Upadłe wizje – opowiadanie
Upadłe Wizje
Prolog.
Karl Donitz należał do przybocznej straży wodza. Prowadził psa na krótkiej dahionowej smyczy. W tej przełomowej chwili fuhrer chciał to bydlę mieć przy sobie. Trudno było mu się dziwić po tym, co ostatnio przeżył.
Idąc znajomymi korytarzami mijał gęsto rozstawione patrole. Postacie nie przypominały ludzi. Stały zgarbione i jakby wciśnięte w ciasnotę ścian. Z trudem potrafiły tu zmieścić swoje długie karabiny i dziwne anteny. Karl zaledwie panował nad zwierzęciem. Wilczur rwał się na boki, a jego ciągły gulgot zamieniał się, co raz w przeciągłe warczenie. Potężniał i przechodził w gardłowe ujadanie. Na szczęście na czas dotarli do masywnych drzwi. Karl pośpiesznie nacisnął klamkę.
Sala tonęła w bursztynowym blasku. Pies zerwał się i natychmiast podbiegł do niewielkiej postaci za biurkiem. Człowiek wstał, ale pozostał mocno pochylony, jakby postawa ślęczącego ponad papierami wyryła na dobre jego sylwetkę.
– Blondi… – ucieszył się starzec. Miał na sobie brudną od potu, wyciągniętą podkoszulkę i lśniące szorty z napisem „Jim Beam”. Na małej głowie włosy już dawno zsunęły się gdzieś do tyłu, pozostawiając wielkie, błyszczące zakole. Brwi miał wielkie i siwe, twarz wynędzniałą, w której paliły się głębokie oczy. Podkoszulka przykrywała mizerne ciało, żebra wyciągały jeszcze jego kształt, a wybrzuszony mostek wymuszał postawę. Pies podniósł się i oparł się starca łapami, aż ten stęknął ciężko. Przez moment zmuszał wilczura do postawy siedzącej. Zakazał mu warczenia. Kazał schować wiszący jęzor. W końcu zaklął po niemiecku. Groźba podziałała. Pies posłusznie usiadł.
Erich wolno odszedł pod regały z książkami. Stał nieruchomo patrząc. Przypominał w tym marmurowy posąg w Reichstagu.
Adolf poprawiał fotel, pogrzebał w oparciu i usiadł wreszcie. Przez moment przeszukiwał jakieś papiery na biurku, obserwując kątem oka gościa.Potem raptem znieruchomiał pod wpływem krzywego spojrzenia.
Naprzeciw biurka rozsiadł się ktoś, kto przerażał wyglądem.
Nie był gościem. Nie był też wrogiem. Był kimś, komu Adolf musiał z bezgranicznym zaufaniem zawierzyć swe losy. Takie prawo należało się tylko zwycięzcy.
– No, mów wreszcie! – wycharczał gość. Dźwięk wydostawał się z translatora, leżącego na biurku. Nawet maszyna miała problemy z interpretacją ubocznych dźwięków.
– Cała historia zaczęła się w roku 1940 – rozpoczął. Czuł się podle. To przesłuchanie było uwłaczające godności Niemca. Ciągłe pretensje o szczegóły, nazwiska, których już nie pamiętał, historie niemal wyblakłe. Tę ostatnią musiał opowiedzieć od początku do końca, bez utajnień i fałszywych odniesień. Gość wściekał się na każdy drobny ślad niezgodności, jakby już z góry znał całą, nieodkrytą jeszcze prawdę. Hitler wetchnął i z bólem kontynuował. – Gestapo wpadło na trop drobnych żydowskich szewców. Robili wygodne i bardzo lekkie oficerki. To była konkurencja dla naszych dostawców. Zaczęliśmy się zastanawiać, jakie jest źródło ich sukcesu. Dlaczego buty, z wyglądu ciężkie i niewygodne, są jednocześnie przedziwnie lekkie. Po wielu przesłuchaniach dotarliśmy do Friedricha Horsta. Miał gospodarstwo niedaleko Hamburga. Użyłem jednostki specjalnej Waffen SS. Grupą dowodził mój dozgonny przyjaciel, Heinrich von Stetz. Operację oznaczyliśmy kryptonimem „Bernhard”. Stetz był idealnym konspiratorem. Nie miał rodziny ani nałogów. Był oddany Rzeszy i mnie. Zebrał podobnych sobie ludzi. Niektórzy pochodzili z Krigsmarine. Tak zwani: ludzie torpedy. Nie mieli oporów moralnych, nie przejawiali obaw, szybko i bezbłędnie reagowali. Poza tym byli bezlitośni dla wrogów NSDAP. Rodzina Horsta została poddana torturom, aż uzyskano wymagane rezultaty. Horst nienawidził NSDAP i ciężko było mu się rozstać z życiem. Na grobie ktoś pozostawił mu białą różę… – cień uśmiechu zagościł na jego twarzy. Odłożył pustą filiżankę. Jedną ręką pieścił psa. Zaczął z cicha:
– Ale, po kolei…
1.
– Heil Hitler !
– Heil Hitler. – Stetz uśmiechnął się swobodnie. – Co to za oficjalna poza, Kurt?
– Melduję, że przyprowadziłem szewca. – Głos Kurta pozostawał sztywny i napięty.
– Szewca? – Heinrich był wyraźnie zdziwiony. – Słyszałem, że Waffen SS zajmuje się jakąś krwistą aferą, ale żeby szewcami?
– Operacja „Bernhard” dotyczy butów, majorze.
Kurt ostrożnie ułożył metalowe pudło na szczycie akt. Biurko już przedtem wyglądało jak piramida chaosu.
Stetz dźwignął się zaintrygowany. Uniósł pokrywę pudła. Wojskowe buty wewnątrz leżały w nieładzie jakby ściągnięte pośpiesznie i wbrew woli właściciela. W tym momencie do pokoju nieśmiało wsunęła się zgarbiona postać, a za nią na sztywno odprasowany hauptsturmführer, Ludolf von Alvensleben. Ten ostatni stanął w dyskretnie przyciemnionym rogu gabinetu. Niemal strącił z kredensu kryształowy puchar zwycięzcy pilotów szybowcowych.
Stetz wskazał mu krzesła. Ludolf dyskretnie odmówił. Drugi mężczyzna nieśmiało usiadł.
– Buty? – zapytał major, patrząc raz na esesmana raz na szewca. – Robicie buty… Hm – spojrzał na akta. – Friedrich? Friedrich Horst?!
– Wszystko wedle przepisów, sturmbannführer. Urodziłem się szewcem.
– No, nie bardzo. Urodziliście się przede wszystkim złym Niemcem!
Napotkał obrażone spojrzenie szewca.
– Mam informację, że współpracujecie z Żydami, Horst.
– Tylko dlatego, że to właśnie oni mają konkurencyjne ceny.
– Mówisz „konkurencyjne”? Co oznacza „dobre”… A jeśli dobre, Friedrich, to znaczy, że rodowici panowie tej ziemi, Niemcy, mają ceny złe? Nie lubisz Niemców, Friedrich?
– Sam nim jestem.
