Historia alternatywna

1960050_917793231581693_939682838233480244_n

Cud ostateczny – jahusz
Kategoria: fantasy (fnt)
Osobista polecanka Heleny!Z cyklu ” Bajek Światów Alternatywnych”Podobieństwo osób, miejsc i wydarzeń występujących w znanych bajkach jest czysto przypadkowe. Nazwy, imiona własne i wydarzenia odpowiadają jedynie rzeczywistości świata alternatywnego i nie mają pokrycia w realnym świecie.

1.

W tłumie przeważali czarni z południa. Najprawdopodobniej należeli do zbiegłych robotników rolnych, może nawet niewolników, o których żaden możnowładca się dotąd nie upomniał. Niewielu rozumiało nasz język, więc nieruchomo stali i bezmyślnie mierzyli się z moim wzrokiem, gdy mówiłem o potrzebie miłości.
Najbliżej trzymały się kobiety i dzieci. Zdarzały się darowizny, zwykle żywność i używana odzież, dlatego troskliwe matki trzymały się w pobliżu roz-stawionych koszy. Opuszczone kobiety budziły ogólne współczucie. Nikt ich nie odganiał i nie bruździł. Pilnie tego doglądałem. Tuż za nimi stali starcy, wmieszani w spory tłum inwalidów i chorych. Opowieści o zepsutej moralno-ści i potrzebie naprawy znajdywały szerokie poparcie u sponsorów. Pragnęli przekonania gawiedzi o marności bogactwa, o sprawiedliwości tuż za niedo-stępnym rogiem i w finale zasłużonej nagrody po ciężkim życiu. Takich wy-tycznych się zwykle trzymałem.
Ale tego szczególnego dnia wywiało nas aż na pustynię. Trudno mi odpo-wiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało? Czy były temu winne gorące wia-try pędzące od zachodu tumany czerwonego, duszącego pyłu? Czy maszerują-ca, zdeprawowana armia rzymskiego konsula, wiedziona wizją łatwego łupu w opuszczonych wioskach aż od Aleksandrii? Odkąd sezonowy most pontonowy połączył wybrzeże dalekiej Italii z brzegiem Afryki było ich tu coraz więcej.
Dość, że od dwóch dni około dziesięciu tysięcy ludzi porzuciwszy marne sadyby wlokło się za mną jak barany za swym pasterzem.
Nie wierzyłem w sukces medialny. Dotąd udało mi się przewidzieć kilka wydarzeń historycznych, obudzić kogoś ze śpiączki, użyć receptury dawno zaginionego kremu. W sumie nic wielkiego. Nie posiadałem jeszcze prawdziwego autorytetu moralnego, czy kompleksowej wiedzy z dziedziny psychologii tłumu, jednak potrafiłem być porywającym mówcą, szczególnie w środowisku pozbawionych boskich stopni naukowych – prostych ludzi, co wbrew pozorom jest sztuką niełatwą.
Późnym popołudniem, drugiego dnia, zatrzymaliśmy się na wymuszony zmęczeniem i głodem postój.Wszyscy patrzyli mi na ręce. Ostatnie kosze jedze-nia przeznaczyłem dla dzieci i karmiących matek.
Czułem, że to koniec.
Beznadziejnie wpatrywałem się w niebo i zastanawiałem się nad tonem i treścią mojej ostatniej przemowy. By zyskać na czasie wolno otworzyłem cuchnące kosze. W pierwszym znalazły się chleb i wino. W drugim solone ryby. Dar szczególny. Sól była droga. Darczyńca musiał być rozpustnym, bo-gaczem.
– Czyj to kosz?– zapytałem.
– Nie znam tego człowieka, panie – odpowiedział wierny sługa. W jego prostym obliczu widziałem ślepe przywiązanie. Odkąd nauczyłem go chodzić towarzyszył mi wszędzie.– Objuczono koszami pięć osłów z pieczęciami rzym-skiego celnika – mówił. – Najpewniej pochodzą z najbliższego portu. Mógł nim być Arhiop Mniejszy z Efeazaru? Dopiero, co zawinęła flotylla jego statków. Zresztą po zapachu rozpoznaję morskie ryby, a chleb jest czterodniowy, za-pewne libański.
– A ta zawinięta w szmatę ryba? – zapytałem, wskazując dość sporą sztukę.
– Nie wiem, panie.
Odprawiłem go ruchem dłoni. Położyłem zawiniątko na chybotliwym stole. Tkanina z insygniami faraońskich mumifikatorów była nasączona tajemniczo pachnącym olejem. Może, dlatego ryba w nią owinięta ciągle jeszcze żyła. Po-ruszyła pyskiem, jakby chciała coś powiedzieć i spojrzała głęboko w moje oczy. Znałem różne teorie bóstw wspomagających, niektóre poparte nawet pozytywnym testem komunikacyjnym, ale nigdy przedtem nie usłyszałem żadnej historii o Rybie.
Zupełnie nagle poczułem żar słońca lejący się na moje plecy. Niepokój, a właściwie strach przed wycieńczonym, żądnym żarcia tłumem osaczał mnie ze wszystkich stron. Własna niemoc i jeszcze bardziej wstyd napełniały mnie trwogą i goryczą. Właściwie, nie wiem, które z uczuć bardziej mnie pochłonę-ło. Chyba to pierwsze. Odganiałem nerwowo muchy i jakby przenikający mnie niczym sztylet na wskroś – nieznośny płacz dzieci. Pochyliłem się bardziej ponad Rybą. Wyglądało to na modły, a ja po prostu chciałem usłyszeć, choć-by bulgot jej poparcia.
Niespodziewanie doleciał do mnie szept, ale szept dziwny, jakby wypowiadany w kilku językach równocześnie. Skupiłem się na słowach jeszcze bardziej. Czyżbym w przeciągu tych kilku sekund nauczył się rybiej mowy?
Nagle poprzez natłok dziwnych szeptów dotarły do mnie słowa, które wypowiedziała Ryba:
– Wypuść mnie do najbliższej rzeki, a spełnię twoje trzy życzenia.
Wydawało mi się, że sączy w moją świadomość tajemną wiedzę, a może i obcą wiarę? Potrząsnąłem głową. Dziwne, żeby kilka słów tyle narobiło bałaganu w strumieniu myśli? Czułem pod czaszką gorące promieniowanie, od którego zapiekły mnie oczy.
