Czas przebudzenia – opowieść na poły autobiograficzna, na poły senna.

Czas przebudzenia

 

Jan

Maszczyszyn


1.

 

To była moja Molly. Taką ją zapamiętałem. Pełne, krwiste usta, ruda grzywka ponad czołem i kilka piegów pod oczami. Same oczy były cudownie zapatrzone. Zawsze na dnie tliło się najgłębsze z możliwych spojrzeń. Potrafiła nim przenikać i pieścić, oskarżać i karcić, wyśmiewać, szydzić i kochać. Zawsze raniła mą duszę obojętnym spojrzeniem. Była mistrzynią sprawiania bólu wzrokiem. Rozdzierała jaźń na nigdy już potem niedające się złożyć fragmenty. Byłem bezsilny w ogniu jej wzroku, mały i osłabiony w brzmieniu jej głosu. Przecież kochałem ją do piekącego bólu! Jak opętany.

– Przepraszam?

Jej „przepraszam” wyrwało mnie z zamyślenia i gwałtownie przywróciło do rzeczywistości. Zadrżałem. Książka wypadła mi z rąk i z hałasem uderzyła o księgarski stół. Stała się nierozpoznawalna pośród setki innych. Patrzeliśmy na siebie przez długą, wieczną zdawałoby się, chwilę. Pozostało milczenie, choć dusza rwała się do wielokrotnych krzyków, a pamięć rozpalały tysiące pytań, które dotąd nie doczekały się odpowiedzi. Odwróciłem się bez słowa i oddaliłem w stronę kasy.

Co niby miałem jej powiedzieć? – myślałem. Przecież weźmie mnie natychmiast za pomylonego schizo! Obsługa zawezwie policję, a oni znajdą przy mnie niedozwolony nóż, marihuanę i fałszywe banknoty z podobizną premiera zamiast królowej. Skończy się na tysiącu niechcianych pytań i nowej kartotece z odciskami moich palców. Jakby stare już dawno zżarły mole.

Spotkałem ją tego poranka w księgarni „Book Grocer”, na rogu Beckett i Elizabeth Street, w samym sercu śródmieścia. Szok, jaki przeżyłem, był nieporównywalny do niczego znanego mi z doświadczenia. Byłem osłabiony, wymizerniały, byłem zdruzgotany.
Natychmiast stanęły mi przed oczyma te lata spędzone u jej boku w małym mieszkanku na North Street pod numerem siedemdziesiąt trzy. Pracowałem wtedy w zakładzie mechanicznym Teda Orbisona, dla przyjaciół – Niedźwiedzia. Nabity mięśniak z tlącym się wiecznie między zębami papierosem i eksponowanym tatuażem flagi narodowej na bicepsie. Trzymał facet klasę. Dbał o czystość rasową. Zatrudniał tylko swoich. Brzydził się obcym akcentem i twarzami pełnymi aksamitów i ciemnych odcieni.

– Ian, przyjdziesz dzisiaj na kręgle? – pytał w ten pamiętny piątkowy wieczór.

– Przecież wspominałem ci już o naszym wyjeździe na koncert. Molly ma znajomą wokalistkę, która ma recital w jakimś ruchliwym pubie na południu, w Limerick czy Ballybricken.
– A ten band? Jak mu tam? Blueberries? – Pytając, zapalił w szarych oczach złośliwe ognie.
– Cranberries – sprostowałem.

– Jedno pierdolone gówno! Ktoś wybrał się po inspirację do supermarketu? Na półce z owocami wybrał nazwę? To musiała być jakaś chuda, romantyczna cipa.

– Skąd wiesz, że Dolores jest chuda? – zapytałem.

– A co? Jest? Mówię ci, znam się na tym. Dlaczego nie wybrała twardych The Carrots albo długich The Cucumbers? Miałaby u mnie punkt za poczucie humoru. A ty, zamiast jeździć na koncerty do wszarzyzny na środkowym południu, lepiej poszedłbyś na jakąś porządną zadymę. Chyba jesteś patriotą-katolikiem?

– Mówiłem ci milion razy, że nie interesuje mnie polityka. A jeszcze ten religijny amok zwisa mi gdzieś poniżej jąder.

– To dlatego ojciec Molly sprzeciwia się waszemu związkowi? – zakpił.

– Nie prosiłem o nic tego starego wieprza – stwierdziłem, już naprawdę rozsierdzony.

– Nie pytałeś nawet Molly? – W rozmowach zachowywał się jak intruz. Grzebał w cudzych sprawach jak strojąca się dziwka w przymierzalni. Brakowało mu tylko bezczelnej szminki na ustach i pieniędzy za gumą w majtkach. – Prosiłeś pindę o rękę?

Byłem już zniecierpliwiony niekończącym się idiotycznym wypytywaniem. Odłożyłem brudny klucz na stół z częściami.

– Jeśli o to chodzi… – zacząłem, pakując brudne ręce w szmatę i wycierając resztki smaru. – To nie mamy zamiaru się pobierać – oznajmiłem, wbijając się twardym spojrzeniem w jego rozciętą uśmieszkiem twarz. – Kochamy się, do kurwy nędzy, i jak urodzi się dzidziuś, to będziemy mamusią i tatusiem bojownika ruchu oporu twojej zesiusianej armii. A to chyba wystarczy, żeby być rodziną, no nie? – spytałem z nutą rozwścieczonej uszczypliwości. – Twój Bóg też żył bez ślubu? – Tym pytaniem zawsze wyprowadzałem go z równowagi.
– No dobra, dobra. Nie unoś się tak, bo ci żyłka pęknie na tym piegowatym czole. Przyjdź w poniedziałek na kręgle. – Odwrócił się na pięcie. – Ale masz być, bo ci wlepię dzień nieusprawiedliwionej nieobecności i koniec z robotą u Teddy Beara! – dodał na odchodnym.

 

2.

Miasteczko było niewielkie. Jakieś zapatrzone we wschody i zachody słońca. Czas mijał tu leniwie. Koncentrował się wokół zakopconej fabryki i kilku pubów. W jednym z nich koncertowała przyjaciółka Molly, Dolores O’Riordan. Pamiętam jej pierwsze spojrzenie. Boże strzeż! Ile miała w nim zimna i twardości sztyletów! Kiedy śpiewała, nie była sobą. Grzęzła gdzieś pomiędzy chmurami i widokami z perspektywy miotanych słów. Molly stała w chórku, otoczona papierosowym dymem i starymi wyziewami alkoholu. Ja kilka kroków dalej z zimną butelką piwa w dłoni.