– Wiem, sprawdziłem to, zanim cię tu przywlekli. Matka, w pełni bólu wydarła cię z niemieckiej macicy, wykarmiła niemieckimi piersiami i nauczyła chodzić po niemieckiej ziemi. Wiem, że to odbyło się, zanim obudziła się jakaś tam twoja świadomość bytu, ale czy aby na pewno ten trud drugiej osoby świadczy o twojej duchowej przynależności do wielkiego narodu Niemieckiego? Twoje słowo „jestem” nic dla mnie nie oznacza! Udowodnij mi to! – Wstał i przysiadł na wolnym rogu biurka. – Jeden! Pan Friedrich Horst nie chce już dalej być Niemcem. Staje w opozycji do Nacjonalizmu, więc… Dwa! Jesteś komunistą, a to gorsze niż być Żydem. Ten drugi ma przynajmniej pieniądze.
– Majorze, te przypuszczenia zaprowadziły pana do daleko idących wniosków…
– Milczeć! Jeszcze nie skończyłem!
Wstał i zaczął się przechadzać. Jego postać, dotąd niepozorna, wyraźnie górowała nad pomieszczeniem.
– Interesują mnie informacje, Horst! A wiem, że jesteś w ich posiadaniu. Masz dwa wyjścia. Co wybierasz?
Szewc przyjrzał się obu przenikliwie obu wojskowym. Na krawędzi ust zalśniła mu mimo wszystko drwina.
– Nic nie wiem – wydukał.
2.
Jak znalazł się w samochodzie pędzącym do Behringen? Znów zapalczywość niektórych aktywistów NSDAP przebrała miarę. Horst był sam sobie winien. W sobie tylko wiadomy sposób mógł wyprowadzić z równowagi nawet najspokojniejszego urzędnika policji. Gestapo nie rekrutowało najspokojniejszych urzędników, to byłoby za mało niemieckie.
Stetz wyrzucił niedopałek cygara przez okno.
– Kogo tam masz w Hamburgu, Ludolf? – zapytał siedzącego obok hauptsturmführera von Alvensleben. – Mam na myśli ludzi bezwzględnie zaufanych i oddanych. Jakiś prywatny Stosstrupp?
– O całej sprawie wie garść ludzi, majorze. Nie ufałbym nawet pańskiemu kierowcy. To Ślązak.
– Daj spokój. Ręczę za niego. Po za tym kanclerz mi go polecił.
– Hitler?
– Sam wódz naczelny. Nie chce stracić tropu. Rodzina Horsta ciągle nie wie o śmierci głowy rodziny. Na razie nie będziemy ich wyprowadzać z błędu.
– Zawiadomiłem Krigsmarine. Mam tam kilku jak najbardziej nadających się do utrzymania tajemnicy członków naszej partii.
– Nurków?
– Z tym że ci mogą nurkować nawet pod betonem. To nasza sekretna żywa broń, majorze. Tak zwane żywe torpedy.
Stetz roześmiał się ubawiony.
– Ludolf, ty zawsze porażasz mnie swoim specyficznym rodzajem humoru. Chyba nie kazałeś im tam wpaść i zarżnąć całego towarzystwa?
– No, taki obrót wydarzeń jest możliwy, są lekko niezrównoważeni. Jak zresztą wszyscy członkowie bojówek narodowo-socjalistycznych. Pamiętasz siebie dziesięć lat temu?
– Nowe obowiązki wymagają elastyczności. Ta sprawa wbrew pozorom jest wagi państwowej. Führer wymaga ode mnie codziennych, szczegółowych raportów.
Prowadząca samochód czwórka motocykli wolno skręciła w boczną drogę. Ostatni zatrzymał się na poboczu i przejął obowiązki straży. Otyły żołnierz zeskoczył na ziemię. Odbezpieczył karabin i zasalutował przejeżdżającym oficerom.
– To Otto Furhafen! – pomachał żołnierzowi ręką. – Pamiętasz grubasa? Grał z nami w piłkę w Hanowerskim Gimnazjum. Po awanturze z Żydami podpalił im dom, aż dziw, że jeszcze nie wstąpił do partii.
– Ten sam?
– Niektórzy nie mają jaj potrzebnych do budowania kariery osobistej. Ale wyjaśnij mi, o co właściwie chodzi z tymi butami.
Samochód kołysał się nieprzerwanie. Ty była wiejska droga i dawno nie padał deszcz. Nierówności mógł wygładzić tylko galopujący czołg.
– Komuś z góry nie spodobała się konkurencja na rynku zaopatrzenia armii w obuwie. Idąc po nitce do kłębka, dotarliśmy do producentów. Oczywiście to, że byli śmierdzącymi Żydami, tylko ułatwiło sprawę. Dahau byłoby dla nich zbyt wygodnym miejscem wypoczynku. Wybraliśmy czarnoziem lessowy Bawarii.
Obaj parsknęli śmiechem.
– Tajemnica pozostała – kontynuował Ludolf. – Buty są przedziwnie lekkie.
– Co w tym takiego dziwnego? – Stetz wzruszył ramionami. – Żydki wycięły skórkę z jakiegoś chudego cielaczka…
– Nie kpij, Heinrich. To nie tak. Niektóre podeszwy lewitują.
– Lewi…Co?
– To właśnie wymaga natychmiastowego wyjaśnienia.
– Chyba nie podejrzewacie Jehowy o maczanie palców w interesach izraelskiego szewca? Stolarza jeszcze przełknę…
– Wątpię, żeby zawracał sobie nimi głowę. Zresztą zbudujemy kiedyś komin i dla niego.
Znów wybuchnęli nieokiełzanym chichotem.
Samochód zatrzymał się naprzeciw biednego domu. W oknie widniała mizerna twarz staruszki.
– O ta… Wybornie nada się do zeznań – zarechotali nie bez satysfakcji silniejszego.
3.
Ludzie Ludolfa się nie cackali. Kilkoro dzieci Horsta już leżało wyciągniętych na łatach topniejącego śniegu. Brakowało śladów po kulach, tak dokładnie były schowane w nieruchomym wnętrzu ciał.
– Gefreiter Brauchitsch melduje się na rozkaz – ciało żołnierza wyprężyło się przepisowo naprzeciw stojącego Stetza. Oficer właśnie ściągnął skórzane rękawiczki i z delikatnością kobiety gładził powierzchnię wielkiego, stojącego zegara.
– Skąd wzięło się takie cacko na tym zamku z gliny i słomy? – pytał Ludolfa. Odwrócił się energicznie i dodał twardo:
– Co, macie na swoje usprawiedliwienie, gefreiter?
– Melduję posłusznie, że uzyskaliśmy potrzebne informacje. Jest mi przykro, że nadwerężyłem pańską cierpliwość, majorze, ale zaskoczenie czasem działa jak dobry bat. W tym przypadku zaśpiewali zgodną melodią.
Stetz rzucił mu porozumiewawcze spojrzenie. Ludolf zaczerwienił się mimo woli.