Moje spojrzenie pobiegło w stronę niespokojnego tłumu. Pomyślałem, że od paraliżującego gorąca i głodu po prostu zwariowałem. To mogła być też de-presja. Omam słuchowo–wzrokowy, jakiego doznaje się po szybkim zjedzeniu spleśniałej kaszy.
– Jak sobie to wyobrażasz? – zapytałem jeszcze ciszej, pochylając się po-nownie ponad prymitywnie zbitym stołem i koszami, co dla postronnych mogło wyglądać na pertraktacje z mocą.
– Po prostu wypowiedz życzenie…
– Jakie? – Doznawałem fal olśnienia. Jakbym dostąpił w gwałtownych pulsacjach jedynego w swoim rodzaju boskiego objawienia. Widziałem rzeczy dla mnie nowe, innych bogów i ich królestwa rozciągające się gdzieś daleko w zamkniętym dla żywych ponad–świecie. – Powiedz; wykarm ten tłum dostęp-nym w koszach jedzeniem – zaproponowała z bezczelną pewnością siebie.
– Przecież, to niemożliwe…Nie wystarczy. – Ciągle na nią patrząc czułem jak powstają w mym mózgu setki nowych wizji. Czyżby to było dawno nieprzyzywane natchnienia i iluminacje?
– Powiedz – naciskała ryba.
– Dobrze. Niech się stanie.
Z osłupieniem ujrzałem jak podchodzący do koszy ludzie napełniali ręce chlebem i rybami, a strawy ciągle nie ubywało. Brali tysiącami. Odetchnąłem z ulgą. Z ułomkiem chleba w garści rozsiadłem się wygodniej na piasku, cho-wając magiczną rybę w jednym z opustoszałych w końcu koszy. Zawinąłem ją pieczołowiciej niż zrobiono to przedtem w faraońską tkaninę i przykryłem do-datkowym kawałkiem szaty liturgicznej umoczonym w kosztownym winie. Nie wiem nawet, skąd pośród ryb znalazło się aż tyle bukłaków z winem.
Przez kilka następnych dni przechodziliśmy przez tereny gęsto zaludnione. Tłum się z wolna rozproszył. Wielu znalazło nowe zajęcia i rezolutnych panów. Jeszcze inni zawrócili do splądrowanych przez żołnierzy domów. Mia-łem teraz przy sobie około tysiąca najbiedniejszych. Wiedziałem, że idą za mną, bo i tak nie mają się gdzie podziać.
Nocą, w tajemnicy przed wszystkimi dotarłem do brzegu rzeki. Był to leni-wy odpływ pobliskiego jeziora. Nurt płynął spokojnie. W wodzie milionami od-bijały się gwiazdy.
Szybko odwinąłem z ryby tkaninę. Ciężko dyszała, boleśnie poświstywała, ale przeniesiona do wody błyskawicznie przyszła do siebie. W pewnym mo-mencie zniknęła w głębinie i ja z zawodu aż jęknąłem. Brzydko pomyślałem o jej niesłownej, rybiej naturze. Jednak krócej niż po minucie powróciła, prując wodę, że aż szły bąble po jej bokach. Wynurzyła łeb tuż przede mną, napełnia-jąc swym przedziwnym, na poły żabim rechotem pobliskie szuwary i przeciw-legły, piaszczysty brzeg.
– Naprawdę jesteś magiczna? – zapytałem nieśmiało.
– Tak. Nawet mogę ci pokazać parę rybich trików – wysyczała swoim zwy-czajem. – Jeśli chcesz, mogę cię nauczyć chodzić po wodzie? To znaczy wytwarzać przy pomocy psychicznej woli silny potencjał napięcia powierzchniowego wokół bosych stóp? – zaproponowała poważnym tonem. – Przyda ci się podczas szalejącej burzy. Możesz przyuczyć też innych – przeko-nywała – do trzymania sieci i ułatwionym tym sposobem połowów. Nawet w skrajnych wypadkach do utworzenia przybrzeżnych bragad ratujących tonących z rozbitych wraków łodzi i statków. Gdybyś za parę lat otworzył prywatną szkołę profesjonalnego chodzenia po wodzie, nigdy więcej żadna lokalna powódź nie osiągnęłaby katastroficznej skali problemu. Nie mówiąc już o nonsensie istnienia dwukierunkowego mostu pontonowego rozpiętego przez morze Czerwone używanego przez robotników sezonowych. Po prostu ludzie przebiegli by otwarte morze.
Skinąłem głową na zgodę. Nawet nie wiem, kiedy ta gaduła wyprowadziła mnie na środek pobliskiego jeziora. Stałem na powierzchni lekko rozfalowanej toni, nie dowierzając własnym zmysłom.
– Tutaj porozmawiamy spokojniej – wysyczała swoim zwyczajem, ale głos jakoś niósł się po wodzie mocniej i dalej. – A więc jakie są twoje dwa pozostałe życzenia? – zapytała.
Zamyśliłem się głęboko. Nie chciałem być trywialny. Być może miałem jedyną szansę, aby zmienić coś w moim koślawym życiu, dodać mu powabu Wydarzenia Medialnego i jakościowego sensu, że tak powiem historycznego i wiekopomnego? Lekka bryza tarmosiła moje szaty, a w porywach rozwiewała włosy. Uśmiechnąłem się do swoich myśli.
– Chciałbym dokonać kilkunastu cudów.
– Sprytny jesteś.
Speszyła mnie tą oceną.
– To będą tylko dobre uczynki, służące moim bliźnim.
– No coż, dobrze kombinujesz – wymruczała z uznaniem. – Chyba wszyscy chłopcy na ulicach w Jandei marzą o możliwości dokonywania czarów.
– Bez wątpienia nie odbiegam od poziomu ulicy – wyszeptałem skruszony.
– A trzecie, ostatnie życzenie?
Tu zamyśliłem się na najdłużej. Wreszcie rzekłem: – Chcę po swojej śmierci zmartwychwstania i życia wiecznego po jedynej Prawicy Pana, w Kró-lestwie ojca mego, boga Wszechmogącego.
Ryba zachłysnęła się z wrażenia. Wypełniła usta wodą i energicznie przez kilka minut ją wypluwała.
