Tygodnik Polski 2020


Pytania do wywiadu Jan Maszczyszyn
Pan Jan Maszczyszyn gościł już kilka lat temu na łamach naszej gazety. W 2013 r. roku opublikowaliśmy opowiadanie fantastyczne „Kontemplariusz Artyzjonu”.
Ostatnio Pan Jan Maszczyszyn otrzymał nagrodę Żuławskiego za najlepszą książkę roku. Swoją radością chciałby podzielić się z Czytelnikami „Tygodnika Polskiego”.
Magdalena Jaskulska, „Tygodnik Polski”. Czym dla Pana jest otrzymanie Nagrody im. Żuławskiego? Ukoronowaniem dotychczasowej twórczości?
Jan Maszczyszyn………
W Polsce funkcjonują dwie ważne nagrody przydzielane w dziedzinie fantastyki. Jedna z nich to tak zwana nagroda im. Zajdla, czyli nagroda Fandomu – zrzeszenia czytelników, a druga – profesjonalistów, ustanawiana przez jury złożone z literaturoznawców i naukowców. I właśnie ta ostatnia nosi imię Jerzego Żuławskiego, polskiego pisarza fantasty uznawanego za ojca gatunku. Jest nagrodą literacką utworzoną w 2008 z inicjatywy Andrzeja Zimniaka i pod patronatem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, i przyznawana autorom najlepszych polskich utworów literackich utrzymanych w konwencji fantastyki, wydanych w poprzednim roku kalendarzowym. Czym jest dla mnie? Jest w pewnym sensie równoznaczna z przyjęciem do wybitnego grona laureatów, a to naprawdę nobliwa grupa. Oczywistym jest, że nagrodzona praca, jej wycena może być nieprawdopodobnym zrządzeniem losu, grą jakiś szczęśliwych przypadków i prawdziwą wartość dzieła dopiero zweryfikuje czas. Tyle, że ja wciąż żyję, wciąż pasjonuję się literacką twórczością, i pochłaniam niewyczerpane pokłady naukowej literatury, co musi w dalszej konsekwencji przełożyć się na nowe pisane treści. Mam więc szansę udowodnić, że jeszcze nie koniec, że jeszcze zaistnieję na polu fantastycznej kompetycji.
Pisząc i wydając książki fantastyczne myśli się o tych, którzy je czytają i oceniają. Nigdy przedtem nie przyszłoby mi do głowy, aby to moja powieść wzniosła się aż na takie wyżyny, aby mogła być dobrze oceniona przez grono osób wybitnych. Wydaje się zatem konieczne stwierdzenie, że oto spełniło się moje, jakieś doprawdy nawet w pełni nie uświadomione -marzenie. Tak zwany „Srebrny Żuław” jest niewątpliwie ukoronowaniem mojej dotychczasowej twórczości. Po prostu dalej już na rynku polskim chyba nie ma już po co sięgać. Ze wzruszeniem ustawię statuetkę na czołowym miejscu półki z moimi napisanymi i wydanymi książkami.
Czy otrzymanie takiej nagrody pomaga w wydaniu kolejnych powieści?
Pisząc, tworząc powieści myśli się przede wszystkim o sobie. To naprawdę wyjątkowe uczucie sięgać po światy, w których nikt oprócz ciebie nigdy nie był. Pod piórem wszystko jest możliwe. Można wykreować każdy kolor, wszelkie zapachy i smaki, opisać lśnienie oczu, grymasy twarzy, zbudować w postać i obdarzyć ją własnym, niepowtarzalnym życiem. Można budować miasta, kolonizować planety, wysłać nieskończone floty ludzi naprzeciw armiom złowrogich obcych. Można budzić rozterki w duszy, powodować złość, budzić rozpacz i przynosić radość. To wszystko należy do arsenału twórcy i do niego należy pierwszy odbiór. Potem dopiero myśli się o czytelniku; o redakcji tekstu i korekcie. Należy uformować kształt słowa, wyrobić, ugnieść niby ciasto, tak, aby ani na chwilę nie utracić raz zwróconej uwagi. Redakcja to chyba najtrudniejsze zadanie. To walka o czytelnika. Mieszkając w Australii kontakt z odbiorcą jest utrudniony, niemal niemożliwy. Nic więc dziwnego, że ze znalezieniem wydawcy jest jeszcze trudniej. Niezbędny jest jakiś punkt zaczepienia.