– Jesteśmy w wojsku, Brauchitsch! Nie ma „twoje”, „moje”! Jest tylko bezwzględne podporządkowanie służbie Rzeszy. Masz cholerne szczęście, że twoje nazwisko przypomina mi kogoś z SA. – Podszedł i klepnął żołnierza w muskularne ramię. – Co tam masz dla mnie?
Na brudnej dłoni żołnierza leżał niewielki odprysk skały. Mógł być równie dobrze kawałkiem zaschniętego błota.
– Nie mów mi tylko, że jest to sprasowane końskie gówno, Brauchitsch, bo tego już nie zniosę…
– Nie, majorze, to jest materiał, który Żydzi domieszali do gumy, z której robią podeszwy butów. Ten mały kawałek jest wart więcej niż dziesięć tysięcy reichsmarek!
– No, nie krzycz tak na mnie – Stetz uśmiechnął się, biorąc materiał do ręki. – Dlaczego wobec tego to nie lewituje?
– Doskonałe pytanie, majorze. Pomyśleliśmy o tym.
– No i…?
– Był drugi taki fragment… Dużo mniejszy – dodał, widząc budzący się gniew oficerów. – Nie lubię połowicznych odpowiedzi. Zainstalowałem drobinę materiału na kawałku cegły wystawionej na ekstremalnie silne promieniowanie słońca.
– A mamy takie na przełomie marca i kwietnia?
– Jesteśmy w Rzeszy, majorze. Mamy!
– Dobrze. Lubię to podejście. Eksplodowało?
– Nie. Poleciało… Bezszelestnie, wolno uniosło się w powietrze i zniknęło w chmurach.
– A więc potrzebuje energii?
– Tylko tyle. Podczas chodzenia wystarczy energia cieplna, ale do lotu potrzebuje własnych źródeł zasilania.
– Skąd, według ciebie, Żydzi mają ten przedziwny materiał? – Stetz przyglądał się fragmentowi leżącemu na dłoni. Pod wpływem ciepła robił się wyraźnie lżejszy.
– To nie Żydzi, majorze. To Horst…
Pytające spojrzenie było bardziej niż agresywne. Skórzany płaszcz Stetza zalśnił złowieszczo.
– Znalazł to na swoim polu, w pobliżu cmentarza Behringen.
– Pokażesz nam to miejsce?
– Tak jest.
Oficerowie spojrzeli po sobie.
W milczeniu przeszli do samochodów. W domu śmierdziało zatęchłą krwią. Przed odjazdem Stetz uchylił drzwi auta.
– Acha… Brauchitsch!
– Tak jest, majorze.
– Jeszcze jedno – wskazał dom palcem w czarnej rękawiczce. – Ten zegar niepotrzebnie odmierza minuty i godziny – uśmiechnął się z ironią. – Tamtym ludziom właśnie skończył się czas…
– Rozumiem, majorze. Przetransportuję zegar w wyznaczone miejsce.
– No! Heil Hitler, gefreiter…
4.
…Adolf odłożył pustą filiżankę. Jedną ręką pieścił psa.
– Na początku czerwca 1941 roku otoczyliśmy małą wioskę Behringen niedaleko Hamburga. Mieszkańcy zostali wywiezieni. Tutaj, w pobliżu lasu, znajdowało się dziwnie, opuszczone miejsce. Ludzie bali się tego miejsca i duchów z nim związanych. Przyjechałem tam wtedy z Josephem Goebbelsem. Byliśmy w pobliżu na masówce propagandowej. Stetz zaprowadził mnie do tego punktu i pokazał zagadkowe odłamki skały.
– Nie ma takiego materiału na Ziemi – powiedział.
– Dlaczego?– zapytałem.
– To jest naturalny opornik grawitacyjny. Energia statyczna wewnątrz powoduje jego antygrawitacyjne właściwości. Naukowcy zatrudnieni dla Gestapo nadali mu nazwę sorn. Z tego materiału Horst wytwarzał proszek, który Żydzi dodawali do podeszwy produkowanych przez siebie butów…
…Hitler wstał. Z trudem zaczął się przechadzać po pomieszczeniu. Jego sylwetka wydawała się mała i zagubiona w olśniewającej, bursztynowej sali.
– Zadzwonił do mnie dwa tygodnie później do Berlina, mówiąc, że odnalazł źródło tego materiału. Po prostu spadało z nieba. Odkrył też dziwne ślady prowadzące do cmentarnej krypty dosłownie parę metrów dalej…
Do takich operacji nie nadawał się nikt z Wehrmachtu. To musiał być wyszkolony lepiej niż pies działacz partyjny albo psychopata z ulubionym karabinem maszynowym. Stetz wybierał ludzi ze szczególnym namysłem. Nikt nie miał prawa przebywać w strefie. Tylko kilka osób było wtajemniczonych w szczegóły operacji. Sam nie wierzył w duchy, chociaż Führer wielokrotnie natrętnie sugerował zatrudnienie mediów spirytystycznych. Współpraca z duchami dla funkcjonariusza gestapo nie wchodziła w rachubę. Wrogów pozbywali się w głębokiej wierze, raz na zawsze! Przyświecał im materializm Hobbesa, wojna każdego z każdym, wszystko to przysypane dobrze ubitą ziemią. Pamiętał, jak zareagował na uwagę kanclerza. Uśmiechnął się do wspomnień.
– Heinrich, wyglądasz jak monachijski Ferdl Weiss!- wykrzyknął na widok jego miny. – Teraz wiem, dlaczego tak cię lubię – dodał, szczypiąc go w nieogolony policzek.
W rezultacie pozostawił mu wolną rękę w wyborze środków. Dla kurażu na wiejskiej drodze stanęła dobrze zamaskowana haubica Karl. To był marny prototyp ważący dwadzieścia ton. Prawdziwy cud konstrukcyjny stanął gdzie indziej i ważył sto dwadzieścia ton, o kalibrze sześciuset milimetrów, używający pocisków o wadze dwóch tysięcy kilogramów i w efekcie rozrzucających beton w promieniu czterech i pół kilometra.
Według Stetza w przypadku cmentarza w Behringen wystarczyło rozrzucić nagrobki w promieniu dwustu metrów. Kilku ludzi z obsługi sterczało na platformie, w napięciu obserwując teren.
Stetz wraz z dwoma esesmanami podczołgali się pod zarośniętą kryptę. Z trudem odsunęli płytę. Wewnątrz tykał jakiś mechanizm.
Wskoczyli.
Na początku trudno było się zorientować. Kryptę zarastały korzenie sąsiadującego drzewa. Pachniało mokrą gliną. Było ciemno. Dodatkowo ślizgali się na mokrej powierzchni schodów.
Obcy zdradził się gwałtownym ruchem, inaczej nigdy nie odkryiliby jego obecności w plątaninie korzeni. Wspólnym siłami wywlekli go na schody. Ktoś przypadkowo strzelił, kto inny kilkakrotnie kopnął. Dość, że istota szybko zrezygnowała z walki. Zrezygnowaną popchnęli do wyjścia. Krwawiła i jęczała cicho. Stojąc pomiędzy grobami wyglądała jeszcze bardziej dziwacznie. Jakby wydały ją na świat rzędy leżących trupów. Odrażająco śmierdziała.