– Zaraz, zaraz, to jest szczególnie złożone życzenie. Jesteś wyjątkową ga-dułą, ale niezwykle utalentowanym człowiekiem – w zadumie stwierdziła Złota Ryba. – Niewielu podobnych tobie spotkałam. No cóż, słowo się rzekło. Lokal-nie mogę pomnożyć byty. Dysponuję ostatnim wolnym kanałem. Niech się, więc stanie według słowa twego…
Słońce właśnie rozpaliło niebo na wschodzie. Przetoczył się potworny grzmot. Powiał złowróżbny wiatr. Ryba skryła się w odmętach, pozostawiając mnie samego z rozpętującym się kosmicznym żywiołem. Spojrzałem w sinieją-ce na powrót niebo i uśmiechnąłem się do siebie. Czy miłość potrafi utrzymać w ryzach świat, tak jak nienawiść i terror? Czy radość i natchnienie potrafią być wiecznie upajające?– pytałem, próbując przygasić wzbudzone magią moce. Uciszyłem niebiosa. Uspokoiłem wiatry.
Niepokoił mnie tylko ów ciągły, złośliwy w natężeniu rozbłysk nieba na południowym – wschodzie. Tężał w natężeniu. Wlókł za sobą nieznośny pomruk najgłębszych otchłani ziemi. Czyżbym tym razem przesadził i w świat przedzierało się coś szkaradnego, złośliwego i totalnie mściwego? Wślizgiwało się weń z grzmotem, który niósł ze sobą zaduch i zapach siarki? Objęła mnie na sekundę gwałtowna trwoga. Upadłem na kolana, aż po wodzie rozeszły się szalejące kręgi fali. Z rozwartymi ustami śledziłem zmiany głębokiego nieba. Puchł w nim straszliwy cień. Przepleciony żyłami lśnienia rozlał się gdzieś w dół i głębiej wniknął poza horyzont. Ziemię przeszło kolejne, dogłębne drżenie.Czyżby nastąpiło pierwsze stąpnięcie istoty niebieskiej? Bałem się coraz bardziej. Nie o siebie, bynajmniej, ale o los tego ludzkiego, marnego i biednego rodu z taką niefrasobliwością oddanego w moje ręce. Pobiegłem do brzegu burząc wodę. Piana wstąpiła na wierzchołek fali, która poniosła mnie ku ludzkim sadybom.
Przekradłem się do naszego obozu poprzez linie czuwających i długo pozo-stałem niezauważonym. Jakbym ciągle tkwił gdzieś obok, w jakimś ukrytym wymiarze. Pamiętam, że to wtedy właśnie nasunęła mi się po raz pierwszy owa przewodnia idea; myśl natchniona. Aby odtąd, to właśnie RYBA symboli-zowała ideę mojej misji personalnej dedykacji, poświęcenia dla jedynie istotnej idei odnalezienia i wyzwolenia w pełni esencji człowieczeństwa. Ryba, wytatuowana na wszystkich ramionach pątników miała odtąd łączyć wszystkich zmierzających ku wiecznemu światłu mojej nauki.

2.

Przez całą noc i następny dzień nękała mnie piekąca ciekawość. Czułem w sobie tężejącą zmianę. Jakby mój duch uległ głębokiemu rozwarstwieniu, rozdwojeniu i gdzieś z korzeni dawnej bezsilności zrodziła się gigantyczna wola. Potrafiłem mocą spojrzenia przywrócić cięty kwiat do życia. Zdumiał mnie natarczywością swojego istnienia. Nękał mnie i nachodził dopóty, dopóki go ze złością nie rozdeptałem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo przecież od tysięcy lat bóstwa ponad–świata nas irytująco prześladowały; interweniowały, nazywając inspiracją każde wykrzywienie percepcji, natchnieniem – zwykłą nadwrażliwość, a chęć aktywnej odmiany – weną. Jednak nie w tym przypadku. To była reakcja spontaniczna. Zwykła zemsta.
Tej nocy już nie potrafiłem zasnąć. Przecierałem zmęczone oczy. Bałem się szaleństwa. Wydarzenia dnia poprzedniego zdawały się być nierzeczywistym snem. Akt stworzenia ojca nieprawdopodobną bzdurą, a chodzenie po wodzie idiotycznym marzeniem sennym. Spoglądałem co raz to na śpiących ludzi, to na dogasające ogniska i znowu niespokojnie sięgałem wzrokiem gdzieś dalej, ponad wzgórza, aż po południowy kraniec nieba.
Pozostawało smoliście czarne, głuche i zimne.
Zerwałem się o brzasku. Przekradłem się do kolczastego zagajnika rosnącego nieopodal drogi, gdzie wczoraj odnalazłem martwego ptaka. Rozłożyłem przed nim chustę wyiągniętą z kieszeni i uklęknąłem. Nieśmiało dotknąłem sztywnego ciała niewielkim, leżącym obok patykiem. Paradowały po nim mrówki. Ułożyłem ciało na tkaninie. Smród gnijących wnętrzności odpychająco przypominał mi o nieuchronności rozkładu i śmierci, a mimo to i może dlatego złożyłem jego rozwarte skrzydła i przechylając bezwładną główkę w swoją stronę z całej siły skoncentrowałem na niej swoje myśli. Robiłem to kilkadziesiąt razy z rzędu, cierpliwie trąc jego chropowaty dziób prawym kciukem. Jakbym dokonując szczególnego procesu przywracania rozczepionego już w zaświatach ducha, szukał odpowiednich słów przemowy. Tajemnych shargah mooth. Wariacji thamidzko – kannańskiego zaklęcia Balla. Miałem szybkie olśnienia. Myśli Proxy! Wydawało mi się, że rozumiem tajemne komendy rządzące procesem metabolizmu i degrengolady i chaosu. Byłem pewny, że mogę poddać precyzyjnym alternacjom wszystkie nieznane i znane kody, nawet fałszować atomowe liczby. Byłem pewny, że każdą literę tworzącą słowo – wyrok; potrafię zastąpić słowem negacji. Przesuwałem w czasie całe sekwencje konsekwencji. Tak, potrafiłem zmienić nie tylko konfigurację zdarzenia, ale również porządek następstw. Gdzieś w nieokreślonej przeszłości wychwycić właściwe, zdrowe struktury i przenieść obraz kompletnego, wirtualnego narządu, implantując zmaterializowaną wizję w realistycznym – teraz. To samo robiłem z duchem, które z konieczności wyzwalało zresetowane ciało. Jakbym potrafił mieszać różny Czas i w tym jednym, jedynym punkcie przestrzeni osobniczej koncentrować wszystkie nici potencjalnego zaistnienia!
Ptak poruszył dziobem dopiero po godzinie. Ale ja już wszystko zrozumiałem. Dalsza analiza tego konkretnego przypadku wydawała się być zbyteczną stratą czasu. Potrafiłem rozgrzebać dowolne ciało na przestrzeni jego całego życia i doskonalej dobrać komponenty. Nawet więcej, byłem zdolny pokierować w szczególnym, osobniczym przypadku jego ewolucyjnym trendem. Zastąpić elementy teraźniejszości detalami przyszłości. Ekstrapolować i aplikować?