Za żadne skarby nie zapomniałbym tego obrazu, tej piosenki „When you’re gone”, jazdy ciemnymi drogami i długich przerw na papierosa, którego przecież nigdy nie było. Byliśmy istotami niepalącymi, zauroczonymi sobą od lat, zgubionymi w ogniu miłości, który nigdy nawet na moment nie przygasł. Chciałem, aby ten powrót do domu, przerywany namiętnymi chwilami postoju na przypadkowych parkingach, trwał całą wieczność. Nawet noc, z jej płaszczem gwiazd, czy z nieśmiałym sierpem księżyca w tle, nie mogła się równać z ogniem gorączki naszych serc. Czerwień brzasku? Czymże mogła zachwycać, kiedy czułeś, że żyjesz w świecie rządzącym się regułami innymi niż zimne prawa fizyki i chemii. Kiedy wzrok rozbijał w puch prawa optyki i przebijał się do wnętrza czyjejś duszy i tkwił tam niewzruszenie jakby był sekretnym narzędziem dotyku lub nieusuwalnym, osinowym kołkiem na wampira. Pytałem siebie po milionkroć: czy można dobrać się tak doskonale? Tak, że chwilami wydaje ci się być bezcielesnym, bezgranicznie oddanym w zespoleniu? Jak gdyby kochały się tylko dusze, zapominając o limitach ciałach, seksu, pory roku, czy dnia i nocy.
3.

– Jak było? – zapytał szef, pośpiesznie dopalając papierosa.

– Drętwo – odparłem, ziewając spoza codziennej gazety. Kłamałem, a jakże. Przecież nie będę mu opowiadał o lawinie pocałunków, westchnień i miłosnych uniesień. I tak by tego nie zrozumiał. Był uczuciowym chamem.

– Tam zawsze jest drętwo, Ian – stwierdził jak kompetentny znawca psychologii tłumu. – Oni zrobieni są z innej gliny. Miękkie dupy i małe kutasy. Bóg, kiedy ich kleił, dłubał w nosie i pluł w ręce, tak suchy i nieplastyczny był ów materiał.

– Chodzi mi o to, że nie potrafią się śmiać, reagować gwałtownością i uniesieniem. Są zimni i powolni. Przynajmniej takich miałem nieszczęście spotkać. Nie wiem, jak się kochają?
– Wcale! – parsknął. Roześmiał się krótko i powiedział: – Oni to robią, Ian… Po prostu produkują dzieci jak maszyny. Przyjdziesz na kręgle?

– No, przyjdę.

Tego dnia poszedłem nad rzekę z Molly. Olałem kumpla. Czekaliśmy na zachód słońca. Chodziliśmy nowymi pasażami. Pełno tu było świeżego betonu, ale naprawdę świeżo pachniała tylko skoszona trawa. Ponad miastem gromadziły się burzowe chmury. Nici z pięknego zachodu… Ulewa zagoniła nas pod jakąś kładkę dla remontujących most robotników. Usta Molly były znacznie ciekawsze niż durne kręgle.

 

 

4.

Tego dnia… Nie wiem, co mnie przywiodło na ową przeklętą krawędź patriotycznego uniesienia. Popędziłem rano po gazetę i przy porannej kawie rozmawialiśmy już tylko o popołudniowym marszu. Molly miała sąsiadkę, która w nocy namówiła nas do zsolidaryzowania się z ruchem oporu.

Niedziela? Hm… A my byliśmy już o ósmej rano na nogach. Co więcej, staliśmy w cuchnącym smarami garażu Teda Orbisona o dziewiątej, przekrzykując się nawzajem w gęstniejącym odorze piwa. Molly opierała się o moje ramię. Boże, jaka była ciepła o poranku.
Wmieszaliśmy się popołudniowy tłum. Ruszyliśmy w stronę centrum miasta. Z daleka widziałem szczyty dachu kamienicy mieszczącej mój ulubiony pub po przeciwnej stronie rzeki. Wiedziałem, że pełno tam policji, żołnierzy i śmierdzących „szezdników”. Nazywano tak mieszańców Anglików i sprzedajnych Szkotów. Miejsce wyglądało na zablokowane na dobre. Nici z wolnych drinków Briana i spokojnej, fortepianowej muzyki Romeo O’Lougehlin.
Na moście tłum zgęstniał. Grzmiący pomruk przeszedł przez wzburzone twarze. Miał swoje źródło gdzieś w głębi gardeł albo na samym dnie duszy. Potężniał w okresowy ryk. Poleciały jakieś butelki, wyzwiska i kamienie. Dziwiłem się sobie, że dałem się porwać takiej gorączce nonsensu. Wykrzykiwałem przekleństwa i skandowałem hasła, śmiejąc się wraz z Molly z ich bezsensu. Coraz wyraźniej widziałem po przeciwnej stronie domy i stojących, pokrytych obłokiem szarobiałego dymu policjantów. Zbliżaliśmy się. Zrobiło się gorąco i ciasno. Nagle to wszystko zawirowało…

– Ian?! – krzyknęła Molly, próbując mnie złapać. Sam gwałtownie próbowałem znaleźć oparcie w balustradzie. Była tuż obok, a jednak moja zgrabiała nagle z zimna dłoń nie potrafiła w sobie wyzwolić odruchu chwytnego. Czułem, że jest mi obca. Jakby ktoś przypiął mi nagle rękę ze sklepowego manekina. Widziałem, jak końcówki palców mijają się z betonową poręczą, czułem, że podąża za nimi coraz bardziej bezwładne ciało. Musiałem potężnie wyrżnąć w chodnikową płytę, bo wokół poleciały krople rozchlapanej krwi i strzępy mojej skóry.

– Ian…?

 Queen’s Bridge w Belfaście.