Stetz ściągnął rękawiczki.
– Bolszewik? Odpowiadaj, psie! – kilka smagnięć rękawiczkami przez twarz nie zrobiło na nim wrażenia. Ciągle pozostawał cuchnący i pokryty tysiącem brodawek. Esesmani szarpnęli istotę. Każdy w swoją stronę. Stetz ruchem dłoni zakazał dalszej przemocy. Przyjrzał się uważniej.
– Za duży na szczura! Hm… To nie jest Cygan, Żyd. Homoseksualista?… – zastanawiał się nad opisem. – Na pewno nie urodziła go niemiecka matka. Nie urodziła go również ziemska matka! Może nawet nie pochodzi z Układu Słonecznego?
Pochwycił oślizłą twarz. W silnym uścisku odkształciła się, zmięła do wyglądu sflaczałej, plażowej piłki.
– Pracujesz dla Stalina? Nosisz białe róże?! Może okradasz Reichsbank dla trzeciej siły?! Mów, śmierdzący psie!
Stłumiony gulgot z jaszczurczej gardzieli był wszystkim, co usłyszeli.
– Tam, skąd pochodzisz, nie zna się niemieckiego?! – wrzeszczał Stetz. – Ale może wiesz, co znaczy „sitz”!?
Stwór skinął głową twierdząco.
– Siadaj! – usiadł.
– Zakładam, że słyszałeś o formacji SS?
Znów skinął głową.
– Gdzie jest reszta? Kim jesteście i jakie chowacie zabawki? – Stetz był pełen dobrego humoru. Takiej sytuacji nie spodziewał się w całym swoim życiu. Ciągle nie wierzył, że to bydlę jest inteligentne. Zbyt mu przypominało zabiedzoną kozę
Obcy wskazał niebo, nieco na południe.
– W niebie? Ponad Frankfurtem? – Stetz uśmiechnął się wyrozumiale. – Czyżbyśmy nie zauważyli zajebistego Zeppelina? … Brauchitsch!
– Tak jest majorze! – gefreiter zasalutował w gotowości.
– Skrępuj go jakoś. Nie chcę żadnych niespodzianek.
– Wolfgang! Przynieść kajdanki! Trzy pary!
Skrępowany obcy wyglądał bardziej przyjacielsko.
– Co tam ukrywacie nad Frankfurtem?
Wzruszył czymś, co mogło być ramionami. Pokazał na migi, że to coś się przesuwa.
– Leci ponad Ziemią? Ponad Ziemią?! Jesteś pewien? Jak wysoko? Pięć, dziesięć… Dwieście kilometrów ponad powierzchnią?! Na orbicie?
Nastąpiło kolejne wzruszenie ramionami. Z wnętrza krypty wybiegło dwóch esesmanów. W rękach trzymali coś w rodzaju butów. Człowiek nie byłby zdolny wciągnąć tego nawet na ręce.
– Ubierz to! Słyszysz? Ubierz to…
Obcy potrzebował chyba pomocy gestapo. Był oporny, uparty, w końcu zły. Brauchitsch zdzielił go kolbą karabinu. Stetz przyłożył Waltera do potrójnych oczu tak, żeby zobaczył pustą lufę
– Ubierasz? – zapytał powtórnie major. Obcy skinął głową. – Widzę, że… Nie kontaktujemy się najlepiej jako gatunki, ale śmierć to śmierć, a ty, Ropucho, akurat to rozumiesz aż nader dobrze.
Ropucha zaśmierdział odrażająco. Nawet w tym aspekcie sytuacyjnym istniała zastanawiająca międzyrasowa zbieżność.
Pospinali się z istotą skórzanymi pasami ze spodni całego oddziału. Stetz nie odżałowałby takiej okazji. Zabrali ładunki wybuchowe, dodatkową amunicję i kilka zapasowych par butów. Ten materiał Sorn po prostu wykruszał się podczas podróży. Tam, w górze, specjalne urządzenie nakładało grubą warstwę sornowej pasty na podeszwy. Lśniły potem jak masło na pajdzie chleba.
W odpowiednim momencie wystartowali. Wyglądali komicznie, lecąc we czwórkę. Osłaniały ich oddziały Wehrmachtu i naładowana haubica. Lot był niezwykle chaotyczny.
Przedarli się przez chmury. W dole rozciągnął się Hamburg, dalej linia horyzontu zrolowała się aż poza Hanower i wreszcie dotknęła morza. Przed nimi zamajaczył potężny kształt. Wyglądał jak kilka gigantycznych Zeppelinów sczepionych kadłubami. Migotały światłami ogromne anteny. Mrugały tysiące reflektorów LED. Luk wejściowy był nie tam, gdzie przypuszczali. W całym schemacie konstrukcji brała udział jakaś nieludzka logika i przerażająca obcością konsekwencja.
Właz otworzył się z sykiem. Stetz stanął na pokładzie pierwszy. Ropucha już leżał cichutko, rozszarpany wstrzykniętym ładunkiem gazowym. Szybko rozstawili karabiny maszynowe. Brauchitsch zbliżył się do następnej grodzi. Mechanizm był zbudowany podobnie. Otworzył się z łagodnym sykiem. Korytarz wewnątrz był nadal pusty.
– To jest jakiś gigantyczny samolot, nie balon. A te litery? – jeden z żołnierzy dotknął napisu na ścianie. – To japoński?
– To nie jest japoński, Wolfgang. To nie jest rosyjski. To jest cud, na który nasza partia sobie zasłużyła. Führer będzie z was dumny, żołnierze. Tylko musicie utrzymać przyczółek na terenie wroga – dobitnym szeptem stwierdził Stetz.
Zastanawiał się przez chwilę.
– Ten obiekt nadal leci. Szokujące. Przedtem był nad Frankfurtem, chwilę potem nad Hamburgiem, teraz gdzieś ponad Morzem Północnym. Zajmuje mu to chwilę. Hm. To orbita, panowie. Nie wiem, czy rozumiecie. Ale szybkość i energia, jaką dysponuje pojazd, jest imponująca. Wyobraźcie sobie załadowanie tego czegoś bombami! W ciągu godziny zbombardowalibyśmy cały świat bez ostrzeżenia.
Pokiwali z uznaniem głowami w hełmach. Ciągle mieli oczy zasłonięte motocyklowymi goglami.
– Dobra, daj mi jeden z automatów. Pójdę pierwszy. Wolfgang za mną, a Brauchitsch zostanie. Będziesz zabezpieczał nasz odwrót.
– Tak jest, majorze – odparł z cicha. Ostrożnie położył się na podłodze, a obok ustawił kilka ręcznych granatów. Wyglądał z nimi jak przygotowana do przystrojenia choinka.
Stetz poprawił mundur. Strząsnął popiół z ostatniego cygara i z automatycznym karabinem maszynowym w czarnych dłoniach ruszył w stronę korytarza. Wolfgang trzymał się ściany. Zawsze była pewniejsza niż otwarta przestrzeń.