Uśmiechnąłem się do swoich wizji.
Ptak w moich rękach szarpnął się kilkakrotnie. Stał się nagle niezwykle agresywny. Próbował się wyrwać. Szybko zadawał ciosy dziobem i drapał. Wypełnił poranek nieznośnym wrzaskiem. Oddałem mu wolność. Natychmiast rzucił się w stronę wody. Część jego zmiażdżonego tułowia pozostawała jednak bezwładna i szklista od świeżo wytoczonej krwi. Być może nie w pełni zamknąłem niektóre arterie lub w tej nerwówce pomyliłem narządy przeszłe z przyszłymi, bo te potencjalne z praktycznie sprawdzonymi nie miały nic wspólnego. Jednak widok chodzącego, przestraszonego moją niewytłumaczalną obecnością trupa był fascynujący.
Niecierpliwie oczekiwałem pełni dnia, aby wypróbować nową moc na kilku ociemniałych, których zauważyłem poprzedniego wieczoru pośród kalek. W południe posłałem po nich służącego Pita. Pit odnalazł tylko dwóch, ospałych alkoholików.
Inni poszli żebrać pod bramy miasta. Usiedli tam pośród ludzi niespełna rozumu, zagubionych i do cna wycieńczonych. Złodziei zdolnych zabić za ułomki starego chleba. Nie miałem jeszcze wtedy na dość siły i nadziei, aby wszystkich krnąbrnych przywrócić zdrowym nurtom wyzwolonej ludzkości.
– Klęknijcie przed waszym panem – warknął na dwóch przybyłych ślepców Pit. Uspokoiłem go ruchem dłoni i gestem odprawiłem. Kątem oka zauważyłem, że pozostawał w pobliżu, bacząc na każdy pokrętny ruch ociemniałych łotrów. Pochyliłem się ponad pierwszym. Z przerażeniem ujrzałem, że jego oczy są wydłubane. Oczodoły były puste. Drugi był w nie o wiele lepszym stanie; mocno sfatygowany staruszek z trudem trzymający się na nogach.
– Jakie były wasze winy? Czy ponieśliście zasłużoną karę? – zapytałem oskarżającym tonem.
Zadrżeli.
– Zamordowałem brata rzymskiego celnika – wyjaśnił młodszy. – Sędziowie nie potrafili udowodnić mi winy. Było zbyt wielu świadków mojej niewinności.
– Ale przyznajesz, że to zrobiłeś?
– Sędziowie uznali, że w związku z nasuwającymi się wątpliwościami tylko mnie oślepią, abym już w nikim nie widział potencjalnej ofiary. – Obserwowałem z uwagą ekspresję jego twarzy. Robiłem ten cały propagandowy cyrk tylko po to, żeby zyskać na czasie. Koncentrowałem wolę na tym szczególnym przypadku. Nie potrafiłem odtworzyć jego organu wzroku. Poczułem nagły, niewypowiedziany strach. Gdzieś w odległej przyszłości istniał jednak narząd, który mógł zastąpić jego oczy. Jeszcze nie byłem pewny tej aplikacji. Gorączkowo poszukiwałem kodów dostępu.
– Wobec tego pozwól, że znów zapytam? Czy poniosłeś zasłużoną karę?
Głowa ślepca była cały czas skierowana w moją stronę, ale teraz ujrzałem jak brudna, pełna strupów twarz na nowo odżywa i gdzieś w głębi ponownie wyzwala klasyczny rys, delikatność formy i z dawna zapomnianą szlachetność,
– Tak, panie. Jestem im wdzięczny, bo skuli moje ręce kajdanami niemocy. Moja ślepota oszczędziła niejedno ludzkie życie.
Zupełnie nieoczekiwanie dotarłem do właściwych wzorów. Wstrząsnęł mną dreszcz. Na koniec zapytałem:
– A jeśli dam ci drugą szansę, pójdziesz moją drogą?
– Pójdę z tobą na śmierć.
Drugi ślepiec uciekł. Przerazili go ludzie zaczynający otaczać nas ciasnym kręgiem; pasterze bez stada, kowale bez młotów, żołnierze bez broni, kobiety bez mężów i dziatwa – bezpańsko po kraju rozpuszczona. Poczułem ostry smród potu i ropnych infekcji. W niektórych oczach już teraz paliło się szyderstwo wieczne jak trucizna.
Ułożyłem dłonie na mokrej od potu twarzy ociemniałego. Nadchodzące tajemne moce rozgrzewały me palce. Czułem pod opuszkami mięknące strupy i zrastające się świeże rany jakiegoś jego natrętnego dłubania i prób samookaleczenia. Przesunąłem centralną część dłoni w stronę oczodołów i naciskałem, aż do momentu, gdy pod powiekami poruszyły się twardniejące kule nowych gałek. Niezwykłych gałek – oczu człowieka wieku dwudziestego czwartego. Po chwili wahania odsunąłem ręce. Wytarłem je ze świeżych łez w podaną mi przez sługę szmatę.
Ślepiec powstał z kolan. I padł znów do moich stóp, dziękując.
– Panie, odkryłem prawdę! Ilu jest widzących, a niewidomych? Ile czujących, a nieczułych? Ile błądzących, a pełnych wzgardy?
Przyjrzałem się nowemu narządowi. Zrenica miała kształt eliptyczny, falowała w przedziwnych skurczach.
– I tę fałszywą percepcję musimy zmienić – powiedziałem, uśmiechając się z triumfem. – Czy zechcesz pomóc w mojej misji?
– Pragnę tego najbardziej.
– Jakie jest imię twoje?
– Zwą mnie Juda.
– Będziesz ambasadorem mojego królestwa. – Klepnąłem go w ramię i kazałem powstać. – Szanuj wzrok – dorzuciłem ze śmiechem. Patrzył zdumiony. Niewiele z tego rozumiał. Byłem w wyśmienitym nastroju. Doprawdy, dopiero się rozkręcałem.
Widząc to tłum wpadł w euforię. Ludzie ustawili się w kilka linii na raz i gratulowali mi sukcesu. Przynosili kalekie dzieci i przyprowadzali stetryczałych starców. Wszystkich skutecznie leczyłem. Byłem ciekawy, na ile Ryba mi zaufała i jak dalece mogłem się posunąć w sztuce praktycznej magii? Bałem się nagłej nieskuteczności. „A jeśli cudowna moc się wypali i odejdzie?”– pytałem. Ale ona na przekór zmęczeniu mych dłoni i umysłu trwała i niezaprzeczalnie władała ponad wszelkim nieudacznictwem tej podłej ziemi!
