Publikacja u Heleny

Wnetwstąpienie

Jan Maszczyszyn

http://www.herbatkauheleny.pl/readarticle.php?article_id=3323

 

 

 

Obcy dotarli do Ziemi w niekształtnych bryłach brudnego lodu. Wchodzili na orbity z jakimś zastanawiającym wahaniem źle pilotowanej maszyny. Tkwili tam w obłędnym tańcu ponad rok, a potem miesiącami przedziwnie zsuwali się w atmosferę. Nic z łagodnego ślizgu, nic z upadku, nic z gwałtowności kolizji. Raczej jak obrzydliwa masa spływającego kleju pozbawiona zwykłego dynamizmu wylewanej cieczy.

          W łagodnym zetknięciu się z gorącymi masami powietrza lód pokrywający istoty uległ szybkiemu odparowaniu. Całe niebo przecięły tłuste, wirujące smugi. Niesiony wiatrem smród wplótł się w mgły niemające końca. Zmieszał się z rosą i zanieczyszczał wilgoć dodatkowym, wstrętnym posmakiem. Zwykły oddech przenikały rozpylone kropelki cieczy, dającej się porównać tylko do jakiegoś obcego moczu. Wypluwane, barwiły ślinę krwią. W obszarach podbiegunowych ciecz zamarzała i padał przesiąknięty starym tłuszczem śnieg.

          Wreszcie – zbyt wyczekująca bowiem była długa cisza – rozległ się cichy, przeciągły grzmot podchodzących do lądowania. Dopiero teraz można było rozróżnić pojedyncze ciała. Z daleka niekształtne. Przypominające grudy zlepionych skwarek. Z bliska podobne do jaszczurów, z wielkimi, rozdygotanymi ludzkimi rękami.

          Obcy pozbawieni kosmicznych statków? Bez skafandrów? Niemal nadzy wobec próżni? Tłumnie ruszyli w gwiazdy w zwykłych, latających gaciach?

          Spleceni trzema parami rąk, w długich na kilometry, roztańczonych rzędach spadli na uśpione miasta. Z wrzaskiem wyrywającym z trzewi życie przelatywali ponad tłumami zaskoczonych ludzi. Setki tysięcy trzymających się za ręce obcych. Rozśpiewanych, rozgwizdanych i wrzeszczących. Miliony ludzi umarły już pierwszego dnia, miliardów nigdy nie dobudzono ze zwykłego snu.

          Przeloty przypominały bombardowania dźwiękiem. Niektórym kojarzyły się z pieśnią wigilijną, od której pękały mury, innym z lawiną głosów słyszalnych nawet w wirtualnym świecie Internetowego Spieku. Umierali tylko ci zdecydowani wyłącznie na rzeczywistość. Innych oszczędzono. Jakby uzależnienie od netu stanowiło punkt zbieżny, ważny i istotny w próbie całkowitego zagarnięcia ekologicznej niszy zajmowanej przez człowieka.

          Nazywali siebie Hydrolami. Lądowali wokół głównych pól Spieku. Kopali nory i czekali. Być może Internet wylał się z czeluści kosmicznej nocy? Albo ktoś… w nim zrodzony?

 

 

1.

 

Froyl stał na polu tuż za linią krzywych domów. Ściany brudziły hasła młodzieżowych przekleństw i rozległe panoramy graffiti. Rysunki falliczne wprost szokowały dbałością o szczegóły. Prym wiodły widoczne objawy nowych chorób. Przestały być zagrożeniem, więc przerodziły się w intrygującą zabawę. Szczególnie choroby skóry stały się modą w naturalnym zdobnictwie ciała. Podnóże murów wyglądało wobec tego jak jedna wielka wysypka ropiejących wrzodów. Całość tworzyła przejaskrawioną paletę kolorów, przy których tęcza była bladą kurwą.

          Froyl poruszył stopą. Ciepła maź zachlupotała. Pod miękką watą dziwnego kurzu kryły się rozległe, płytkie kałuże, tak, że po chwili nawet najsuchsze miejsce nasiąkało galaretowatym płynem ogólnoplanetarnej sieci. Błyskawicznie wypełniał stopy stojącego. Skóra pękała, kości miękły, a podeszwy stawały się cięższe niż tona zardzewiałego żelastwa. Wystarczyło, że zaszło podejrzenie o nieuzgodnioną zmianę hasła, zły login, zafałszowany certyfikat binarny, a sieć natychmiast upominała się o swój płyn i wypróżniała w jego poszukiwaniu system krwionośny delikwenta do zera. Ból był straszliwy, a ryzyko zapieczenia podwójne. Suchość oznaczała brak kontaktu ze środowiskiem, odrzut i zwykle doprowadzała do szaleństwa.      Należało wstrzymać na możliwie długo oddech. Zatrzymać większość procesów życiowych w Realu. Przeczekać do czasu wyprodukowania namiastki naturalnej krwi i zastartować organizm na nowo. Najgorsze jednak pozostawały wymogi natury biurokratycznej. Mówiono, że zmiany w jakiś sposób wymogli na sieci Hydrole. Nowe logowanie do systemu, wbijanie haseł i uzupełnianie kodów zajmowało tygodnie. A sama aklimatyzacja w wirtualnych rzeczywistościach? Niekiedy stawała się po prostu niemożliwa.