Korytarz był zawalony fragmentami urządzeń. Przeważały skrzynki z pamięcią twardą komputerów pokładowych. Stetz brodził w płytkach CD i porzuconych w bezładzie dyskietkach. Srebrne krążki trzaskały pod butem, a karty mini SD kleiły się do podeszwy. Niektóre mrugały jeszcze resztkami energii, jakby dopiero co opuściły kopiarki.
W sterowni nie znalazł nikogo. Na ekranach widniała krzywizna Ziemi i odległy, mały Księżyc. Obraz przesuwał się zatrważająco szybko.
– Wolfgang… Czy ty widzisz to, co ja?
– Tak jest, majorze!- odparł żołnierz. – Pod nami znowu Niemcy. Widzę ośnieżone szczyty Alp.
– To znaczy, że on przyśpiesza… Musimy szybko zawiadomić Führera. Może Wernher von Braun jakoś to, do kurwy nędzy, przyhamuje…
5.
– Czy tu jest bezpiecznie, Heinrich?
– Nigdy nie było bezpieczniej, mein Führer – Stetz trzasnął wypastowanymi butami. Trzymał pod pachą rękawiczki i czarną czapkę z insygniami SS. Jego rozpięty płaszcz odsłaniał otwartą kaburę broni jakby ciągle tkwiącej w gotowości do strzału.
Hitler dotknął pulpitów. Zrobił to z nieuchwytną obawą.
– Co to za rasa? – zapytał.
– Zgaduję, że nie Aryjska. To ktoś z bardzo daleka. Miesiąc temu mieliśmy tu małą bitwę. Obcy przybyli na małym holowniku. Wywoływali swego kompana na falach radiowych, ale on już nie żył. Wystrzeliliśmy w nich naszą sterowaną radiem rakietę Vergeltungswaffe. Dzieła dokończyły karabiny maszynowe Wehrmachtu i Panzerfausty.
– A co mówi Wernher von Braun? Da się tym polecieć?
Wąs zadrgał nerwowo, kiedy wymówił ostatnie słowo.
– I to jest najdziwniejsze mein Führer. Wernher … – tu zawiesił głos – uważa, że tym się nie lata.
Adolf spojrzał uważniej w oczy majora.
– Jak to? Wbrew temu, co widzę, to coś nie lata?
Heinrich Stetz parsknął dzikim śmiechem.
– Jest pewien żydowski naukowiec…
– Żywy?
– Jeszcze żywy. Nazywa się Albert Einstein.
– Brzmi niemiecko.
– On uważa, że przestrzeń nierozerwalnie łączy się z czasem. To jedność. Ten pojazd służy do podróży w czasie, mein Führer.
Adolf trwał z otwartymi ustami. Jego pytania zawisły w przejmującym milczeniu. Grono oficerskie z tyłu i sam Joseph Goebbels spojrzeli po sobie znacząco. Widać, już dawno przetrawili informację.
– To może być idealny schron w razie nalotów…- powiedział natchniony.
– To może być coś więcej niż schron, wodzu. – Goebbels podszedł i uchwycił Führera pod ramię.- A nie pomyślałeś, drogi Adolfie, o Morzu Czerwonym?
– Dlaczego akurat o tym morzu?
Goebbels uśmiechnął się tajemniczo.
– Jako minister propagandy mam tylko jedno skojarzenie.
– Jakie?
– A takie, że możemy dopaść całą tę żydowską bandę w jej drodze poprzez rozstępujące się wody Morza Czerwonego…
6.
…Hitler usiadł. Natychmiast z ziemi podniósł się Blondi. Ułożył głowę na kolanach wodza. Adolf mówił, masując głowę psa – Blondi miał przeszczep wątroby w 2438, przeszczep serca w 2718, przeszczep lewej łapy w 2903 i przeszczep głowy w 3201. To już nie był nowy pies.
Wódz westchnął ciężko i kontynuował:
– Użyliśmy najnowszych dekoderów. Ale poznaliśmy tylko cząstkę prawdy. Reszty domyśliliśmy się sami. To była szajka przemytników. Przez nasze słońce aż do Wegi biegnie niewidzialna czasoprzestrzenna rafa, o którą rozbijają się czasowe okręty z całego wszechświata. Pełno tu wraków. Yorgungbanditen, jak nazwaliśmy ich potocznie, rabowali je ze wszystkiego, co da się sprzedać. Podróż w czasie jest nierozerwalnie związana z podróżą w przestrzeni, czego dowiódł ten żydowski geniusz, Albert von Einstein. Yorgungbanditen przybyli do nas z przeciwległego krańca galaktyki i zajmowali się rabunkiem obcych technologii. Zorganizowaliśmy zasadzkę na pierwszym okręcie. Ludzie Stetza czekali tam przez miesiąc. Wielu zmarło na nieznane infekcje. Dopiero później nauczyliśmy się dezynfekować pomieszczenia. Wernher von Braun mógł teraz przejąć okręt czasowy. Dokonał cudu uruchomienia tych maszyn. Jeździliśmy wtedy do Bayreuth niby na koncerty Wagnerowskie, a tak naprawdę oboje z Ewą uczyliśmy się lewitować w sornowych butach. Jak ona to mówiła? – zastanawiał się przez moment. – Latania na obcasach – uśmiechnął się do wspomnień
Spoważniał nagle i mówił dalej:
– Wyszkoliliśmy grupę operatorów, a gestapo zadbało o to, żeby żadna wiadomość nie wymknęła się na zewnątrz. To było szczególnie ważne w ostatnich dniach wojny. Nigdy nie zapomnę tego pożegnalnego dnia, kiedy przemykaliśmy pośród ruin jak szczury. Stetz czekał na mnie pod Hamburgiem. Pozostał na powierzchni, a kiedy upewnił się, że jesteśmy wszyscy bezpieczni, strzelił sobie w łeb… – Adolf zamilkł. Jego oczy zeszkliły łzy.
Pies znów położył wielką głowę na wątłych kolanach Adolfa. Ten sięgnął po telefon dotykowy Samsunga.
– Helga – powiedział – przynieś nam mocnej kawy.
Wkrótce gruba Niemka postawiała na stole dymiące filiżanki z ekspresu.
– Kiedy wyruszyliśmy w roku 1945 z Berlina, mieliśmy tylko jeden kiepski reaktor jądrowy. Nikt go nie umiał naprawić. Wernhera złapali alianci, a młodzi oficerowie technicy nie mieli zielonego pojęcia o technice nuklearnej. Pierwszy skok przeniósł nas do roku 2089. Tam mogliśmy uprowadzić utalentowanych techników. Wkrótce mieliśmy już osiem reaktorów. Niestety, wszyscy młodzi zdolni byli Żydami. Tam też dowiedziałem się o Unii Europejskiej. Szlag mnie trafił.
Rozparł się w fotelu wygodniej. Filiżanka dymiła mu w małej dłoni.
– Muszę przeprosić za obozy koncentracyjne, za masakry, za wojnę. To wszystko można było rozegrać dyskretnie. Walka o pokój i demokrację pochłonęła ofiary usprawiedliwione. Nawet idea żydowskiej państwowości była genialna. Czemu sam na to nie wpadłem? Wrzucić ten naród w mrowisko nienawidzących ich sąsiadów.