Nie traciłem czasu. Spełniałem każde życzenie, zachciankę i kaprys. A były ich setki. Pracowałem w pośpiechu z rozpierającą mnie radością rozdzielając nienależne materii żywej dary wieczności i naprawy.
Pod wieczór rzymski setnik przywiózł na wozie ciało swojego martwego kompana.
– Weź panie życie moje i tchnij je w tego chłopca – powiedział, szlochając.
Spojrzałem na rany ofiary. Pchnięcia miecza przeszły w kilku miejscach na wylot, jakby stary wróg wydalił w młode trzewia całą swą wściekłość i nieprzetrawioną nienawiść. Kazałem mu powrócić późnym wieczorem. Wypełniłem klatkę piersiową chłopca organami z odległej przyszłości gatunku ludzkiego. Fukcjonowały znacznie efektywniej, przy czym nowe płuca, będąc wydajniejszymi wzmacniały siłę mięśni dziesięciokrotnie. Miał naprawdę szczęście, spotykając mnie na swojej drodze. Byłby gnił w grobie, a żył i konsumował innych. Setnik był wstrząśnięty odnajdując przyjaciela żywego.
– Wrócę tu po ciebie. Będziesz mi służył na bitewnych polach. Obsypię cię bogactwem i tytułami. Każę cię nosić w lektyce. Pieścić twoje stopy najpiękniejszym dziewkom i hołdować najmocarniejszym z mocarnych. – Promieniał radością. – Nie wiem jakie służą ci bóstwa? Może już sam dostąpiłeś boskości? Jeśli nie, to niech Appolin i Atena natchną cię jeszcze większą siłą! Niech przybędzie Metis! – pożyczył mi, szczodrze wysypując pod moje stopy złote monety z pękatej sakiewki.
Po jednym dniu byłem kompletnie wyczerpany. Zniechęcony przyglądałem się na powrót czerniejącemu niebu. Pragnąłem odpoczynku. Widziałem wielu odkopujących świeże groby, myjących trupy i ubierających je w świeże sukna i ozdobne kwiaty. Ustawiali je w rezurekcyjnej kolejce, bijąc się o miejsca i złorzecząc jedni na drugich. Przypuszczałem, że jak nieraz w historii, wkrótce ma osoba nabierze znamion świętości. A zbytni rozgłos bywał w tam świecie niebezpieczny. Chciałem go za wszelką cenę uniknąć.Tradycje pomieszane z folklorem zawsze rodziły dziesiątki bezsensownych prądów, politycznych waśni, religijnego amoku; porywając za sobą miliony idealizujących głupców. Czy pragnąłem tej chwały? Czy spodziewałem się peanów? Chyba jakąś najgłębszą, ukrytą cząstką siebie, tak? Może tę grzeszną chęć wyzwalała choroba sieroca, lata niedocenienia, wyobcowania, naigrywania z nędzy, w której cierpiałem? Ale bałem się też ludzkiej, niczym nie ograniczonej nienawiści. Kto jak kto, ale człowiek wybitnie w niej celował. Na każdego przyzwoitego przypadało po dziesięciu zdeprawowanych i nienawidzących. Czy wszystkiemu byli winni bogowie inspirujący? Czy jednak w jakiś sposób ograniczali i panowali ponad wybuchami zezwierzęcenia i niczym nieograniczonej agresji wobec współbraci?
Rankiem stało w kolejce czterdzieści wozów z trupami. Ludzie odganiali z nich muchy i niecierpliwie czekali na moje przebudzenie. W ich twarzach widziałem zawieszoną mgłę poranka, w oczach skamieniałą nadzieje, a na ustach lśniącą jak rosa wilgoć.
Wstąpiła we mnie złość.
Mógłbym przenosić góry. Mocować się z żywiołem. Budować pontonowe mosty do obu Ameryk na raz. Drążyć między– kontynentalne tunele. Słowem dokonać każdej inżynieryjnej pracy w przekształceniu planety, byleby nie ożywiać tych grud zgnitego mięsa, składanych na ołtarzu z nadziei.
Czy ktoś zapytał kiedykolwiek; ile kosztuje cud? Jak kształtuje się przyszłość, tak gwałtownie deformowana inerwencją z przeszłości? Co dzieje się w przypadku wskrzeszonego trupa? Kto jest winny przerwania łańcucha ewentualnych, nigdy niespełnionych Bytów? Każda najmniejsza cząstka organicznej materii mogła przecież wziąć udział w alternatywnym, ewolucyjnym prądzie, którego nurt mojego cudu zakłócił i bezpowrotnie przyszłe owoce życia zniweczył. A oni niecierpliwie oczekują i bez chwili zawahania żądają więcej? Kiedy zamierzają poprzestać?
Nie wiem skąd wzięły się we mnie nagle te wszystkie wątpliwości.
Przecież dotąd byłem z siebie niesamowicie dumny. Rosłem w siłę i pychę. Spojrzałem na południowe niebo z przestrachem. Czyżby to On już patrzył na moje ręce?
Potrząsnąłem niespokojnie głową. Ukorzyłem się, pochyliłem nad wzgardzonymi po raz kolejny.Tego dnia tylko wskrzeszałem i leczyłem bóle. Zaprzestałem cudotwórstwa społecznego. Pozostawiłem wszelkie pragnienia chuci i marzenia nagabujących mnie ludzi niespełnionymi.
Dręczony rosnącą rozterką rozkazałem słudze pozbierać nasz skromny dobytek i czekać poza granicami miasta. Rozpalił pod murami małe ognisko i czuwał całą następną noc, przykrywając nasze osły derkami. Nad ranem tylko we trójkę wymknęliśmy się z miasta.
Wróciliśmy na zachód. Po drodze mijaliśmy setki pielgrzymów. Na wieści o moich cudach ściągały tłumy. Możni wysyłali wojska. Żołnierze przetrząsali każdy kąt. Przesłuchiwali setki ludzi. Sporządzali sprzeczne ze sobą portrety pamięciowe. Rozklejali papirusy z podobiznami na murach i granicznych słupach. Na szczęście krążyły już różne sprzeczne ze sobą plotki. Im dalej, tym bardziej poszukiwany mesjasz był różny od rzeczywistego. Główne drogi Jandei zaroiły się od chorych powstałych z łoża śmierci, kalek i dotąd ukrywanych, zniekształconych genetycznie dzieci. Pomiędzy nimi, jak owady uwijali się mordercy i rabusie.
