaliśmy się w THE BIG BANANA będącym tutaj
królestwem uprawy bananowców. Tu poznaliśmy sposób uprawy jak i zbioru
dojrzałych owoców. Banany owinięte w celofanowe kokony, doglądane przez
pracowników cierpliwie dojrzewają . W małym sklepiku oczywiście dla turystów przygotowane pułapki: gadżety, mydła,konfitury wszystko co tylko można sobie wymyślić z bananów. W naszej wyprawie dotarliśmy do Solitary Island Marine Park oraz Portu Macquaire, tu mijamy postument poświęcony pierwszemu premierowi Australii Edmundowi Bartonowi (1898-1899). Tutaj zasiedliśmy przy stole spoglądając na spokojną zatokę portu nic nie zapowiadało , że za chwile pogoda się zmieni. Na molo znak ostrzegawczy “Skating Prohibited ! Maximum Penalty 550 $ !!! Wieczorem, przy deszczowych chmurach dotarliśmy do Kiamy.
Tam skąpani w deszczu, burzy jakiej nie śni się żadnemu europejczykowi!
rozstawiliśmy namiot a wiatr targał nim z całych sił utrudniając budowle
schronienia. W końcu to tutaj ponoć normalka, góry zatrzymują pędzące chmury przybyłe znad oceanu i dochodzi zawsze w nocy to niesamowitych burz. Ale za
to jak się wspaniale śpi!!!!
19 styczeń (start 6 rano)
Sydney, przez współtowarzyszy podróży, uważane za miasto korków ulicznych, zgiełku i bałaganu to nasz kolejny przystanek. Australijczycy nie przepadają za tym miastem. Zapomnieliśmy o paliwie, a tu tunel za tunelem, do tego GPS zaczął wariować. I tu na przedmieściach stacja benzynowa w której nie działa dystrybutor. Chińskiego pochodzenia sprzedawczyni przynosi z garażu karnister z benzyną.Konsternacja , środek cywilizacji, przecież to Sydney a my przejeżdżaliśmy tereny pustynne, zatrzymywaliśmy się na skromniejszych stacjach,na żadnym przystanku nie zdarzyło się by dystrybutor nie działał a tu… Po natankowaniu upiorny dojazd do centrum, Opery..gdzie budowla inspirowana jest wyciętym pomarańczem! a mi zawsze kojarzyła się z żaglami, czy muszlami na piasku.W końcu przechadzka ulicami miasta. I tu spotkaliśmy
aborygenów pomalowanych , z didgeridoo i stoiskiem pamiątek na boku, jednak jakże innych od tych spotkanych wcześniej w głębi kontynentu. Wreszcie po wyczerpującej wędrówce wracamy do Kiamy by w otoczeniu fal i spokojnych nie zakłóconych przez turystów plaż odpoczywamy(to dziwne tutejsi turyści wolą taplać się w basenach niż w oceanie mimo iż mają do niego kilka kroków.)
20 styczeń (start 6 rano)
Berry , najlepsze miejsce na spokojne zakupy, tak zachwalał mi je znajomy. I faktycznie miasteczko starszych ludzi. Małe domki udekorowane wiktoriańskimi wykończeniami, takimi koronkowymi balustradami, podbiciami pod dachem. Do tego miłe małe sklepiki z pamiątkami, antykwariaty i zaciszne restauracje. Podobał mi się pomalowany przez miejscowych “chuliganów” znak, to nie było grafiti, które można spotkać w dużych miastach, sam znak nie był zamalowany by utrudnić jazdę kierowcom, nie było wulgarnego napisu i bazgroł, tylko z drugiej strony był namalowany uśmiech. I tak właśnie jest tutaj uśmiech i serdeczne powitanie- Jak się masz, co słychać…oczekujące na rozpoczęcie
rozmowy…To chyba słońce sprawia, że ludzie są bardziej przyjaźni.
21 / 22 styczeń
Woolongong i przystań grillowa, też charakterystyczna rzecz,bowiem w każdym parku, miejscu dogodnym do biwakowania jest zawsze możliwość przyrządzenia sobie ciepłego posiłku. Specjalne przystosowane do tego grille na gaz obłożone ceglą, za darmo umożliwiają przyrządzenie smakołyków. Jest jeden warunek, trzeba tą maszynerie zostawić po sobie czystą i tak postępują tutaj ludzie. Nigdzie nie widziałem zdewastowanych urządzeń to naprawde piękna sprawa. A wśród skał i rozbryzgujących się fal śmiałkowie nurkujący na własne ryzyko. Podziemna jaskinia sprawia, że co jakiś czas rozbijana fala wylatuje z wnętrza niczym z gejzera chrzcząc widownie.W końcu trafiliśmy do Minnamura Rain Forrest znane jako część Buddero National Park. Mijając ostrzeżenia “Strictly No Access Beyond This Point” dotarliśmy wytyczonym szlakiem do wodospadu. Po drodze mijaliśmy rośliny o przedziwnych tropikalnych nazwach.Następnym przystankiem było Bombo Beach z jednej strony piaszczysty brzeg, z drugiej zakryty niezwykłymi kamieniami prostokątnymi ustawionymi na baczność,z wierzchu czarnymi pod spodem czerwonymi jakby wyszły prosto z lawy,albo jakby tętniły żarem. Nieziemski widok, jakby resztki zrujnowanych zamków. Ostatnia noc pod namiotem i start do domu.
23 styczeń
Po drodze Holbrook z wystawioną łodzią podwodną, znów mały antykwariat w
jakby zapomnianym miejscu…i
24 -styczeń
Melbourne to głównie poznawanie miasta, doków, przedmieść,muzeów m.in
słynnego australijskiego Robin Hooda, Neda Kellyego, cytadeli poświęconej
dzielnym żołnierzom walczącym na frontach I, II wojny .No i wreszcie wizyta na często odwiedzanej przez australijczyków Philip Island. Słońce nadal praży i ugniata rozgrzany piasek, a na plaży ludzie ukryci w namiotach jakże inny obrazek do tych znanych z kurortów reklamowanych w kolorowych pismach.
Nie warto kupować przed lotem do Australii filtrów i kremów, są nieskuteczne, zgodnie z zaleceniem przyjaciela zaopatrzyłem się w nie tu na miejscu bo tylko tu ich stężenie i ich właściwości są odpowiednie do panujących warunków.
Australia mnie oczarowała, napewno wrócę tam jeszcze nie raz. Kolory,
kontrasty, zapachy, przestrzeń, ludzie. To naprawde inny świat, dusza inaczej tam pracuje a serce po dłuższym pobycie wcale nie wyrywa się do powrotu do domu. Chce się tam być, trwać i wiecznie podróżować.Australia wyprawa samochodowa link do krótkiego filmu
Filmik – kliknij