I tu muszę wrócić pamięcią do początków mojej twórczości, która – koniecznie muszę to stwierdzić, zawsze była pasją, czyli twórczością hobbystyczną. Ale jak to się wszystko zaczęło? Otóż Na początku roku 1975 zacząłem pisać pierwsze opowiadania fantastyczne. Dwa lata później mając już lat 17 udało mi się opublikować jedno z nich na łamach miesięcznika literackiego „Nowy Wyraz”. Chwilę później założyliśmy z przyjaciółmi pierwszy na Śląsku klub fantastyki, który przyjął nazwę „Somnambul” – to pewnego rodzaju nawiedzenie duszy. Stowarzyszenie nasze działało przy lokalnym KMPiKu i wkrótce zaczęło wydawać pismo o tej samej nazwie „Somnambul” publikujące na swoich łamach, jako jedyne w ówczesnej Polsce twórczość własną. Stąd przeszło do historii jako pierwszy oficjalny Fanzin, czyli magazyn Fandomowych czytelników. W roku 1986 obnosiłem się już jako pisarz fantastyki z dość rozpoznawalnym w Fandomie nazwiskiem i wziąłem udział w ogólnopolskim konkursie fantastyki, w którym udało mi się zdobyć drugie miejsce. Bardzo sobie cenię tę nagrodę, bo znalazłem się pomiędzy dwoma sławami ówczesnej polskiej fantastyki; wschodzącymi celebrytami jej świetności, Huberathem i Sapkowskim. Sławne dziś dzieło, a wtedy opowiadanie „Wiedźmin” był wtedy trzecie. W trzy lata później wyjechałem do Australii i pisarstwo zawiesiłem na kołku. Dopiero po 25 latach, gdy dom już opustoszał i córki wyszły za mąż powróciłem do dawnego hobby. Z początku były to znowu opowiadania. Wydałem więc zbiór Czas przebudzenia i Testimonium. Ale objętościowo opowieści szybko się rozrastały i z chwili na chwilę przerosły rozmiar krótkiej formy, stały się nowelami, wreszcie powieściami. Tworzyłem światy coraz bardziej kompleksowe, które żal mi było opuszczać nie tylko ze względu na wymyślony świat, ale i na drobiazgowo skonstruowanych bohaterów, takich jak; postać profesora Ocearusa, lorda Bizzarda hrabiego Ashleya, czy barona Vanhalgera. Warto jeszcze wspomnieć teleportującego się geniusza, Aborygena Yaragee.