          Froyl wylogował się. Odetchnął pełną piersią, zakasłał i kilkoma susami ponad wszędobylskimi kałużami dotarł do popękanego chodnika. Miał tu stary samochodowy akumulator, na którym usiadł. Ostrożnie, wręcz z nabożną czcią, ściągnął wełniane skarpety. Po Spieku wyglądały jak o kilkanaście rozmiarów za duże rękawiczki. Setki iskier wystrzeliły od materiału, przepełzły mu przez palce i spłynęły do ziemi. Rozmasował suchą jak pergamin skórę. Wstał. Rozluźnił mięśnie. Splunął kilkakrotnie. Po przebywaniu w sieci na języku zawsze gromadził się obrzydliwy nalot.

          Z wolna powracał słuch. Dochodziły pomieszane głosy. Bardzo odłegły śmiech, płacz i nieco bliższy odgłos cichej rozmowy. Ujrzał zamazane, potem coraz wyraźniejsze sylwetki krzątających się Froggies. Kątem oka przyglądał się tym człekopodobnym istotom. Z wyglądu przypominały małe dzieci, z zachowania zrzędliwych starców. Coś robiły ze stojącą głęboko zalogowaną kobietą. Z pewnością znajdowała się w najgłębszym Spieku. Jej włosy dymiły, a z uszu, jak z nieszczelnego zaworu, wydobywał się cichy syk. Kamienna twarz wyrażała obojętność trupa. Froggies, podśmiewając się, spłaszczały jej brzuch. Froyl już nie raz widział tego rodzaju spłaszczanie i tym razem widok nie wywołał torsji.

          – Froyl! Froyl Froyl! – pisnęły w jego kierunku maluchy. Człowiek jakoś zawsze im imponował.

          – Co tam grzebiecie? Znowu problemy z trawieniem? – zapytał, zamierzając iść w kierunku kobiety.

          Na widok jego niepewnego kroku warknęły złowrogo. Ostentacyjnie znieruchomiał.

          – Zapiek. Ma zapiek – wyjaśniły. – Wielki czteromiesięczny zapiek. Dziwne, że nikt nic nie widział. Chodziła po Realu i nikt nie widział. W samotności wybierała szkodliwe opcje. Wysuszające…

          Froyl przyglądał się obojętnie rozciąganym na brzuchu kobiety kawałkom skóry. Małe ręce maluchów pracowały szybko. Jedne delikatnie wygładzały i naciągały, inne wyskakującymi z palców szponami przebijały, cięły i rzucały na ziemię szybko schnące kawałki brzucha. Na gorącym błocie internetowego Spieku fragmenty zwijały się i kruszyły jak kawałki szarego mydła. Pachniały nawet podobnie.

          Kobieta stała z wysoko wyciągniętymi rękoma, dumnie wypięta, wibrująca w wirtualnym śnie, a drżąca w Realu jak boleśnie strugana lalka. Piersi przeświecały starym srebrem, a usta pokrywała gruba warstwa szminki. W wąskiej szparce krzywej wargi czerniały dwa przegniłe zęby.

          Coś chlupnęło i pociekło wzdłuż kolan stojącej. To, co upadło potem na płaski kamień. Wyglądało na najdziwniejsze stworzenie, jakie udało się zobaczyć Froylowi w całym krótkim życiu. Ciągnęło za sobą długi oślizły przewód, łączący się gdzieś głęboko ze stojącą nieruchomo postacią.

          – Boli, boli, boli… – skomentowały pracowite maluchy. Zaśmiały się krótko, przydeptując to coś mocniej do powierzchni ziemi, aż pękło jak nadmuchana torebka po hamburgerze.

          – To obcy?

          – Tak, tak, tak. Obcy – przytaknęły zgodnie.

          Jeden z Froggies zbliżył się. Zaledwie sięgał mu do pasa, a patrzył spode łba. Rozwarł usta w szkaradnym, metalicznym uśmiechu, jakby już w młodości stać go było na srebrne wypełnienia ubytków w szczęce.