Dopiero teraz ujrzałem ją na mnie i na tle uciekającego tłumu. Wielu z ludzi przewracało się tak jak ja, bezładnie, tępo waląc w ulice ciałem. Biegnący potykali się i upadali. Ale wokół nas zapanował nagły spokój. Wtedy, wraz z jej zrozpaczonym głosem, dotarł do mnie odległy, suchy trzask wystrzałów, jakiś złowieszczy grzechot na betonie poręczy i coraz odleglejsze wrzaski. Nie chciałem umierać! Nie chciałem wcale umierać! Nie chciałem teraz umierać! Nie mogłem oddać czegoś tak cudownego… Życia z moją jedyną, Molly… Jak można zrujnować siebie, zrezygnować, dobrowolnie czy nie, ze skarbu szczęścia i odrzucić go w czyjeś obce ramiona jak rzecz pozbawioną ważności. Dwadzieścia, trzydzieści lat pieszczoty w nieznajomych ramionach? Oddać komuś, kto nigdy nie pojmie wartości i wyjątkowości tej szczególnej kobiety? Kto najpewniej nie potrafi kochać jej i oddawać czci jak ja… Moja Molly! Nie chcę umierać! Każda cząstka mego ciała, zamknięty w uścisku mięśni marny strzęp kości wył z rozpaczy. A ja? Nie potrafiłem wrzeszczeć, mówić, szeptać, nie umiałem wydostać nawet brzmienia głoski ze skamieniałej krtani. Gardło pozostało na zimno zakleszczone. Oczy zastygły zalane szklistą masą zatamowanych łez. Usta jeszcze bardziej się zwęziły i zacięły w zamknięciu. Z kącika zmiętych warg popłynęła krew. Obrzydliwy, byłem obrzydliwy, kiedy ucałowała mnie po raz ostatni. Odsunęła kolana spod mojej bezwładnej głowy. Ułożyła ją na chodnikowej płycie. Wstała, odbiegła, kilkakrotnie się zatrzymując. Wreszcie zniknęła porwana ludzkim strumieniem uciekających.

 

 

5.

Otworzyłem oczy pod wpływem szoku. Miałem ciągle bardzo wilgotne od pocałunku usta, posmak języka Molly i jej skradziony oddech.

Pierwsze, co poczułem, to uczucie niesamowitej ulgi. Żyłem. Jeszcze nie wiedziałem, gdzie jestem, ale na pewno przeżyłem ten koszmar zapaści w nieistnienie. To nie była śmierć ostateczna. Mogłem się wreszcie ruszać. Uniosłem ostrożnie głowę. Rozejrzałem się z obawą dookoła, ciągle nie rozumiejąc sensu powstającego obrazu.

Niewątpliwie łóżko należało do mnie. Ten pokój? Znałem go na wylot. Powstał na desce projektowej naszego nowego domu. Nagle dotarł do mnie miarowy oddech żony, śpiącej tuż obok. Ujrzałem spokojne światła głębokiej nocy w tle za wielkimi oknami sypialni. Domy w oddali otulała mgła. Mieszkaliśmy na wzgórzu i z tego punktu był doskonały widok na sąsiednie pagórki i cichą dolinę ze wstęgą przecinającej ją drogi.

„A więc to jest moje prawdziwe życie – odetchnąłem w myśli. – A tamten, odległy teraz, sen o Molly? Czymże był? Jedynie pozostawionym w pamięci marnym wytworem sennej wyobraźni?”

Spróbowałem przemyśleć wszystko na zimno. Zanalizowałem fakty. Prawdopodobnie sam sobie ośliniłem wargi, kiedy tak spałem chrapiąc jak gruby wieprz. Śpiąc, ułożyłem ciało w pozycji powodującej ból głowy jak po postrzale. Tak zwykle robię. Wcześnie rano nie mogę przyjść do siebie, mocując się z bólem zatok. Wkręcona w kołdrę noga kompletnie zdrętwiała. To również najzwyklejsza, chamska taktyka zagarnięcia jak największej części wytworzonego ciepła tylko dla siebie. Twarz była mokra od potu, a nie od łez. Oczywiście. Tylko dłonie pozostawały dziwnie brudne, jakbym czołgał się co najmniej po gliniastej ziemi w piwnicy albo odgrzebał trupa…

A melodia zagłuszająca bez końca me myśli? „Dreaming my dreams”? Co to za piosenka? Gdzie naprawdę byłem? „Boże… – myślałem – ale historia… Trudno to komuś opowiedzieć, żeby nie stać się pośmiewiskiem”. Oczywiście nikomu nie pisnąłem słowa, mimo że miałem dwie córki, dwudziestoletnią Natalie i trochę młodszą Alice, którym zazwyczaj zawierzałem tego typu tajemnice. Jednak sen był zbyt sprośny, abym mógł go opowiadać nawet najbardziej zaufanym córkom. Milczałem dopóki…

Dopóki nie stanąłem twarzą w twarz z najbardziej realistycznym duchem, jakiego widziałem w życiu. Zastanawiałem się nad gwałtownością rozpalania się wspomnień. Jak można w przeciągu sekundy doznać przedawkowania piekącej goryczy? Jak zatrzymać gorączkę pędzącą poprzez jaźń? Albo nieopanowaną chęć zagubienia się w uczuciu dopiero co poznanym? Miłość o takiej intensywności nigdy we mnie nie wybuchła. Nie posiadałem mętnego pojęcia o istnieniu takich mocy, zdawałoby się, zwykle podłego uczucia poddania się. To był miażdżący wolę, degenerujący wizję i dodatkowo zniekształcający słuch atak nieposłuszeństwa ciała!

Musiałem to komuś powiedzieć. Byłem żądny słuchacza. Rozedrzeć przygnębioną duszę, przeciąć na pół, zanalizować i wydalić jak najszybciej to, co parzy, gnębi i uwiera. Zwykłe krótkie słowo oczyszcza umysł z napięcia. Kilka zdań opisu przywraca rozsądek, a kłamliwa relacja – równowagę psychiczną. Chciałem tej spowiedzi. Musiałem podzielić się z kimś zaufanym. Odnaleźć zrozumienie w tym słowolecznictwie. Mój wybór padł na córkę, Natalie.

6.

Tego dnia odbierałem ją z centrum miasta. Kończyła kolejny rok studiów. Potrzebowała pojemnego bagażnika samochodu na stosy papierów z uniwerku. Niedaleko parkingu była ta księgarnia. Tym razem zupełnie pusta i przez to jakby wypatroszona z treści.

– Wiesz, miałem tydzień temu dziwne spotkanie w księgarni „Book Grocer”.