Łatwo więc zrozumieć, że mój powrót na rynek polski posiadał już pewien fundament pozostawiony w korzeniach fandomowej pamięci. Były osoby, które kojarzyły moje nazwisko z pewną już zamierzchłą fantastyczną przeszłością. Temu właśnie faktowi zawdzięczałem zainteresowanie wydawcy. Pochylił się ponad moją pierwszą powieścią. I udało się. Po pierwszym tomie „Swiatów solarnych” 2015 przyszedł czas na tom drugi i trzeci w roku 2017. Po „soft cover” czas na „hard cover” i przepięknie wydany w roku 2019 zestaw ilustrowany. Ilustracje wykonał mój przyjaciel z Poznania, Paweł Leżniewski. Nowo wydane książki są majstersztykiem graficznego dyzajnu, do którego rękę przyłożył znany grafik i znakomity pisarz Tadeusz Meszko. Warto dodać, że byłem gościem festiwalu fantastyki Nidzica 2016, gdzie udało mi się poznać i spotkać wielu znakomitych artystów . Byli obecni graficy, pisarze, krytycy literatury. Miałem okazję porozmawiać z Lechem Jęczmykiem, Pawłem Majką, Markiem Oramusem, Maciejem Parowskim, Rafałem Ziemkiewiczem, czy Marcinem Podlewskim. Mogłem zapatrzyć się w piękny krzyżacki zamek. Przysłuchać się nigdy nie kończącym się krzykom jaskółek i jeżyków. Odetchnąć powietrzem lasów i jezior Warmii i Mazur. A co najważniejsze udało mi się też spotkać z czytelnikami. Ujrzeć na własne oczy długą kolejkę po autografy i z radością odpowiadać na ich liczne pytania. Spotkałem też swojego pierwszego wydawcę Wojtka Sedeńko, który był wtedy jedyną osobą na świecie wierzącą w moją potencję twórczą. „Światy solarne” rozrosły się do rozmiarów trylogii. To niemal 1600 stron zamkniętych w opasłych woluminach. Dla niektórych lektura, chociaż trudna jest warta zachodu i jako taka została zauważona za naszą wschodnią granicą w Rosji i na Ukrainie. I omal w 2019 roku nie ukazała się po angielsku w wydawnictwie wydawcy irlandzkiego. Miałem być gościem Nidzicy 2020, a to za sprawą nowej powieściowej edycji mojej „Trylogii Solarnej”. Niestety wizyta w kraju nie doszła do skutku, a to za sprawą pandemii.
Również na ziemi australijskiej udało mi się zainteresować swoją twórczością kilka osób. Stąd wzięła się moja obecność na festiwalach Polonii w Melbourne. Zagościłem również na łamach antologii wydanych na tę okoliczność, jak również wziąłem udział w spotkaniach autorskich na Federation Square. Najnowsza powieść tylko ugruntowała mą pozycję gdzieś w drugiej lidze nurtu polskiej fantastyki. „Necrolotum” wpadło w wydawnicze sieci Genius Creation, w ręce innego wydawcy, pasjonata tej literatury pana Marcina Dobkowskiego, który niezłomnie promuje utalentowanych i wznosi na piedestały nieznane bliżej nazwiska twórców. Wypada mi wspomnieć, że kończymy obecnie ze znakomitą panią doktor nauk humanistycznych – redaktor Martą Kładź – Kocot prace redakcyjne ponad drugim tomem cyklu „Necrolotum – podmorskie imperia”, „Chronomertusem”. Książka ma się ukazać na wiosnę przyszłego roku.
No właśnie, co z angielskojęzycznym Czytelnikiem? Myślał Pan o tłumaczeniu książek?
Oczywiście, że zmierzyłem się z wyzwaniem. Po kilku przygodach z tłumaczami, tak zwanymi „native speakers” postanowiłem się zabrać do dzieła sam. Wkrótce udało mi się zainteresować dwóch wydawców, ale sprawa nie była aż tak prosta. Trzeba było sprostać bardzo wysokim wymaganiom. Redakcję powieści należało wykonać w swoim zakresie. Stąd bardzo przydał mi się kontakt z wydawcą irlandzkim, który zasugerował mi pomoc redaktorki amerykańskiej. W sumie gra warta była świeczki. Bardzo wiele się nauczyłem, zyskałem przyjaźń i względnie czysty, warty spojrzenia tekst. Mam nadzieję, że w tej dziedzinie wszystko jeszcze przede mną. Dotąd tylko jedno opowiadanie udało mi się opublikować w antologii anglojęzycznej.
Pisze Pan powieści i opowiadania z zakresu fantastyki. Skąd takie zainteresowanie tą tematyką. Czy w dzieciństwie czytywał się Pan w książkach Lema?