Przez dłuższy czas unikałem przestrzeni publicznej. Trzymałem się z daleka od placów i ruchliwych dróg. Wielu pojawiło się na nich fałszywych proroków, oszustów i podszywających się pod me imię nawiedzonych głupców. Niejeden skończył na szubienicy lub rozszarpany przez pijanych żołdaków, żądających wskrzeszenia zamordowanego przypadkiem oficera.
Uciekałem od sławy, bo chciałem uniknąć losu skrycie ukamieniowanego bożyszcza tłumów lub co gorsza zamkniętego życia sługi rozkapryszonego monarchy. Wywyższeni zawsze źle kończą, mawiała mądrość ludu. Dotarliśmy w południe nad znane mi jezioro. Ale ze zgrozą odnalazłem je wypełnione jedynie cuchnącym błotem. Tknięty złym przeczuciem zacząłem rozglądać się w stygnących kałużach za martwym ciałem mojej Ryby. Cudem odnalazłem ją pomiędzy stosem martwych ciał. Z trudem przywróciłem ją do życia.
Odetchnąłem z ulgą, gdy jak zwykle gadatliwa rozpoczęła swoje przemowy.
– Udało ci się porwać moją wyobraźnią, chłopcze – wysyczała w moich dłoniach. – Pokładałam zaufanie w twojej osobie. Byłam dla ciebie szczodra. Obdarzyłam cię hojniej niż tego wymagałeś. Oddałam ci przysługę, robiąc cię kimś, kim nigdy nie byłeś. Widzę dzisiaj, że nie pomyliłam się widząc w tobie obietnicę przemiany. Będziesz nie tylko sławny, ale i bardzo wpływowy.
Była wzruszona. Ja sam omal nie wybuchłem płaczem. Rany jej zadane były straszne.
– Widzę, że poczułeś już ciężar, który tak nieopatrznie wziąłeś sobie na ramiona – mówiła.
Milczałem. Nie chciałem przyznać się, że droga, którą wybrałem wczoraj napełniała mnie dzisiaj trwogą. Zwyciężyć zło, które tkwi tak głęboko w fundamentach otaczającego mnie świata nie było rzeczą prostą? Zło, które pokrętnie interpretowane mogło być dobrem?
– Myślałem, że jesteś nieśmiertelną – powiedziałem z nieśmiałym uśmiechem.
– Jestem tak długo nieśmiertelną, jak długo istnieje ekosystem wspierający mój materialny byt.
– Myślałem, że jesteś wszechmocną boginią– powiedziałem, jeszcze czulej pieszcząc ją w dłoniach.
– Wszechmocna jest tylko głupota. Zawsze unikałam tworzenia boskich bytów. Uwiodłeś mnie czystością intencji, urzekłeś radosną miłością do życia i ludzi. I co? Popełniłam straszny błąd. Stworzyłam tego potwora, twojego przybranego ojca.
– Potwora? A cóż zrobił?
– Nic nie wiesz? Nie było jeszcze cesarskich gońców w Jandei? Już pierwszego dnia cisnął o Ziemię Południową tablicę nakazów. Tylko dziesięć ocalało, bo resztę, pełną wytkniętych mu przez lokalnego mędrca sprzeczności potłukł w ogromnym gniewie.
– Jaką informację niosły tablice?– zapytałem z obawą.
– Naręcze arbitralnie ustalonych zasad, do których od tej pory ma się stosować ludzkość.
– Jakich, na przykład?
– Zaczął od; “Nie będziesz miał innych Bogów przede mną!”
– Ależ to oczywisty nonsens. Przecież w wyjątkowym gatunku “wszechmocnego “stworzyłaś tylko jego jednego.
– Po prostu przesadziłam. Nie powinnam była. Nie ma w wirtualnej przestrzeni planety więcej miejsca dla tak pazernego indywiduum.
– Dlaczego?
– On nie chce, czy nie potrafi zapewnić żadnego serwisu iluminacyjnego.
– Jak to?
– Jest pusty i próżny. Nie przyjmuje do wiadomości, że istnieje we wszechświecie, którego chcąc nie chcąc prawom musi się fizycznie podporządkować.
– Nie wiem, co powiedzieć. Wstyd mi.
– Sama jestem przerażona. Królestwo, które kazałeś mi dla niego wznieść posiada mnóstwo luksusowego uroku. On nie inspiruje. Wręcz przeciwnie, zmusza do radykalnej zmiany poglądów. Nakazuje nie uazasdnioną logicznie ślepą wiarę w ustalone dogmaty.Ubzdurał sobie na przykład, że zbawi tych, którzy uwierzą w jego wersję stworzenia świata. A tym, którzy nie odrzucą ewolucyjnego modelu powstawania gatunków, uwierzą w relatywistyczną fizykę i kwantową chemię – obiecał po śmierci potępienie. Jakby istniało coś jeszcze więcej niż obelżywy dla niego cielesny byt. A przecież nie istnieje żadna karta pamięci, co więcej brak jest formy zapisu duszy.
– Czyli kłamie?
– On chyba sam wierzy w swoje kłamstwa do tego stopnia, że żyje w świecie przez siebie stworzonych iluzji. Przypisuje sobie stworzenie świata w przeciągu sześciu dni, gdy tymczasem trwało to miliardy lat. Ogranicza swój świat tylko do Ziemi, zapominając o jego niespożytym, kosmicznym ogromie.
– I wierzą mu?
– Muszą. Karze ich okrutnie. Prześladuje i tropi za każdy akt nieposłuszeństwa. Swoją multimedialną obecnością, światłem, dźwiękiem i narętną telepatią przekonuje najtwardszych. Zresztą nie mają wyboru. Starli się czołem z władcą absolutnym. Stworzył aniołów, by strzegli granic jego Królestwa. Rozstawił ich na Ziemi, aby pilnowali porządku, ale już pierwszego dnia się zbuntowały, żądając powrotu do nieba. Wtedy starł się z nimi w walce bez precedensu. Zbiegli aniołowie ukryli się w czeluściach gorącego jądra planety i tam zasnęli ukołysani rytmicznym pulsowaniem magnetosfery. Poszukując ich, odnalazł mnie. Dopadł i niemal zgładził.
– Czy istnieje gdzieś miejsce, gdzie mogłabyś się schronić?