Wskazałem sklep ręką, natrafiając palcem na brudną szybę okna samochodu. Nagle zatrzymałem wóz przed przejściem dla pieszych i narożny sklep był teraz doskonale widoczny. Na kolorowych okładkach książek odbijały się światła przejeżdżających pojazdów.

– Zobaczyłem kobietę z mojego snu – strzeliłem prosto z mostu. Spojrzała na mnie tym swoim pytającym, głębokim spojrzeniem, jakim mierzyła mnie od zawsze. Było w nim trochę obawy czy nawet strachu przed zwykle karcącym ojcem, jego durnymi docinkami i uwagami względem porządków i codziennego, w jego mniemaniu nagannego zachowania.
Musiałem opowiedzieć wszystko od początku, a ponieważ wierzy we wszelkiego rodzaju historie opętania i duchowego zagubienia, słuchała ze wzrastającą uwagą. Gdy skończyłem, zobaczyłem, że jest wniebowzięta. Historia porwała ją i zarazem wzruszyła. Zaraz po powrocie zrobiliśmy pisemną listę faktów i zasiedliśmy za pulpitem komputera. Informacje, które posiadałem, z czasem robiły się coraz bardziej niekompletne, jakby ogarniała je gęstniejąca mgła zapomnienia. Coś wyraźnie nam przeszkadzało. Jakieś zgrzyty i trzaski przestrzeni. Jednocześnie wbrew potęgującemu się stanowi lękowemu czułem nieustające pragnienie poznania prawdy.

Postanowiliśmy odszukać za pomocą Google Earth miejsca zdarzeń. Sięgnąwszy pamięcią do snu, przypomniałem sobie, że było to spore miasto ze stosunkowo ciepłym klimatem. Musiał to być kraj anglojęzyczny z charakterystyczną zabudową europejską. Pamiętam brudne podwórka i okopcone, biedne kamienice, wszystkie bardzo ze sobą splecione mgłą i dymem z wszechobecnych kominów, przypominające śląskie, stłoczone krajobrazy, skąd oryginalnie dobrowolnie się wyrwałem ponad dwadzieścia lat temu. Co ciekawe, we śnie była wszechobecna moja ulubiona palma, popularnie nazywana Cabbage Tree. Jedna z pierwszych, jakie z sukcesem wyhodowałem w swoim pierwszym ogrodzie na obczyźnie. Ojczystym krajem tej odmiany rośliny była Nowa Zelandia. Poszukiwania rozpoczęliśmy właśnie od tego kraju. Przemierzyliśmy obie wyspy. Niestety nie znaleźliśmy ciasnych bloków, brudnych ulic, spalonych po dzikiej, nocnej jeździe samochodów, czy wszechobecnych graffiti. To był nazbyt pokojowy, spokojny kraj. Nic z dzikości i agresywności ludzi spotkanych we śnie. Poza tym oboje nie słyszeliśmy tu o krwawych zamieszkach. Trop okazał się fałszywy. Po chwili zastanowienia wykluczyliśmy ten kraj.
Nasze myśli powędrowały do Stanów. Ale tutaj też wszystko było jakieś inne, wyniosłe, butne i zimne. Jakoś w mojej duszy nie odnalazłem motywacji do kontynuacji poszukiwań w tym kraju. Ameryka wydała się zbyt prostacka, wypindrzona i obleśna ze swoją powierzchownością myślenia, płytką tymczasowością bijącą z każdego kąta.

Dotarliśmy do Europy. Zaczęliśmy od Anglii. Tak, tak, zrobiło się swojsko gorąco. Przeszliśmy myszką z jednej wyspy na drugą i zatrzymaliśmy kursor na Irlandii. Sprawdzaliśmy miasto po mieście, przeszukując każdy most i rzekę. Korzystaliśmy z widoku panoramicznego plików zdjęciowych, przesuwając kadr po kadrze w ramie ulicy, aż tu nagle… Znaleźliśmy most! Queens Bridge!

Odnalazłem się w pozycji, gdzie po raz ostatni stałem, z tym samym, pamiętanym ze snu, widokiem w tle.

Byliśmy w Belfaście, na północnym wschodzie Irlandii. Wszystko stało się jasne.

– Wyszukaj nazwę ulicy.

Natalie wystukała na klawiaturze North Street, ale palce jej naprawdę zadrżały. Program przez chwilę się zawahał, ale szybko obraz przybliżył nas do żółtej linii. Jest. Spojrzeliśmy na siebie wymownie. Była taka ulica w samym centrum miasta.

North Street w Belfaście.Arkady na North Street

„I co dalej?” – pytałem samego siebie w myślach.

– Zobacz, Natalie, w wyszukiwarce ogólnej, czy te sklepy na parterze budynków były kiedyś spalone i czy istniała tam między innymi popularna księgarnia?

Daddy… – powiedziała. – To się robi creepy – dodała, gdy wynurzyły się na ekranie obrazy.

Rzeczywiście były tu kiedyś popularne sklepy, spalone podczas rozruchów i ponownie później odbudowane. Skąd mogłem o tym wiedzieć? Jak z niebytu wypadła piosenka na YouTube – „Zombie”. Znałem to na pamięć! Klip pokazywał bawiących się w wojnę dzieci, Irlandzką Armię Republikańską, a nawet regularne starcia, które znałem z autopsji. Teraz skoncentrowałem uwagę na zespole. Podpowiedziałem wyszukiwarce jeden jedyny tytuł, jaki pamiętałem ze snu. „Dreaming my dreams”? Była. Boże… Myślałem, że się rozpłaczę. Pozostawiłem muzykę w tle i kursorem przywiodłem nas do ogrodów na peryferiach. Rosły tam przy domach. Wszędzie… Niezgrabne palmy, które w Australii ochrzcili nazwą Cabbage Tree – Kapuściane Drzewo.

 

 

7.

Następnego dnia w pracy spotkałem Rona Pringle’a, rudego, brodatego Irlandczyka, któremu opowiedziałem tę dziwną historię. Roześmiał się na całe gardło.

– John, co ty palisz? Dope? – zapytał, po czym zupełnie poważnie wyjaśnił mi, że istotnie I.R.A. urządzała zasadzki na policję i wojsko. I były to właśnie mosty. Queens Bridge należał do jednego z wabików. Pamięta to doskonale, bo miał kuzyna w Belfaście i zna miasto jak własną, dziurawą kieszeń.