Przerwał, masując gorączkowo czoło.
– Uciekliśmy z Ewą ze swego bunkra w Berlinie w ostatniej chwili. Okręt nie był całkiem sprawny. Reaktor przeciekał. Codziennie otrzymywaliśmy dawki radiacji, przekraczające dozwolone limity. Nie winię za to von Brauna, w końcu nigdy nie wyjawił prawdy Amerykanom, kiedy dopadli go w akcji paperclip, ale pech chciał, że Ewa, moja Ewa, dostała raka piersi. Tak się przejąłem, że zapomniałem o Żydach, wojnie i Niemcach… Wydałem rozkaz lotu w przyszłość po ratunek dla niej. Stary głupiec…
Niemal się rozkleił.
– W 2358 pizda uciekła z jakimś żydowskim doktorem chirurgii plastycznej.
Dekoder na biurku zajarzył się błękitem.
– Wodzu, wróćmy do meritum. Co stało się z ideą ataku na naród Izraela?
Potrząsnął głową jak rozbudzony.
– Otwarcie luków załadunkowych na okręcie czasowym wcale nie było takie proste, a zanim ruszyliśmy, 30 kwietnia 1945 roku rozkazałem załadunek na pokład całej technologicznej śmietanki zbrojeniowej…
7.
Ogromna sornowa platforma z trudem wylądowała na piaskach pustyni. Osobno lądowały zbiorniki paliwa i amunicja.
Erwin von Schulenburg, syn znanego ambasadora Niemiec w Moskwie, Friedricha, rozglądał się bacznie po okolicznych wzgórzach. Jego skórzany płaszcz łagodnie tarmosił gorący wiatr. Nie było w tym nic dziwnego, w końcu unosił się dziesięć metrów ponad powierzchnią ziemi. Miał kilka lotnych patroli cekaemów. Chłopcy nie tracili czasu. Kontrolowali teren w promieniu pięćdziesięciu kilometrów.
Na przegubie lewej dłoni zalśnił zrolowany, grafenowy smartphone. Erwin włączył go dyskretnie.
– Brauchitsch! Jesteś tam?
– Tak jest, pułkowniku. System nawigacji działa bez zarzutu. Wystrzelone Satelitewaffe działają znakomicie. Mam podgląd wizualny z powietrza na jakieś sześćset do siedmiuset kilometrów wybrzeża.
– Sierżant Stulpnagel wybiera się do ciebie z wysoko wyspecjalizowanym oddziałem.
Zaległa pytająca cisza.
– Mówi ci coś nazwisko Reitsch? Hanna Reitsch?
– No, oczywiście panie pułkowniku. Jedyne Żelazne Krzyże Führera dla kobiety! To ona była oblatywaczem pilotowej wersji latającej bomby V-1 i ME163 z silnikiem rakietowym! – rozgorączkowanym głosem relacjonował gefreiter Brauchitsch.
– Będzie tych dam kilkanaście i dadzą wam niezły pokaz na pilotowanych wersjach bomby nuklearnej. Co to znaczy ofiara dla idei Führera! Może zmiotą przy okazji te pierdolone piramidy… Nie znoszę ich na zdjęciach z Facebooka!
– Tak jest!
Schulenburg wolno przeleciał ponad platformą czołgu. W powietrzu zapalił cygaro. Przyglądał się przez chwilę, strzepnął popiół na daleki piasek i skinął na czekających żołnierzy, sygnalizując początek operacji.
Masywnie opancerzony Maus, ważący sto osiemdziesiąt osiem ton, wyposażony w dwa potężne działa, wjechał na pustynię. W każdych normalnych okolicznościach powinien zaryć się w piach po czubek durnej wieży strzelniczej, ale nie z sornowymi gąsienicami, które pozwalały mu niemal lewitować ponad powierzchnią ziemi. I tak budził tumany dzikiego kurzu. Towarzyszyły mu oddziały dawnego gestapo, przemianowane na doborowe jednostki Zeitwaffen. Jeden po drugim wznosili się w powietrze dźwigając superlekkie sornowe panzerfausty. Jak rój rozwścieczonych os ruszyli na zachód. Tuż nad morzem zrobiło się chłodniej. Na spokojnej wodzie w mglistym oddaleniu pojawiło się kilka jednomasztowych statków, zapewne Fenicjan. Brak wiatru, a może pośpiech, zmusił ich do sięgnięcia po wiosła. Rwały w kierunku południowym.
Niebo pociemniało nad morzem. Gigantyczna czarna chmura, posplatana czerwonymi błyskawicami jak wyrwane serce potwora, ciągnęła się aż w stronę Aleksandrii. Morze robiło się niespokojne i w pewnym momencie poczęło ustępować z piasków plaży, cofać się, rozlewać na boki. Burzyć się i w końcu występować z brzegów, zalewając okoliczne nadbrzeżne osady i topiąc w nich bezbronnych ludzi. Góra ustępującej wody musiała gdzieś podziać swą gwałtowność i masę. Z wolna odsłoniło się dno aż po daleki horyzont Egiptu. W powietrzu drżał ryk jakby miliona gardzieli. Na błotnistym dnie uwijały się tysiące, miliony much, kłębiły robaki, zjadając pośpiesznie to, co odsłoniło morze.
Erwin von Schulenburg wolno wylądował na pośpiesznie zainstalowanym tarasie widokowym tuż obok admiralicji. Głośno wyłączył sornowe buty. Obrzucili go poirytowanym spojrzeniem. Goebbels znacząco uniósł brwi. Adolf zarechotał pod krótkim, posiwiałym wąsem. Nie mógł oderwać wzroku od widoku rozstępującej się wody.
– Czas na nas! Ernst Udeth, proszę wysyłać esemesa do Zeitwaffen Południe… Niech uderzają w to bosonogie paskudztwo biegnące w naszym kierunku – powiedział.
Na Zeitwaffen Południe składało się kilkanaście nagich Niemek. Wszystkie gotowe. Zwarte cyckami, pośladkami, udami z już wibrującym metalem. Zgodnie pomachały rękami, których dłonie potrafiły jednocześnie czule pieścić niemieckie dzieci i trzymać łopoczące flagi. Cała złożoność tego przejmującego obrazu wspaniale komponowała się z pomalowanymi w czarno-czerwone emblematy rakietami. Maszyny po kolei wypięły się w niebo niczym wierzgające ogiery. Kobiety z okrzykiem uderzyły stopami w ostrogi startu. Sczepione pasami z rozgrzanym bokiem rakiety wyglądały nie tylko seksownie… Wyrażały moc, siłę narodu panów w jego potencji niszczenia, w jego niezłomnej chęci składania ofiary nie tylko z synów, ale również matek i córek. To już było zwycięstwo propagandy Josefa i ucieleśnienie idei natręctwa wizji Adolfa. Czternaście pilotowanych pocisków nuklearnych wzbiło się z nieprzebrzmiałym grzmotem i runęło w kierunku ciągle rozstępujących się wód. Eksplozja po eksplozji głuche detonacje przynosiły posmak krwawego wiatru. Tajemnicze błyski zakończyły krótki pokaz. Ale morze się nie cofało, nie zamykało cuchnącej szramy na dnie. Coś szkaradnego nadchodziło z groźnym pomrukiem.