Oczywiście, że w dzieciństwie był obecny Lem, Zajdel, Żuławski, Petecki, Trepka. Byli pisarze zagraniczni jak Verne, Burroughs i Wells . Pochłaniałem literaturę tego typu w ogromnych ilościach. Ale znalazłem również czas na zainteresowanie nauką. Pasjonowała mnie od najmłodszych lat paleontologia i astronomia. Obie dziedziny czyniły każdy mój dzień fantastycznym i niezwykłym. Uruchamiały myślenie na wysokich obrotach. I oto koncentrowałem się już jako nastolatek nie na sprawach dnia codziennego, ale, jak się to mówi bujałem w obłokach. Rozpatrywaliśmy z najbliższym mi, już nie żyjącym przyjacielem Andrzejem Wolskim aspekty filozoficzne, rozważaliśmy na swoim naiwnym poziomie wieczne dylematy kosmologii i ewolucjonizmu. I pisali odręczne magazyny fantastyczne, do których później wpisywaliśmy recenzje lub krytyczne posłowia.
Wspomniał Pan o kreowaniu światów postaci… Jednak pisanie wymaga wiedzy z wielu dziedzin, a w przypadku powieści fantastycznych szczególnie chyba z nauk ścisłych, wiedzy o człowieku. Przez lata sporo Pan na pewno przeczytał. Jak Pan przygotowuje się do pisania kolejnych powieści? Czy proces tworzenia u Pana jest poprzedzony zbieraniem solidnych materiałów naukowych, czy raczej wiedzę na dany temat uzupełnia Pan ad hoc w miarę rozwoju akcji?
I to właśnie jest świetne, że tak powiem – pytanie o fundamentalnym znaczeniu. Otóż przybywszy do Australii, z racji swojej przynależności do społeczności mola książkowego musiałem ciężko odchorować czas niedostępności świeżej lektury. Robiłem wszystko, aby jak najszybciej móc się zaadoptować. Wreszcie po roku ambitnie sięgnąłem po pierwszą książkę fantastyczną. Szło opornie. Wkrótce zauważyłem, że książki popularnonaukowe wręcz przelatuję wzrokiem. Stało się dla mnie jasne, że to właśnie one staną się trzonem mojej lektury. Szybko więc te ostatnie całkowicie wyparły fantastykę. Same byłe najdoskonalszym przykładem science fiction, o jakiej nie śniło się przeszłym pokoleniom. Odtąd gromadziłem wiedzę i zwycięsko ustawiałem wolumin po woluminie na półkach mojej sporej biblioteki. Muszę tu wspomnieć, że jak każdy szanujący się obywatel posiadam konto na Facebook. Wykorzystuję je nie tylko do kontaktu z przyjaciółmi, czy gronem pisarsko- krytycznym w kraju, ale również do subskrypcji interesujących mnie grup o profilu naukowym. Codziennie wpada na mój profil kilka lub kilkanaście artykułów na tematy bieżące dotyczące astronomii, kosmologii, czy paleontologii. Biorąc się za moją pierwszą powieść „Światy Solarne” postawiłem sobie bardzo ambitne zadanie. Otóż miał nim być opis iluzorycznego świata enklawy, w którym prawa przyrody zatrzymały się na bazie naszego ich rozumienia w wieku dziewiętnastym. Powstał zupełnie dziwaczny świat, wypełniony eterem i przebrzmiałymi kosmologicznymi pojęciami, które jednakże doskonale i wiernie opisywały autentyczną, otaczającą bohaterów rzeczywistość. Gdy obraz okrzepł, wtedy skonfrontowałem te realia, zderzyłem z naszym bieżącym światopoglądem, a to za sprawą przybywających do tej spokojnej enklawy ludzkich intruzów. Pochodzili z trzydziestego stulecia i przynosili z sobą rewolucję