– To znaczy, że to prawda? – zapytałem z zachwyconą miną.

– Nup… – Co w jego wykonaniu oznaczało „tak”.

– Nie śmiej się. – Nie dałem za wygraną, chociaż zauważyłem jego irytację, kiedy tak drążyłem w temacie. – Powiedz, gdzie stało wojsko i policja w ten pamiętny dzień. W którym kierunku szedł tłum? Bo ja wiem… – mówiłem.

Milczał, patrząc na mnie swym kamiennym wzrokiem wysiedlonego bojownika Irlandzkiej Armii Republikańskiej.

– Szedł na północ, na pub, prawda?

Zapalił wolno papierosa i skinął głową, potwierdzając moje przeczucia.

 

 

8.

Przed spaniem jak zwykle myłem zęby. Jakimś cudem do dziąsła po stronie prawego policzka przykleiło się pojedyncze włosie ze szczoteczki do zębów. Cholera… Przepłukałem usta i spróbowałem włos usunąć językiem. Niestety ta gimnastyka nie przyniosła żadnego rezultatu. Spróbowałem wyrwać go głęboko wsuniętymi palcami. Dotarłem do końcówki i zacisnąłem na nim paznokcie, ale zbyt bolało żeby gwałtownie pociągnąć. Postanowiłem posłużyć się pincetą. Szarpnąłem kilkakrotnie. Puścił wreszcie. Jednak usta zalała mi nie wiadomo dlaczego brudna krew z pobliskiego zęba. Spluwałem blisko godzinę, krzywiąc się z bólu. Przyjrzałem się szczotce. Wyglądała na bardzo starą. Mogła pochodzić sprzed drugiej wojny światowej, ale równie dobrze być kupiona w pierwszym lepszym sklepie z chińszczyzną.
Wydawało mi się, ba, byłem przekonany, że wyrzuciłem ją tej nocy pierwszego kontaktu, ale następnego rana zagapiłem się i znów myłem nią zęby. Tym razem włosie masowo przylepiało się do dziąseł i wewnętrznej strony policzka. Byłem pewny, że oszalałem. Kilkakrotnie przepłukałem usta. Zawsze z tym samym negatywnym skutkiem. Przetarłem usta. Kilka kropel czarnej, rozmazanej krwi i jasna ślina pozostały na wierzchu dłoni. Tfu… Spojrzałem do lustra w szeroko otwartą gębę. Te włosy wrastały błyskawicznie. Jakbym zasadził je tym szczególnym, posuwistym ruchem szczotki. Nie wiem, czy wymiotowałem godzinę czy dwie, ale czułem je rosnące jak rybie ości w samym gardle i przełyku. Wycinanie nożyczkami nie szło mi najlepiej, więc spróbowałem maszynki do golenia. Trochę pociąłem się ostrzem, ale zgoliłem co nieco z prawego dziąsła.

 

 

9.

Zwykle rano biegam z psem. Ale tego dnia pies wyglądał na ospałego. Nie chciał biegać i nie otwierał oczu, a z długiego pyska leciały mu wielkie strzępy żółtawej piany. Kiedy taki widok powtórzył się przez kilka następnych dni, postanowiłem działać. Nie chciałem niepokoić żony. Na pewno z lada powodu pobiegłaby do weterynarza, a ja płaciłbym za sukinsyna paraliżująco wysokie rachunki. Wydawało się, że wcale nie przeszkadzają mu zamknięte oczy. Znów wyglądał rześko, merdał ogonem przy każdym moim bliższym podejściu, szczekał wesoło. Zdecydowałem się odpruć oczy wielkiego, pluszowego misia w pralni i w największej konspiracji przylepiłem mu je klejem bezpośrednio na powieki. Wyglądał nienadzwyczajnie, ale współczesny, zagoniony człowiek nie zwraca uwagi na takie szczegóły jak pysk zwierzęcia. Raczej skupia się na jego tyłku i swoim wypicowanym, przydomowym trawniku.

W kolejną noc spotkała mnie kolejna dziwna historia. W głębokich zakamarkach naszej kołdry odnalazłem stare skarpetki. Sięgnąłem po nie z prawdziwym obrzydzeniem. Powąchałem. Skrzywiłem usta. Spojrzałem uważniej na wzór. Spody były twarde, dokładnie zjechane i wręcz szkliste od starości i brudu. Nie znałem tej marki. W ogóle nie znałem takich drachów w mojej kolekcji. Namacałem je nocą, przewracając się w łóżku na drugi bok. Nie przejąłem się zbytnio. W nocy wszystko wydaje się przedziwnie zagadkowe, a pierwsze światło brzasku prostuje ponure widoki z mroków. Ale rano namacałem wilgotne, męskie majtki. Nie powiem, żeby przyjemnie po tym spotkaniu pachniała moja ręka. „Jeszcze tego brakowało” – pomyślałem naprawdę już zdenerwowany. Przenigdy nie uwierzyłbym, że moja święta Martha przyjmuje kogoś w tym samym łóżku w godzinach mojej nieobecności w domu.

Ogarnęło mnie przerażenie. No bo niby jak? Moja Molly, irlandzka dziwka, jak nazywała ją żona po naszej przelotnej konwersacji na ten temat, narodziła się w naszym wspólnym łóżku, to skąd nagle pojawia się tajemniczy facet z jego obrzydliwymi gadżetami? Szuka jej? A moje zarastające włosami usta? Czym są? Pozostawiłem wątek obcych majtek bez komentarza. Patrzyłem tylko na żonę cały dzień podejrzliwie.

Jednak następnego dnia powróciła do łazienki dziwna szczoteczka do zębów. Była pokryta mydłem lub pianą, jakby dopiero co została użyta i pośpiesznie pozostawiona.

Zapytana Martha wyśmiała moje podejrzenia.

– Ładna – stwierdziła. – Musi być stara – dodała z tajemniczym uśmiechem.

– Lata sześćdziesiąte? – zapytałem, podejmując jej sarkastyczny ton. – Znasz jakiegoś faceta, który kocha się w dentystycznych antykach?

– Zdurniałeś? – Jej oczy wyrażały zatamowaną złość.

– To skąd się znalazła w moim kubku z pastą do zębów? – wyrzuciłem szybkie niby-oskarżenie.
– Nie wiem – powiedziała. Widziałem w jej oczach szczerość. – Zapytam jutro dzieci – dodała, uspokajając mnie obojętnym machnięciem ręki.