          – Hydrole robią wasze brzuchy robaczywymi w Realu. Wiesz o tym?

          – Robak? Prawdziwy ludzki robak? Pokażesz mi go? – zapytał Froyl poruszony.

          – Nie. Lepiej już sobie idź, Froyl – odmówił stanowczym tonem maluch, wskazując pobliskie domy. – Idź tam. Niech twoi chłopcy cię wsadzą do wanny. Niech cię dobrze wymoczą w środkach odżywczych dla skóry. Niech przetrawią za ciebie. Wymienią płyn limfatyczny. Podregulują skład krwi i wymienią filtry w nerkach. Za chudy jesteś. Pogarbiony i bardzo suchy. Potwornie suchy…

          Froyl posłuchał. Pobiegł koślawo, trenując równy oddech. Odprowadziły go krzywe spojrzenia Froggies. W biegu wcisnął skarpety sieciowe do kieszeni spodni. Biegł w stronę obdziobanych bloków. Zawsze po wyjściu ze Spieku świat przypominał stare, pożókłe fotografie. Tak było i teraz. Mroczne, zamazane obrazy, nierzadko z dziwnie skrzypiącym podkładem muzycznym fragmentów plików mp3, koegzystujących w mózgu z jeszcze niewyraźnymi dźwiękami z Realu.

          Poprzez setki lat informatycznej rewolucji sieć przyjęła formę płynu. Zaczynał się tuż pod powierzchnią gruntu, gdzie lśnił zaledwie widoczną wilgocią. Głębiej przesączał się niemal poprzez wszystkie warstwy Ziemi aż do samego jej zimnego już jądra. Wyparł wodę. Zastąpił oceany. Wessał w siebie chmury. Zwykły kamień, roślina czy zwierzę, naciśnięte nawet z niewielką intensywnością palcem, wydzielały galaretowatą ciecz. Stąd te utraty kształtów, zmiany kolorów i stępienie ostrości zarysów pod wpływem zwykłego wiatru.

          Popchnął skrzypiące drzwi. Przebiegł kilka schodów i znalazł się w zimnym korytarzu kamienicy. Zobaczył zarys niepokojąco rozdrganego cienia. Ktoś tu siedział i machał paskami sieciowych kodów. Froyl przypuszczał, że zna siedzącego.

          – Cześć, Pencil – zaczął. – Nieźle wyglądasz – stwierdził, chociaż z daleka zalatywało kłamstwem. Obraz wyostrzył się nagle, potem przejaskrawił jak w źle wyregulowanym monitorze. Pencil chorobliwie chudym ciałem opierał się o odrapaną ścianę. Jego oczy już tonęły głęboko w czaszce, jak gdyby wciągnął je stale kurczący się mózg.

          – Już sobie postałeś? – zapytał. – Człowieku, nie widziałem cię szmat czasu. Szkoda twojego życia na pole, za dużo formalności loginu. Ja mam stanowisko w piwnicy. Niezła szybkość przesyłu danych – przekonywał. Jego oczy dawno przestały być ludzkie. Przez źrenice przeświecał brudny metal.

          – Ja żyję moją miłością. – Froyl ciągle nie potrafił wyrównać oddechu. – Znalazłem ją. – Słowa ciągle posiadały odległe brzmienie. Jakby produkowło je dno brzucha albo brudna powierzchnia ściany. – Jest cztery kilometry stąd – dodał wreszcie normalnie.

          – Ta twoja dziwka? Na polach Broomville?

          Froyl skinął głową. Słowo „dziwka” nie było obrażające, raczej zabrzmiało odświętnie, szczególnie dzisiaj.

          – Zgadłeś. Od zawsze wiedziałem, że istnieje gdzieś w pobliżu. Nikt jej nie uprowadził, nie zrobił resekcji, nielegalnych podprowadzeń i kanałów. Po prostu zapiekła się na łączach.

          – Zobacz moje sieciówki – wymruczał Pencil, wskazując ruchem głowy niechlujne skarpety. Jakieś iskry strzeliły z nich aż do muru. – Też się zapiekły. Uciekałem od tego portalu obcych już w Realu.

          – Nie stój na betonie, ośle. Przecież tam nie ma pola. Ugotują ci się nogi! – Stał w osłupieniu przypatrując się nogom Pencila. Przypominały oparzone nad gazem nogi niedzielnego kurczaka.

          – Pierdolę to! – rzucił Pencil rozgoryczony. Machnął w końcu ręką. – Ile jeszcze zostało nam lat? Pięć? Dziesięć? Nastawiam czas na sieciowy miesiąc, a budzę się po roku. Potem nie mogę przyjść do siebie przez tydzień. Czy ty też cierpisz na rozbłyski dzikiego światła w Realu?