W powietrzu przeleciało kilka przestraszonych cieni. Wehrmacht miał serca z łatwopalnego papieru. Uciekali pierwsi na odległe tyły.
– Co to jest, Josef ?
– No, na pewno nie ich żydowski Bóg. Nie przeżyłby dawki takiego promieniowania – odpowiedział ze słabym uśmiechem Goebbels.
– Mamy tu jakieś haubice, ministrze?
– Czternaście, mein Führer.
– Obersturmführer Schulenburg, poprawcie sobie ten czarny krawat, do cholery! Nie leży równo. Niech Jehowa czy inne gówno zobaczy, jak bardzo się pomylił, wyznaczając naród żydowski narodem wybranym!
8.
– I co zobaczyliście? – pytający przerażał swoim spojrzeniem. Nazywał się Matzigon Langenestein. Daszek jego lśniącej czapki z ogromną czaszką Aqwadyjską przysłaniał mu pół twarzy. Był dowódcą grupy szturmowej potrójnej S. Z nikim, ale to z nikim nigdy się nie cackał. Jednak takich jak fuhrer nie spotyka się często w historiach do wyprostowania.
– Nadlecieli Rhits- rozpoczął wyjaśnienia Adolf. – Zaatakowali zmasowanym ogniem baterii laserowych. Działa czołgów raziły na pełnym automacie, zabezpieczając nasz odwrót. Tylko dzięki temu nasza platforma nie ucierpiała. Rhits dotarli za nami aż tutaj. Ale statek czasowy przejęły już wasze doborowe jednostki. Byliśmy odcięci. Znaleźliśmy się w krzyżowym ogniu bez szans na przetrwanie. Wobec tych faktów zdecydowałem się na bazwarunkową kapitulację.
Postać za biurkiem dźwignęła się z niewybrednym chrapaniem. Kiedy chodziła, podpierała się rękami niczym dwutonowy goryl. Jej skórzasty płaszcz i czarne medale szemrały złowieszczo. Tradycyjny łańcuch rodowy ciągnął się po ziemi, co nie dodawało jej godności, wręcz przeciwnie, uwłaczało. Przywoływała tym widokiem skojarzenie zbiegłego, długo bitego psa.
Führer skrzywił usta w niesmaku.
– Rhitsowe są biologicznymi automatami – kontynuował Matzigon Langenestein. -W roku 12056 odkryliśmy dziwne fluktuacje czasu związane z zakłóceniami przeszłości. Zapewne wiesz już co nieco na temat technologii informatycznej, przyjacielu? Otóż nasze doświadczenie z informatyczną strukturą czasoprzestrzeni zmusiło nas do zainstalowania w biegunach zbieżności ekspansyjnych, czasoprzestrzennych Quortadów zabezpieczających. Quortady pracują od stosunkowo niedawna. Dlatego natychmiast zauważyliśmy niebezpieczne odchylenia strumienia projekcji czasu.
Spojrzał ze złością na automat translacyjny, który z trudem nadążał za potokiem słów.
– Możesz sobie myśleć, co chcesz, z tym twoim żydowskim bzikiem, ale istnieją współczesne mi teorie ewolucji rasy ludzkiej, które jasno i przejrzyście dokumentują potrzebę istnienia uciśnionych grup etnicznych i narodowościowych w historii ludzkości. Są w kontekście rozwoju niezbędne. To spod takiej prasy dyskryminacyjnej wychodzą najpiękniejsze klejnoty myśli humanistycznej i naukowej.
Usiadł znowu, tym razem z potężnymi buciorami naparł na biurko, aż skrzypnęło żałośnie. Daleko rozłożył ramiona. Leżały wygodnie oparte, nieskrępowane i długie niczym cielsko węża. Dłonie pozostawały w nieustającym ruchu. Na podłodze pod biurkiem, na przykład, bawił się starą zapalniczką Hitlera, którą nie wiadomo kiedy gwizdnął mu z szuflady.
– Mein przyjacielu. My też mamy kłopoty. 17 stycznia 12003 roku podobne fluktuacje czasoprzestrzenne wywołały najcięższą w historii wojnę z Koganami. Byłem wtedy admirałem dwunastej floty i szefem obozu koncentracyjnego na Hevoncie. To piętnasty księżyc Dreygona. Szczegóły zapewne mało cię interesują, ale wiedz, że to daleko stąd i nasza niezwyciężona armia była tam po to, żeby zrobić porządek z wiecznie zasmarkanymi Finidami. Popierali finansowo Koganów… Wyglądają jak głodne, obślinione świnie! – wtrącił agresywnym szczeknięciem. Po chwili opanował się i już spokojniej kontynuował. – W tym akurat przypadku te istoty są zadziwiająco podobne do twoich żydowskich dupków. Z jedną różnicą, mein Führer, żaden nie dorasta do śmierdzącej pięty Izraelity. „Człowiek” zawsze brzmi dumniej.
Nabrał powietrza. Jego słowa zabrzmiały głośniej. Nabrały twardości stali i pewności oratora.
– Zostałem poproszony przez kanclerza Arnharda de Gelbunstein, to nie brzmi po niemiecku wbrew pozorom. Tylko twój pierdolony translator przekręca wszystko na swojską nutę… – wypluł przeżuwaną gumę wprost na sufit. Wolno na nowo nabrała kolorów. Po minucie odkleiła się i spadła wprost na jego czekającą rękę. Odzyskiwała wartości odżywcze pobierając molekuły z otoczenia.
– Sformowałem grupę operacyjną „Golemplatz”, aby zbadać spowodowane przez was zakłócenia. Dokładnie wybrałem ludzi. Tylko ludzi, żadnych Finidów czy zawszonych Hraganów.
– To niższe rasy? Wyzwoliliście galaktykę od głupich i poniżających mitów moralności i sumienia?
– Oczywiście! Jak możesz w to wątpić? Humanistyczne wartości funkcjonują tylko w systemach społeczności ludzi. Tylko my posiadamy zdolności kulturotwórcze i stąd jesteśmy predysponowani do roli władców i organizatorów. Inni są albo zdegenerowani przez środowisko albo posiadają cechy fizyczne nie pozwalające im na rozwój kulturowy i umysłowy w ogóle. Krzyżowanie ras galaktycznych jest szkodliwe i w interesie człowieka leży, aby jako istota wyższa, utrzymywał czystość krwi i niezależność kulturotwórczą.
– A więc etnocentryzm zwyciężył?
– W pewnym sensie tak. Musiał. Wyruszyliśmy między gwiazdy w poszukiwaniu przestrzeni życiowej. Naszą filozofię opieraliśmy na Gobineau, Chamberlainie, Lapouge, naszym Pere Derathsou, czy całkiem współczesnym mistrzu Otto Reghatzenbergu. Najwyższą rasą jest rasa Ludzi i ona niezmiennie panuje w galaktyce od blisko tysiąca lat. Finidów nierzadko gazowaliśmy na ich ojczystych planetach. Wystarczyła tylko domieszka odżywczego tlenu, żeby cała ich populacja odeszła w bólu większym niż po użyciu cyklonu B.