Nie zapytała. Zapomniała w natłoku wydarzeń. Była zła z powodu moich zabłoconych butów pod kołdrą. Przysięgałem jej, że nie oszalałem, że pozostało w moim starym mózgu zbyt wiele sprawnych części, aby pozwolić sobie na takie schizofreniczne szaleństwa. Nie uwierzyła. Śmiała się cały tydzień. Tym bardziej, że odkryła przylepione oczy psa. Nie przyznałem się. Przełknąłem tylko głośno ślinę na widok rachunku za interwencję weterynarza. Wyciął psu w powiekach dziury dokładnie wielkości źrenic. Boże, to było jeszcze bardziej chore. Zwykle widziałem tam przeświecające białka. Przecież sprawdzałem, ten pies nie miał źrenic już od miesiąca.

 

 

10.

W piątek odkryłem płaską walizkę, dociskającą głębiej cały nasz śmietnik pod łóżkiem. Chowaliśmy tam zapasowe dywaniki, obrazy, ozdoby choinkowe i całe pudełka papieru do pakowania świątecznych prezentów wraz z gustownymi kokardami. W tym bałaganie walizka wyglądała jak uporządkowany intruz. Otworzyłem ją bez wahania. Wnętrze wypełniały męskie, pomięte koszule i brudna bielizna. Nie zdążyłem zapytać żony o właściciela. W nocy jakaś potworna, wewnętrzna siła kazała mi ubrać jedną z koszul, wciągnąć na siebie te obleśne, mokre majtki z wielkim niedomkniętym rozporkiem i założyć sztywne od brudu skarpety na stopy. Dziwiłem się, że brakuje mi spodni. Umyłem zęby wspomnianą szczoteczką do zębów, stojąc w całkowitej ciemności naprzeciw lustra. Ten obraz wstrząsnął mną do samej głębi. Miałem zamknięte oczy, a jednak widziałem. W środku nocy panował dzień? Czy spałem? Czy tylko śniłem? Kilkakrotnie sprawdzałem opuszkami palców powieki, czy czasem rozzuchwalony weterynarz nie wyciął mi z polecenia żony otworów na źrenice. Ale nie – były w porządku. Tylko z ust wychodziły mi nieprzycięte, mokre od śliny kołtuny rosnących na dziąsłach włosów.

Zbliżyłem twarz do powierzchni lustra. Z moich ust wydobył się szept. Nic gorszącego. Kilka wyrazów odbiło się od tafli. Czy rozumiałem? Oczywiście, że nie wyłowiłem z tego komunikatu nawet pojedynczego słowa. Był jakiś zwierzęcy, perwersyjnie bezczelny. Czułem, że to istnienie we mnie pragnie nagłego wywrócenia. Jakby moje ciało było dwustronną kurtką, którą na życzenie można przewrócić z zewnątrz do wewnątrz i na odwrót. Czułem, że zaraz zwymiotuję, a potem zemdleję. Boże, co to było za piekielne uczucie… A może…? Wiedziałem już teraz, skąd te włosy wewnątrz moich ust. Miał w nich nieogolony podbródek, miękki jak moje dziąsła? W jaki sposób ten demon pętający moje zmysły działał? Co za typ? Skąd się wziął? Nie wiedziałem, ale przeczucie podpowiadało mi odpowiedź.

Jazda samochodem w środku nocy nie była niczym przyjemnym. Mokre, zabłocone buty za każdym nadepnięciem pedałów sączyły z wewnątrz dziwną, czarną, podobną do smoły ciecz. A stanie naprzeciw ciemnego domu w strumieniach ulewy, i to w dodatku bez spodni, również nie wzbudziło mojego zachwytu.

Nagle usłyszałem w jaźni szczególne wycie i jakby niedokończone, rytualne słowa wezwania. Boże, ile było w nich rozpaczy!

Wtedy w rozświetlonym oknie poruszyła się zasłona i przez moment za szybą zamajaczyła znajoma, kobieca sylwetka. Poznałbym ją na końcu świata. Moje serce zabiło żywiej. To była nasza… Molly.

 

 

11.

O sprawie szczoteczki do zębów wspomniałem tylko Natalie. Oboje staliśmy przez kwadrans w łazience, dokładnie przeglądając miękkie włosie. To nawet nie była Colgate.

– Nie wydaje ci się, że one rosną? – zapytałem zaniepokojony.

– Co? To włosie? – odpowiedziała pytaniem mieszczącym się niemal na krawędzi paniki. – Tato, nie strasz mnie. Nigdy nie widziałam takiej szczoteczki. Przecież to prawie pięć centymetrów włosia i zobacz jak bardzo jest skrwawione. Wyrzuć to.

Wyręczyła mnie w tym ruchu. Szczoteczka powędrowała do kosza na śmieci tuż obok umywalki. Chodziłem tam całą noc powodowany jakimś dziwnym przeczuciem. Nie myliłem się. Kilka opadłych na umywalkę włosów nie dawało się oderwać. Najspokojniej w świecie porastały też kosz. Maszynką do golenia udało mi się zgolić porcelanową powierzchnię umywalki, ale gorzej było z koszem. Pobiegłem do kuchni po plastikowy worek i zakopałem to wszytko jeszcze tej samej nocy w ogrodzie. Rankiem kilkakrotnie, niemal z obsesyjną dokładnością, sprawdzałem, czy przypadkiem włosy nie wyrastały ponad wysokość trawnika. Na szczęście były miękkie i niewyczuwalne.

Wróciłem do domu z mocnym postanowieniem. Wyrzuciłem walizkę wprost do kubła na śmieci, stojącego tego dnia przed domem. Po chwili coś kazało mi po nią wrócić. Niechętnie posłuchałem. Otworzyłem ją ze złym przeczuciem. Przeglądałem rzeczy, kiedy mój wzrok padł na to zdjęcie. Łzy stanęły mi w oczach. To było dawne zdjęcie Molly z epoki naszych randek w centrum Belfastu. Nawet pamiętałem dokładnie ten pomnik, domy i katedrę w tle. Zatrzasnąłem wieko ze złością i zaniosłem wszystko do bagażnika samochodu. Tej nocy miałem spokój.

 

 

12.