światopoglądową – i tu uwaga – prawdę, która nigdy nie może być ostateczną – w historii wciąż bieżącej myśli ludzkiej. Czyli – równoważne zastanym aczkolwiek funkcjonujące inaczej twierdzenia. Aby to wszystko było możliwe, nie tylko użyłem swojej już wspomnianej oczytanej wiedzy, ale założyłem specjalną stronę na Facebook „Pararelion”, która tendencyjnie gromadziła materiał naukowy na powyższe tematy. Strona jest naprawdę świetna, niestety zawiera dziesiątki artykułów w języku angielskim. Niemniej serdecznie zapraszam, każdego, komu bliskie jest piękno astronomii. Przygotowując się do pisania drugiej mojej powieści, a właściwie cyklu „Necrolotum” uczyniłem podobnie. Tak więc czytelnik, gdyby zechciał może w każdej chwili sięgnąć do materiałów źródłowych nie tylko w samej książce, ale i zbudować sobie własne, szersze wyobrażenie podstawie artykułów oryginalnych. Ta ostatnia „strona” zawiera również materiał ilustracyjny do książki, jak również wszelkie dostępne opinie o niej i zamieszczone w intrenecie recenzje. Na koniec wspomnę i zaproszę miłych Państwa do blogu: jahusz.com
Mieszka Pan i tworzy w Melbourne. To daleko od Polski. Czy myśli Pan, że pisarzowi mieszkającemu w Polsce łatwiej zaistnieć na rynku wydawniczym.
Oczywiście, że jest mu łatwiej. Przede wszystkim posiada kontakt z czytelnikiem, a wiadomo, że wielu z nich jest właśnie wydawcami, odbiorcami i w końcu pracodawcami. Nierzadko są również arbitrami, którzy mogą spojrzeć nieco bardziej przychylnym okiem na to, co czynią. Dotrzeć do nich z Antypodów to rzecz niepodobna. Potrzebny jest upór i cierpliwość. A jak wiadomo na drążącą skałę kroplę nie odnaleziono dotąd lekarstwa. Jakoś nigdy się nie poddałem, choć przyznaje jest ciężko. Wyznaję zasadę; pięć procent talentu i dziewięćdziesiąt pięć procent pracy. Takie podejście prędzej czy później zaowocuje.
Proszę opowiedzieć Czytelnikom o innych swoich pasjach. Są one dość nietypowe.
Akurat o tym mógłbym mówić godzinami. Otóż już o paleontologii wspominałem. Zaczęło się jeszcze w dzieciństwie, gdy znalazłem nad Wisłą, gdzieś w pobliżu wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej pierwszego amonita. Straszył mnie kamień, gdy leżał tak wsunięty w pierwszą noc pod łóżko ciotki na wsi. Nie potrafiłem zasnąć myśląc wciąż o jego zawrotnym wręcz wieku 180 milionów lat i drzemiących w nim ślimakach duchach. Za tą pierwszą skamienieliną przyszły paprocie w węglu i wkrótce uzbierałem całą kolekcję, za którą rodzice chcieli mnie wyrzucić z domu. W końcu wystawa powędrowała na ogródki działkowe i tam jeszcze bardziej się rozrosła.
Drugą pasję była astronomia. Ta akurat miało niezwykły początek. Otóż brałem udział w eksperymentalnych koloniach, w których rozrywkę połączono z normalną nauką szkolną. Co ciekawe zachęcono do uczestnictwa rodziny robotnicze. Ojciec zapłacił 50 złotych za miesiąc wraz z wyżywieniem, pomimo że nigdy nie był członkiem Partii, a wprost przeciwnie zasilał szeregi komunistycznej opozycji. Rodzinna tradycja – dziadek Jan brał udział w walkach „Cudu nad Wisłą” i jak mówił, miał zaszczyt czyścić wierzchowca pod siodło samego Marszałka Piłsudskiego.