          Froyl skinął w milczeniu głową.

          – Wszyscy zamienimy się w potwory – kontynuował Pencil. – Ale lepiej idź już, bo czekają tam na ciebie twoje maluchy, Froggies.

          Powiedział to ciepło, jakby od niechcenia, ale Froyla przeszedł zimny dreszcz odrazy. Znowu to samo!

          Niechętnie wdrapał się na swoje piętro. Zastał drzwi do swego mieszkania oparte o ścianę. Widocznie któryś z zapalczywej dziesiątki wyrwał je z zawiasów. Wszedł do zimnej kuchni. Stały, sukinsyny, w jednym rządku, szczerząc ząbki w jadowitym uśmiechu. Ze zdziwieniem doliczył się szesnastu. Były w różnym wieku, ale większość nie przekroczyła czwartego roku życia. Dwa wyglądały na niedorozwinięte roczniaki z zaledwie wykształconą mordą. Wszystkie nagie i jak zwykle posiniałe, i mokre od jakiegoś wstrętnego potu.

          – Froyl! Froyl! – zawołały z jakimś niezdrowym entuzjazmem. Te najbliższe pomogły mu ściągnąć koszulę, jeszcze inne spodnie. Niektóre głaskały go z zainteresowaniem po pośladkach. Ze skupieniem poszukiwały jakichkolwiek śladów przemiany materii. Niestety odbyt wyglądał na całkowicie zrośnięty.

          – Boli? Boli? Boli? – pytały, naciskając goły brzuch.

          – Nie – odpowiadał przy każdym nacisku. – Jest suchy. Jeżeli rozumiecie, co mam na myśli.

          – Tak, tak. Suchy – rzuciły zgodnie i ospale. Zawsze udawało im się operować chóralnym półgłosem. Nic, nawet zająknięcia. Perfekcyjnie audiodopasowani.

          – Masz sny? Śpisz? – pytały.

          – Nigdy nie mam na to czasu. Zwykle stoję na polu.

          – I nie wiesz, czy podczas Spieku śnisz?

          – Przebywanie w wirtualnym świecie Spieku jest jak sen. Zwykle czekała tam moja dziewczyna, Ropen, dopóki jej nie zgubiłem w jakiejś nowej przeglądarce. Zwyczajnie zmieniłem skórkę, a tu wpadł spam, jeden i drugi. Dwie strony dalej. Kanał gier, jakiś szybki przelot po odsyłaczach, powrót. I znów powrót. I nie ma mojej dziwczyny-snu. Brak adresu. Zero kompletne. Sprawdzam historię. I coś wymazało ją doszczętnie z historii. Czytam. Brak danych. Sprawdź prawidłowość wbitego hasła. Sprawdzam. Milion razy. Gubię się. Głupieję. I znów wchodzi spam obcych…

          – Logowała się do tego samego portalu? Mieliście dzieci?

          – No, kochaliśmy się niezliczoną ilość razy.

          – No to posiadacie jakieś potomstwo?

          – Ależ skąd. Przecież musiałoby się urodzić w Spieku, wirtualnie. Bez sensu.

          Milczały przez chwilę, gładząc jego podbrzusze.

          – A my?

          – Co wy? – Niemal się wściekł, pytając. Dłonie mu drżały, usta stały się zimne i wąskie. Nawet nie przypuszczał, że pytanie wyzwoli tyle obrzydzenia. – Co za insynuacje? Kurwa!

          – Ostatnie dziecko w Realu urodziło się naturalnie ponad dwieście lat temu – podpowiedziały.

          – Ty nie masz już szans – wyśmiał go ktoś z boku. – Twoja Ropen nie posiada nawet aktywnych piersi w Realu.

          – Ptaki wydziobały jej sutki! – zaśmiał się jakiś zasmarkaniec z tyłu.

          – Jej układ krwionośny kończy się na płucach – skomentował stojący najbliżej wanny.

          – Mylicie się. Znajdę ją i wam udowodnię, że wszystko działa jak należy.

          – Prędzej ja ci udowodnię, że urodzi się ludzki potomek ze związku z Hydrolami.

          – Zawsze mówiliście, że ta planeta nas ludzi już nie chce. To po co wam potomek skrzyżowany z Hydrolami?

          – Bo to prawda. Was ludzi już nie…

          Kilku malców doprowadziło go do wanny.

Ciąg dalszy pod linkiem

http://www.herbatkauheleny.pl/readarticle.php?article_id=3323