Ale następnej doznałem jakiegoś szału. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Niedbale ubrany wybiegłem w ciemną noc. Metrem dotarłem do City, a stamtąd tramwajem i autobusem gdzieś w dzielnice nadmorskie. Znalazłem się w tanim mieszkaniu komunalnym. Wydawało się mi, że jestem tu sam, pozbawiony ciężaru przyczepionego do mnie ducha. Molly rozpoznała mnie i oddała się szaleństwu. Nigdy nie widziałem jej tak podnieconej, tak bardzo poddającej się i tkliwej. Sam dygotałem na widok jej nagiego ciała, rozigranych w świetle świec, falujących piersi, wierzgających w dzikim pożądaniu nóg, roztańczonych, przyciągających, szarpiących i czułych dłoni. Miłość, która nie była w końcu moją wybuchła w głębi naszych wspólnych serc z mocą atomowej bomby. Zawładnęła jaźnią, obudziła nienasyconą gorycz z faktu upływu chwili. Chłonąłem każdą sekundę i liczyłem minuty, smakowałem je w myślach ponownie i zapisywałem na każdym wolnym skrawku pamięci, wyrzucając z niego wszystko to, co było na nim przedtem. Oszalałem? Zapewne tak.

Wspomnienie odnotowane w chwili bieżącej potęgowało jego odczuwanie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że jednak we mnie JEST, że śmieje się i kpi z mojej chęci oszustwa i wzywa mnie do zdrady. Wiem już, do czego ten upiór jest zdolny. Jaki potrafi być podły, nikczemny i zboczony. Nie mogłem narzekać, odczuwałem jego rozkosz i satysfakcję. W końcu byłem jakąś istotną częścią monstrualnej jaźni tragicznie zmarłego i jego gry zmartwychwstania. Przecież od niego przejąłem wiedzę o każdym szczególe ciała tej kobiety, o jej wymaganiach i źródłach przyjemności. Znałem każde załamanie skóry, obite w dzieciństwie kolano, rozpoznawałem specyficzny układ dłoni na moim torsie, spodziewałem się zakrzywienia serdecznego palca, gdy ustami rozpoczynała muskanie mojego nieogolonego podbródka. To on zezwalał na rozkosz odczuwania i rozumienia. Musiałem to przyznać z niemałym bólem. Dlaczego? Kto lubi się czuć sterowaną marionetką, nawet kiedy uczucie wydaje się twoje i tylko twoje.

– Czy pamiętasz? – zapytała Molly, wyrywając mnie z zamyślenia.

– Plaża w Jordanstown, na Loughshore Caravan Park? – odpowiadał pytaniem duch. – Pewnie, że tak – potwierdzał, a mi drętwiały od tych konwersacji usta. Jakby je mroził słowami.

13.

Te twarde skarpetki stały się synonimem mojego ślizgu w inny – drugi – piękny świat. Przecież ci dwoje pociągali mnie bardziej niż całe moje drugie, dotychczasowo nudne życie. Rozumieli konieczność mojego bytu i towarzystwa w tych roznegliżowanych, intymnych sytuacjach. Podzielili chwile własnego szczęścia z kimś tak przypadkowym i dotąd bezimiennym, i teraz bezmiernie szczęśliwym jak ja.

Czekałem już od świtu, od każdego rana wypatrywałem zmroku. I niemal wyłem z rozpaczy, kiedy z jakiegoś niewyjaśnionego powodu seans spotkania jednak nie następował. Zawsze poprzedzała go dziwna seria trzasków przestrzeni. Jakby ktoś przekręcał pokrętło kontaktu na ścianie i manipulował w nie reagujących przewodach. Czekałem. Czasami był to pełny tydzień, czasami zaledwie dni i fragmenty rozbitej na czekania doby, które tkwiły we mnie jak niepotrzebny zadzior. Samo wymykanie się nocą z domu przepełniało mnie drżeniem niezwykłego podniecenia. Albo jazda z zamkniętymi oczyma! Zakręcenie i pokonywanie skrzyżowań na krawędzi głębokiego snu i przy pełnym gazie. Dopiero przecież od niedawna mój duch zezwolił mi na rozbudzenie świadomości. Ale robił to celowo. Dokonywał podejrzliwych inwersji percepcji i wtedy to już nie byłem ja.

Czułem, że zatracam się, że nie kontroluję już całości przeżywanych chwil, że ten zawistny, zazdrosny typ coraz więcej z mego życia pochłania tylko dla siebie. Odcinał mnie od wielu chwil, maskował rzeczywistość, ubarwiał, kłamliwie relacjonował. Z wolna przejmował i podporządkowywał sobie moje życie. Zmusił mnie do rezygnacji z dobrze płatnej posady. Bez mojej wiedzy obmacywał moją żonę i córki. Byłem bezradny i zagubiony. I wściekły…

 

 

14.

Tej nocy w mieszkaniu Molly nie byliśmy sami. Był jeszcze ktoś. Ktoś, kto z ogromnym okrucieństwem dokonał mordu na naszej Molly. Ktoś, kto stał w kącie z jeszcze broczącym krwią ostrzem, wpatrzony we mnie zrozpaczonym wzrokiem? Nie, nie. Nie patrzący. Niewidomy. Ślepy?

Przyskoczyłem bliżej z wykrzywionymi jak zwierzęce szpony dłońmi. Pochwyciłem to kruche ciało i przewróciłem jednym silnym pchnięciem na zimną podłogę. Czułem się bezkarny, lekki i swobodny w tym, co robię. Jednak jakaś potworna siła zmusiła mnie do odwrotu. Pociągnęła do tyłu i szarpała, walczyła z oszołomioną wolą. Ręce osłabił dziwny prąd. Kiedy zadrżały po raz kolejny, wolno je wycofałem. Nie potrafiłem zmiażdżyć tej drobnej szyi. Te dobre oczy, pomimo że pod przymkniętymi, drżącymi powiekami obudziły we mnie ciągle potężniejące echo wzburzenia i oporu. Przecież znałem tę drobinę i kochałem ponad wszystko w mym prawdziwym życiu. Wiedziałem, że popchnął ją do czynu motyw miłości dziecka.