– Zanieść mnie do oceanu. Ojciec twój posiada ponad nim moce tylko recyrkulacyjne. Nigdy, więc do mnie nie dotrze. Co najwyżej może w głębokiej nienawiści gatunek twój poprowadzić drogą wyniszczającej środowisko samo–destrukcji materialnej. Może w końcu przekonać miliony o bezsensie cielesności i porwać ich ku przepaści śmierci w obietnicy o nieistniejącej duszy.
– Dobrze. Pójdę z tobą do Sródziemnomorza.
Dotarliśmy do jakiegoś wybrzeża w południe trzeciego dnia, ale wody były tu piekielnie słone. Ryba przekonała mnie do następnej podróży. I po tygodniu udręki na słońcu udało nam się przedrzeć przez skaliste wybrzeże, na południe od Aszkelon. Jako, że umiałem chodzić po rozfalowanej wodzie wypuściłem się na odległy spacer, odprowadzony z brzegu spojrzeniem moich wiernych sług. Gdy pozostawiłem za sobą zaledwie mglisty obłoczek lądu pochyliłem się i zapytałem.
– Nosisz jakieś imię ci nadane? – Pogładziłem ją, przeczuwając, że widzę ją po raz ostatni.
– Dla ciebie imię me brzmi Gaja.
Przybliżyłem ręce do wody i uczyniłem ją wolną.

3.

Powróciłem na brzeg, oglądając się, co chwila za siebie.
– Bogactwo? Widzisz je, Judo? – rzuciłem pytanie poprzez ogłuszający łoskot fal. – Bezkres słonej wody? Niczym się on nie różni od pustkowia piasków. – Uspokoiłem falowanie ruchem dłoni i po gładkiej tafli wkroczyłem na piasek. – Umierasz na nich z tego samego pragnienia. Prawda jest jak życiodajna kropla słodkiej wody.
– Dałeś mi więcej niż wzrok, panie. Jesteś podobny do Thotha inspirującego dorzecze Nilu, tylko realny chodzący pośród żywych.
– Byłeś w Hemopolis?
– Nie muszę. Dysponuję jego iluminatami.
– Iluminatami?
– Zakupiłem za dziesięć najlepszych ofiarnych cieląt papirusy inwektywne, które pozwalają na zalogowanie się do nowych, egipskich kanałów natchnień i zrozumienia świata.
– Nigdy nie pojmę tych waszych plebejskich sztuczek edukacyjno– moralizatorskich.
– Kiedy spróbujesz– uwierzysz. Kanały przestają funkcjonować dla duchowo opornych. Nie wiesz, że wiara czyni cuda?
– Myślisz, że ja też kiedyś korzystałem z takiego serwisu?
– Zapewne odbierasz pewne echa tej radiacji. Widzę, że jesteś od dziecka utalentowany. Nie jest to cecha wykształcona spontanicznie i co gorsza przypadkowo, raczej pochodzi od twych przodków, panie. Jesteś może zbyt niezależny. Może nawet nad wyraz potężny, by korzystać z inspiracji bóstwa.
– O kim mówisz?
– Trudno mi powiedzieć, czy w twoim przypadku to był kanał Thotha, Minerwy, czy Ateny, ale na pewno od urodzenia podlegałeś, jak każdy normalny człowiek wpływom ich mocy. Proces nauki chodzenia i podstawowe procesy funkcjonowania organizmu pozostawiłbym bóstwu Gai z jej kompletem wrodzonych instynktów, jednak już mówić nauczyłeś się z woli bóstwa.
Słuchałem jak urzeczony. Chyba mnie porwał swoją wiarą. Jak dobrze mógł się czuć człowiek, którego usta w całkowitym natchnieniu wymawiają słowa podyktowane im przez bogów. Jak cudowne muszą być chwile artysty porwanego w świat boskich, moralizatorskich wizji? Jakim wspaniałym przeżyciem atak artystycznej weny piszącego, gdy słowa Minerwy zaklina pióro, a ryt rzeźbiarza ciągnie dłuto Appolina.
W twarzy Judy zobaczyłem cały ten rozigrany w barwach entuzjazm ludzkości dla boskich intenrwencji. Przecież wszyscy, od zawsze chcieliśmy chodzić po tym padole narajani! Nawet jeśli miała to być wizja, to niech jest świetlista, obco brzmiąca, wizytująca duszę niczym zapach najgwałtowniejszego przebudzenia.
– Gdybyś panie spróbował obserwować rozwój dziecka. Przeżywa cudowne momenty. Początkowo maluch doznaje fali olśnienia – mówił, widząc że się rozsiadam i z lubością przysłuchuję. –Nie są to doznania, które mógłbyś jednoznacznie sklasyfikować, ale prowadzą do uformowania pierwszych myśli, a co za tym idzie rozbudzenia świadomości bytu. Stąd już tylko krok do przyjęcia pierwszej fali inspiracji i wreszcie; codziennych natchnień. W wieku dwóch lat maluch uzyskuje swe zdolności mentorskie. Odkrywa świat i pyta. Bogowie dyktują mu nowe znaczenia słów. Uczą go pecepcji i metod odkrywania prawdziwych sensów życia.
– Nie przeżywam podobnych sensacji – podjąłem się wyjaśnień, ale Juda dał mi do zrozumienia, żebym zamilkł.
– Wydaje mi się, że z jakiś ważnych powodów twój serwis uległ zablokowaniu jeszcze w szkole. Miałeś greckich nauczycieli? Pilnie modliłeś się do Baala? Czy kiedyś pokłóciłeś się z kapłanem Minerwy lub Pallas Ateny? Thoth jest bardziej tolerancyjny w tym przypadku, ale inne bóstwa się natychmiast obrażają.
Zastanowiłem się. Rzeczywiście, odnalazłem w pamięci pewne zdarzenie.
– Miałem – przyznałem, nie bez zamieszania.
– To tłumaczy wszystko – powiedział. – Złóż na ołtarzu Thotha ofiarę z dorodnego byka numbijskiego. Albo lepiej – dwóch. To powinno wystarczyć, aby otrzymać nowy login do bóstwa.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł – wątpiłem.
– Nalegam. Wyśmienty. Pragniesz naprawiać świat? A może trzeba zresetować całość, dodać nowego wymiaru interpretacyjnego? Może twój ojciec mógłby sięgnąć gdzieś głębiej, pomóc w zrozumieniu całości, zainspirować do konkretnego wysiłku analitycznego? Może pozwiliłby korzystać z własnego podwórka eksperymentalnego w ponad–świecie?