Nauczycielki pewnego dnia wybrały się z nami na pieszą wycieczkę do sąsiedniej wiejskiej szkoły. Szlak wiódł przez szerokie pola. Rudołtowice leżały w pobliżu Pszczyny i nie daleko była szosa, którą w latach okupacji prowadzono ludzi na stracenie do Oświęcimia. Udawaliśmy się do szkoły, gdzie naoczny świadek, woźny, opowiadał nam o tych strasznych dziejach. Po drodze zauważyliśmy z chłopcami obiekt na niebie. Był w kształcie trójkąta. Bardzo wolno obracał się wokół własnej osi. Wisiał ponad nami na sporej wysokości i podczas marszu nieustannie utrzymywał tę samą pozycję. Wzbudzał nasze rosnące zainteresowanie, a pośród nauczycielek – strach. Miałem wtedy dziesięć lat i tyleż lat mieli moi rówieśnicy. Nikt nie rozumiał niepokoju dorosłych. Znalazł się jednak jeden chłopak, który na moje pytanie wyjaśnił mi, że możemy mieć do czynienia z UFO. Jego opinia podziałała na mnie wtedy jak kubeł zimnej wody. Jakże to, do tej pory nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać rodziców czym są gwiazdy? Od tego czasu więc datuje się moja nieustająca pasja nie tylko śledzenia literatury z dziedzin pokrewnych astronomii, ale i aktywna obserwacja wszelkich dostępnych zjawisk na niebie. Byłbym nieuczciwy, gdybym nie wspomniał też o moich próbach rzeźbiarskich i malarskich. Może te pierwsze są bardziej interesujące ze względu na fakt obecności stalowych masek i maleńkiej wioski Papuasów w moim ogrodzie w tak zwanej formie „tribal art.”
Kogo ze współczesnych autorów fantastyki lubi Pan czytać prywatnie? O ile czyta Pan książki konkurencji
Mógłbym polecić wielu polskich współcześnie piszących pisarzy i tych już nie żyjących, a dalej czytanych. Obecnie na rynku liczą się takie nazwiska jak; Dukaj, Ziemiański Twardoch, Grzędowicz, Szmidt, Nieściur, Szostak, Kańtoch, a z młodszych; Paweł Majka, Radek Rak, Agnieszka Hałas, Marcin Podlewski, czy Marta Kładź-Kocot. Ale raczej nie odbieram ich jako dzieł konkurencji. Tak naprawdę najbardziej inspiruje mnie samo życie. Obserwacja i nierzadko pokrzywiona moja własna percepcja przenosi mnie do światów nierzeczywistych, których kształty od razu próbuje uformować i przelać na papier. Otóż te wszystkie obce dzieła pisarzy współtworzących fantastykę polską są odzwierciedleniem, dokumentacją ich myśli, myśli w sumie mi obcej. Oto ktoś przeżył swoje życie, przerobił chwile, minuty, godziny i odwzorował w postaci twórczej w kształcie nieznanym nikomu; literackim lub plastycznym. Absolutnie nie jest to dla mnie żadna konkurencja. To tło, w którym wzrastam. Las, którego mogę być częścią. W poszukiwaniach raczej skłoniłbym się ku klasyce, sięgnąłbym po dar owej tak koniecznej inspiracji. Byłby to Dostojewski, James Joyce, czy nasz australijski Patrick White, którego w słowach opisu można się pławić i zachwycać.
Na koniec pragnę bardzo podziękować pani Redaktor Magdalenie Jaskulskiej oraz Tygodnikowi Polskiemu za tę możliwość prezentacji. Życzyłbym sobie, aby w przyszłości znów nadarzyła się kiedyś okazja do podobnego wywiadu. Dziękuję i serdecznie Miłych Państwa pozdrawiam.

Materiały z festiwalu Polonii Australijskiej poniżej – proszę kliknąć. Wersja angielska i polska poniżej.

https://www.polishfestival.com.au/2020/11/12/jan-maszczyszyn/?fbclid=IwAR26GmZ7Z_ecmJBf7RCVW0yDGq5IaHtRWCDCwoUaPxYDfTquSxQCXwBMryU