– Co tu robisz, Alice? – zwróciłem się z pytaniem do córki. Zrobiłem to wbrew wypełniającej krtań dławiącej sile milczenia. Ten upiór we mnie szalał z bezsilności, wił się i skomlał w niemocy. Ale był już w odwrocie, zwyciężony, osłabły i niezdecydowany. Poczułem wkrótce, że opuszcza mnie z wrzaskiem. Goni za umykającą duszą Molly. Odczepia głęboko wrośnięte w jaźń szpony, zwija wirującą sieć opętańczej energii. Potem z sykiem rozpryskuje się na drgające, wątłe nici.

– Tato – powiedziała – ona miała osiemdziesiąt lat.

Nie mogłem uwierzyć. Klęknąłem przy zwłokach. Przecież kochałem młodą, jędrną dziewczynę… Energiczną, żywotną kobietę z szalonym poczuciem humoru, a nie stetryczałą jędzę z potem podobnym do przezroczystego, rozsmarowanego masła. Ale pomarszczone ciało leżące w kącie było więcej niż wymownym dowodem jak bardzo się myliłem. Przesunąłem palcami po skórze. W tej chwili napłynęło opamiętanie. Przyjrzałem się uważnie. Rzeczywiście skóra posiadała fakturę łusek bagiennego węża, pełna wzorów tak znanych mi z opowieści snutych przez naocznych świadków cielesnych materializacji. Noga, przy bliższej analizie, składała się z mikroskopijnych kadrów filmowych, złożonych w chropawą w dotyku skórę. Aż bałem się pomyśleć, co jest we wnętrzu tej istoty i jak skomplikowana jest jej zdolność samoprojekcji. Oficjalne gazety roiły się od artykułów spekulujących na ten temat. Szukały powodów tych nazbyt częstych w ostatnich miesiącach procesów. Oficjalna propaganda przekonywała o winie nowych środków farmakologicznych, tak zwanych betasleeperów. Wspominano o „zarazie nieprzebudzenia”, ciężkiej chorobie dotykającej marzących sennie, atakującej mózg, a w dalszej kolejności narządy ruchu, seksu i trawienia. Ja jak zwykle o zmowę podejrzewałem wszędobylskie sex-shopy i przedsiębiorstwa pogrzebowe, poszukujące źródeł łatwego zarobku na ożywionych projekcjach zmarłych krewnych, lub – w przypadku sex-shopów – gwiazdach filmowych, robiących wszelkie świństwa na życzenie. Jedni i drudzy przechwalali się sukcesem w nowej technologii. Materializowali nawet postacie historyczne. Głośnym echem odbił się przypadek ganiającego po parku gwałciciela w osobie młodego Adolfa Hitlera. Mogły to być też zaginione rzeczy, psy, nawet stara, ulubiona ciężarówka albo zwykła rybka z dziecinnego akwarium na złośliwie kopiące prądem baterie. Wszystkie przedmioty z certyfikatem oryginału, doprowadzające do uczucia wszechobecności i jego skrajnego natręctwa. Z błędu wyprowadziła mnie dopiero córka.

– Amerykanie właśnie testują swój gigantyczny komputer kwantowy, obejmujący działaniem całą atmosferę ziemską – zaczęła. – To jest jak bezczelne pierdnięcie. W końcu wszyscy żyjemy w tej atmosferze. Z programów wykluwają się te upiorne, żywe projekcje. Niektórzy ludzie nie potrafią tego znieść, dlatego chorują na „zamknięte oczy” – wydukała jak telefoniczny automat. – Na ulicach pełno jest „nieobudzonych”.

 

Sam się sobie dziwiłem, że wcześniej na to nie wpadłem. Choroba, przecież czytałem o tym w necie tysiące razy. Jak mogłem być tak zaślepiony? Ale psychoza wyjątkowości własnej percepcji i sama moc doznania uczucia wyjątkowej ważności w miłości przerastała i detronizowała logikę.

– Zabierz nóż z podłogi – zażądałem od córki. Zirytowała mnie tą celnością diagnozy.

Pochwyciliśmy ciało i zgodnie zaciągnęliśmy pod balkonowe drzwi. Oboje wiedzieliśmy, że mord ujdzie nam na sucho. Sądy nie radziły sobie z wyzwaniem nowych czasów. Policja bezradnie rozkładała ręce. Czuliśmy się silni i bezkarni. Ale przypuśćmy, że nas złapią… Kto będzie przekonany o naszej winie? Kto wie, może obarczymy winą chorobę i tę nieustającą transmisję zarąbistych snów? A może ten zawsze niewinny, koguci i strojący fochy rząd Stanów Zjednoczonych? Nowa zaraza rozprzestrzeniająca się we śnie i rozlewająca na rzeczywistość? To mnie, mówiąc szczerze, przeraziło. Prawda realna, która powoli ginie w przepychance z wszechkomputerem, reprezentującym interesy największego, najbogatszego mocarstwa i postawionym w randze Boga ponad światem maluczkich. Urojenie stające się faktem?
Postanowiliśmy zrzucić ciało wprost z balkonu do wielkiego śmietnika na gruz w dole, a potem jakby nigdy nic wrócić do domu. Molly uderzyła szczęką o metalową krawędź. Jej zęby posypały się na ziemię i potoczyły jak rozerwane korale. Na ten dźwięk wybuchnęliśmy z córką głośnym śmiechem.

Jeszcze jadąc samochodem chichotałem i dokładnie, co do kropelki, oblizałem krawędź tego dziwnego noża. Nalot smakował jak pozostawiony po smarowaniu kanapki dżem z Molly. Do samego końca podróży nie otwierałem oczu. Swoisty rekord ostatnich dni.

Frontowe drzwi otworzyła żona. Trzymała małą walizkę pełną dziwnych, obszarpanych biustonoszy, którą za wszelką cenę próbowała przede mną ukryć za plecami. Szeptała coś z łagodnym uśmiechem towarzyszącym słowom. Z jej ust wystawały rosnące na dziąsłach włosy, a na zamkniętych powiekach pyszniły się modne, otoczone linią brokatu otwory na źrenice. Tak fachowo nie wyciąłby tego najzdolniejszy weterynarz. Byliśmy naprawdę chorzy…

 

A oto ta piosenka, która naprawdę istnieje—–

piosenka z baru w Limerick, gdzie Molly śpiewała w chórku na scenie

Opowiadanie pochodzi ze zbioru “Testimonium”

http://www.eclicto.pl//reader.php?pid=26955