– Myślisz, że mógłbym pośredniczyć w porozumieniu inspiracyjnych platform? – zapytałem głosem pełnym entuzjazmu.
– Jak najbardziej, panie. Nie są nam potrzebna palestra martyrologii, ale wszechogarniająca fuzja interpretacyjnej mocy i błyskotliwej idei.
Natychmiast pognaliśmy osły ku najbliższej osadzie. Znalazłem niewielką, leżącą na uboczu świątynię Thotha. Przywiązaliśmy zwierzęta do żerdzi. Zapłaciłem u wejścia za wybraną przez Judę ofiarę i weszliśmy do środka. Wewnątrz panował półmrok. Śmierdziało łajnem. Roznosiła się ostra woń kadzidła. Z ołtarza bóg z głową ibisa zwracał na mnie swoją uwagę. Milczał jego kamienny posąg u progów. Poczułem się nieswojo. Poprosiłem Judę o przyprowadzenie zakupionych na placu przed świątynią jeszcze dwóch cielaków. Od razu jak z nikąd pojawił się stary kapłan. Wziął mnie za rękę i kazał usiąść razem z nim na kamieniu ofiarnym. Pomilczał chwilę, potem z zamkniętymi oczami potrząsał głową, szeptając:
– Na próżno mnie wołasz, chłopcze. Już próbowałem na tobie moich mocy, ale niestety, jesteś niekompatybilny z moim serwisem… Spróbuj u innych. Pamiętaj, że przedtem musisz zdecydować – albo własne chałupnictwo cudotwórcze – albo inspiracyjno – cudowne wsparcie bogów?
Starzec odkaszlnął i splunął trzykrotnie za siebie.
– Tak rzecze, pan mój Thoth – dodał ochryple.
Siedziałem przez chwilę skonsternowany, zanim zdobyłem się na pytanie:
– Co w tym przypadku oznacza termin niekompatybilny?
Starzec uśmiechnął się nieznacznie.
– Nic takiego. Po prostu twoja świadomości chodzi w innych zakresach odbioru fali. Standardy egipskie są przez niektórych kwestionowane. Może w ogóle nie znajdziesz pasma kontaktu z bóstwem inspiracyjnym po tej stronie globu.
– To znaczy, że po przeciwnej odnalazłbym stosowną pomoc?
– O ile wiem, druga strona planety jest opustoszała. Ponad powierzchnią nie pracują żadne sensowne platformy pomocy intelektualnej. Wobec czego ludzie tam żyjący niewiele różnią się od zwierząt. Radziłbym ci przedsięwziąć długi trud podróży do Mykonium lub Cytreii, gdzie znajdują się centra poświęcone Trójcy Kapitolińskiej. Może wysłucha cię Jowisz i Junona lub Pallas Atena?
– Czy mam wziąć udział w Quinguatrus na Awentynie?
Juda wyglądał na szczerze rozbawionego. Sam się dziwiłem własnemu pokrętnemu poczuciu humoru.
– Niekoniecznie. Byłoby jednak wskazane, żebyś pobrał iluminaty.
Podziękowałem i opuściłem świątynię.
Pędząc nasze stadko objuczonych osłów ruszyliśmy przez kolejne miasto.
Juda wydał mi się po odmowie Thotha jeszcze bardziej nieprzystępny i obcy. Unikał mojego wzroku. Myślę, że podejrzewał, że jakimś szatańskim sposobem pragnę przejąć puste obszary serwisowe ponad planetą i że prowadzą jakąś ohydną, podwójną grę, wykorzystując do swych niecnych celów wszystkie otaczające mnie elementy pustynnego krajobrazu wraz z nim samym.
Czułem się coraz bardziej osamotniony i rozdrażniony. Wszędzie mijałem, podobnych do mnie, domorosłych proroków i cudotwórców, którzy za garść miedziaków obiecywali nieśmiertelność. Coraz częściej odczuwałem przeszywający mnie na wskroś chłód nadchodzący od strony nieba, po południowej jego stronie, który budził we mnie najzwyklejszy przestrach. Jakby z ogromnej odległości, wprost z otchłani, przyglądało się mojej duszy dziwne, pokraczne OKO i poszukując w niej najmniejszej usterki, chciało ukarać ciało. Wiem, że prąd ów był powszechny i ciągle rósł. Przechodził zimnym dreszczem wszystkich, od beczącego niemowlaka aż po zziębniętego starca. Ludzie po raz pierwszy w historii tej planety odczuli realne zagrożenie i trwożliwie przyglądali się niebu. Wiedzieli, że oto narodziło się nowe bóstwo, biorące za siedzibę chmury i lądy hen daleko, na południe od planetarnego równika. Bóstwo sięgające po koronę przywileju i wymogi poddaństwa. Uzurpujące sobie prawo wydawania wszelkich wyroków. Podczas, gdy niegdyś wznosili głowy i spoglądali na niebo z ufnością, dzisiaj pokornie je opuszczali, wbijając mętny, zmęczony wzrok w ziemię.
Czułem coraz większy ciężar, złość i bezsilność. W duchu winiłem się za bezmyślny pęd wybujałej fantazji. Przeklinałem własną duszę za chciwość aspiracji, za nieuzasadnioną dumę i pogoń za sukcesem! Rybę też obwiniałem; za jej brak podstawowej wiedzy o człowieku i jego szalonej uzurpacji celu.
Czyżbym sam zgubił wiarę w ludzki, ponadczasowy ideał ukoronowanego człowieczeństwa? Odrzucił gdzieś wizerunek jego szlachetności, jego pragnienia miłości, dawania, nie odbierania, codziennego znoju poświęcenia i modlitwy o jeszcze więcej w imieniu swoim – ku innym.
Czy będąc ulicznym włóczęgą marzyłem kiedykolwiek o tym, jak zbudować ludzkie gniazdo na kanwie zjednoczonego serca, pospolitego dobra, wrodzonej lub skrupulatnie wytyczonej uczciwości? Będąc nikim pragnąłem odmienić oblicze planety z mściwej, żądnej, pospolicie zdeprawowanej na idealistycznie odrodzoną? Wiem, byłem wtedy dzieckiem, ale teraz?
Chyba od samego początku nie wierzyłem Gai w jej czystą grę? Dlaczego miałbym zaufać? Nakarmiła mnie zwykłą bajką?

16142485_1565865620107781_8309483497098014594_n

Reszta tutaj

http://herbatkauheleny.pl/readarticle.php?article_id=3476