– Zachwycające!
– A Hraganie, jak sama nazwa wskazuje, są bandą zwichrowanych pedałów, których ideologia propaguje interrasowe misteria seksualne, genetyczne giełdy i hakerskie programy interfuzji międzyrasowej. Ktoś kiedyś spróbował takiej kopulacji i zamiast dzieci urodził tuzin biegających grzybów. – Myślał przez chwilę. – Gdzieś straciliśmy nad tym kontrolę, ale winowajcy ponieśli srogą karę. Oczywiście, nie Ludzie. Moje oddziały Policji Wojskowej mają słabość do naszego gatunku. Zasada mówi: „Lepiej niech zginie dziesięciu przypadkowych obcych niż jeden winny człowiek.”
– Też likwidowałem homoseksualistów.
Wyraźnie się obruszył.
– To błąd, Adolfie, wielki błąd. Sam biorę nierzadko udział w orgiach homoseksualnych. Nic, co ludzkie, nie jest nam obce. Mając najdoskonalszy organizm we wszechświecie, musimy być zdolni maksymalnie wykorzystać jego lubieżne możliwości. Sam nauczyłbym cię kilku wspaniałych pozycji, ale z punktu widzenia ewolucji wydajesz mi się po prostu nieapetyczny. A nasze kobiety rodzą coraz sprawniejsze genetycznie dzieci.
– To znaczy: rodziły dzieci kalekie?
– To zależy od środowiska, w którym niemowlęta przychodziły na świat. Nie każdy ma szczęście od razu urodzić się na Ziemi i to w dodatku na przedmieściach Hamburga. Podbita planeta często zawiera zaraźliwe priony. Nawet po całkowitym wyeliminowaniu szkodliwej obecności biologicznej obcych organizmów elementy, z których były wykreowane, wykazują cechy wbudowanej złośliwości. Mówimy o podboju totalnym.
– Ma się rozumieć.
– Genetyczny klucz musi być poprawny. Nad tym czuwa aparat polityczny SSS i bojowe skrzydła Reichtzweigu.
– Instytucje niemieckie.
– Nieee! Jak długo mam ci powtarzać, że translator, którego używasz, płata ci niemieckie figle?
– Nie ma już Niemiec? Nie mów, nie mów…Wszystko przeżyję, ale nie to.
Cierpliwie czekał na zakończenie tego wybuchu słabości.
– Wszyscy jesteśmy Niemcami! Wszyscy jesteśmy Żydami i Cyganami i Pedałami! Nie ma między nami różnicy. Jesteśmy wielkim narodem panów i wiecznej racji! W konfrontacji z wszechświatem jest tylko Jeden Człowiek. Musimy być sobie równi, waleczni, związani jedną wieczną ideą humanizmu. Nie mamy miejsca w sercu, aby dzielić się miłością z każdą wszą odnalezioną na obcej ziemi, pod obcym słońcem. Nie oddamy nikomu naszego natchnienia, nie ugasimy ognia eksploracji. Nie obdzielimy zdobyczami nauki i techniki. Co więcej, my taką wesz przepędzimy, zdepczemy tylko po to, aby odnaleźć więcej miejsca dla naszych wspaniałych, silnych ludzkich potomków, ich drzew i ptaków! Wyszkolimy młodych ludzi, przed którymi zadrży wszechświat. Ludzkość potrzebuje ludzi zdolnych do przemocy, władczych, nieustępliwych i okrutnych. Potrzebuje człowieka, który poniesie nasze nieprzemijające wartości pomiędzy gwiazdy!
– Mein God! – starzec jęknął z podziwu.
– Ale ty, Adolfie, i twoja mała armia macie obowiązek wrócić. Zapakuję do przeszłości nawet ciała zabitych żołnierzy. Każdy guzik, sznurówkę, ubranie czy wystrzeloną kulę. Wszystko musi powrócić do miejsca skąd zostało zabrane. Przecież w przeszłości już istnieją duplikaty tych atomów. W przeszłości odbywa się budowa przyszłości. Stąd gigantyczne zakłocenia wywołane waszym przemieszczeniem. Poza tym materia budująca wasze ciała jest własnością ekosystemu Ziemi. Będzie wielokrotnie wykorzystana w kreacji coraz doskonalszych, bologicznych struktur ludzkich. Wykreuje etapy ewolucyjnej drogi do celu, jakim jest powstanie typu człowieka Aqwadyskiego. Rodzimy bez domieszek! Dbamy o czystość! Moje urządzenia już teraz pracują na krawędzi limitów. Wszyscy i wszystko zostanie odtransportowane w przeszłość do wyznaczonego miejsca w czasoprzestrzeni.
– Jaki to czas?
– Wojna zakończyła się… Niech pomyślę… Dokładnie 16 stycznia 1960 roku. Powiedzmy… Tydzień przedtem.
– 1960? Ale przecież…
– Znam twoją wersję wydarzeń. Wasze wiercenie w continuum czasowym spowodowało jego degenerację! A co? Nie zauważyłeś, Adolfie, że Żydzi przekraczali morze Czerwone w innym miejscu?
Stał przybity i zdezorientowany. Jego podkoszulka wisiała na nim jak biała szmata kapitulacji. Na wezwanie Matzigona do pomieszczenia wbiegli żołnierze. Szesrzej otworzyli sfatygowane drzwi. Kilku szeregowców krępowało niezwykle opornego Karla, dwóch innych usuwało zwłoki bezgłośnie zabitego psa. Hitler zdawał sią tego nie widzieć.
– Gdzie mnie pan przetransportuje? Czy, to jest już ustalone miejsce?
– Twój bunkier, Adolfie… Poza tym cała operacja trochę cię odmłodzi. Interesują nas tylko oryginalne atomy, które odnajdą i umiejscowią w twoim ciele nasze Quortady automatycznie. Pozostawimy ci pamięć, a ta będzie niezbędna, żeby uregulować kilka spraw…
Adolf nawet nie mrugnął. Po prostu ucieszył się z ukrytej sugestii.
Udusi tę kurwę, Ewę z domu Braun, własnymi, gołymi rękami. Długo i dokładnie wyciśnie z tej białej szyi plugawe, zdradzieckie życie. A fiolki z cyjankiem zeżre sam. Nie da jej nawet zlizać.
Czego by nie zrobił dla dobra tej chorej, ludzkiej rasy?
Wychodzili, kiedy Matzigon skinął na jednego ze swoich ludzi.
– Fritisch!
– Sir?
– Zapoznaj się z parametrami Quortadów. Chcę, aby ta bursztynowa komnata dała się przemycić do mojego systemu bunkrów na Hevoncie… – rzucił cicho.
– Transplazja jądrowa? To przesunie datę zakończenia wojny o prawie dwa lata …Ale, da… Da się zrobić…- dodał po chwili gwałtownej walki spojrzeń.
– No…